I w końcu, zmierzając ku wyjaśnieniu tytułu dzisiejszego wpisu, kilka fotografii dokonanych dzisiejszego wieczora, kiedy to Maluch, ku zadowoleniu mojemu i swojemu, w ciągu dalszym oczekujący na wieczorny posiłek (no cóż, matka zamiast łapać za gary, złapała za aparat, więc dzieci musiały cierpliwie czekać :)) zaczął przemieszczać się po skromnych naszych progach, co czyni coraz odważniej i sprawniej ale z wywołującym na mojej twarzy uśmiech asekuranctwem swych kończyn górnych, które nieodłącznie wyciągnięte do przodu przywodzą mi na myśl horrory (taniej klasy "B") i ich głównych bohaterów, czyli mumie i tak zwane zombi. No a już te dzisiejsze połączenie tego "trupiego" stylu chodzenia z estetyką pokąpielowego odzienia (piżamka, skarpetki i szlafrok) wywołało u mnie taką reakcję komiczną, że nie mogłam się skoncentrować nawet na robieniu zdjęć. Więc, jak to mówią nasi włodarze, resztę pozostawiam "bez komentarza":)
czwartek, 7 października 2010
Szlafrokowy zombie...
Zniknęłam na chwilę ale musiałam... pogoda tak piękna, że nie sposób siedzieć w domu, wena piśmiennicza przysiadła mi na ramieniu i chyba się tak zapatrzyła na tę kolorową jesień, że przepadła i chyba nawet na chwilę mnie opuściła ale to nic i tak pewnie z lenistwa nie siadłabym do komputera...:) Korzystam... z pogody, słońca, kolorów, świeżego powietrza... no a Młodzi no cóż czy tego chcą czy nie korzystają z piękna Prawdziwej Polskiej Jesieni razem ze mną. Starszak czasami nie daje już rady fizycznie (marudzenie na temat bólu nóg stało się dla mnie nie jako już stałym elementem codziennych spacerów, ja się przyzwyczaiłam, On ma nadzieję, że jęczenie skróci drogę do domu, ale nic z tego nie wychodzi), Dzidziuch po prostu w mniej ekscytujących momentach przechadzek pada uśpiony nadmiarem świeżego powietrza czy też wrażeń wizualnych i "ma wszystko w nosie". Ja próbuję zatrzymać ten stan pogodowo - emocjonalny na "jak najdłużej" bo jak pomyślę o mojej kochanej Stonce w domu, podczas deszczu, o tych ich wspaniałych, nie przewidywalnych pomysłach... no cóż "strach się bać" :) No i jeszcze pragnę się przyznać bez bicia, że matka ze mnie okropna ostatnimi czasy, bo nie dość, że ciągnę te moje biedne Dziecięcia na jakieś długotrwałe spacery (przecież po lesie można pochodzić ze 3 albo i 4 godziny czasami a co), każę im się jeszcze z tego powodu cieszyć i okazywać radość i entuzjazm (no co, w opozycji do tego stałego jęczenia na temat bolących kończyn) to jeszcze zostawiam w domu, na komodzie ukochany aparat fotograficzny ze świeżo naładowanymi akumulatorkami i zamiast uwieczniać nasze wędrówki i tworzyć rodzinne, jesienne archiwum zapisuję obrazy jedynie na mojej matczynej matrycy pamięciowej i nie mam niestety obrazów, które mogły by mówić zamiast słów. No cóż, nawet taka doskonała :) matka jak ja czasami popełnia jakiś błąd, będę się mocno starać aby więcej mi się to nie przytrafiło.
Z dzisiejszego, cudownego spaceru w kierunku jadalni naszych zaprzyjaźnionych kaczek (ale one będą "utuczone" po tej bez deszczowej jesieni), też więc niestety nie posiadam fotograficznego opowiadania. A byłoby co uwieczniać. Starszakowi w dzisiejszej wyprawie, oprócz Dzidziucha oczywiście, towarzyszył przyjaciel z przedszkolnego grajdołka - K., więc oprócz karmienia kaczek, było ich straszenie, strzelanie do siebie (no i do mam też) z "patykowej" broni, podpieranie się "staruszkową" laską, bieganie, wożenie wózka z Dzidziuchem, dłubanie patykami w ugaszonym ognisku (ta piękna, czarna sadza na policzkach i nosach), przebieżka przez błotnistą polanę (po powrocie do domu zastanawiałam się, czy rozbierać Dziecięcie moje z ubrań do kąpieli, czy też wrzucić razem z nimi, łącznie z butami, do pralki - jednak w przypływie rodzicielskiej odpowiedzialności rozdzieliłam w ostateczności Brudaska od brudaskowej odzieży, co by nie dostał "kręcioła" po wirówce w pralce :)) ale po dotarciu do domu i "wypraniu" mojej kochanej Szarańczy, sztuk dwa, nadrobiłam to sesją "szlafroczkową", kiedy to małoletni moi czekali niezwykle cierpliwie (co w wypadku ich możliwości gastronomicznych nie jest oczywistością) na przygotowanie (przeze mnie) i konsumpcję (przez siebie osobiście) kolacji. Jak widać na załączonym obrazku Starszak nadrabia "bajkowe" zaległości (niewielka ilość codziennej możliwości wlepiania ślepi w monitor telewizyjny przez, a może dzięki, pięknej pogodzie zmniejszyła się do przed "spaniowej" odrobinki) a Dzidziuch... no cóż... naśladuje Starszaka :) chociaż, na szczęście moje i własnych gałek ocznych jego zainteresowanie ruchomymi obrazkami znika po około 5-8 sekundach, dlatego też w chwilę po "cyknięciu" tego zdjęcia, ponownie znajdował się w ruchu i całkowicie zapomniał o patrzeniu się w kierunku telewizora.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz