SMACZNEGO !!!
środa, 29 września 2010
Zupa dyniowa...
wtorek, 28 września 2010
Przytul Misia...
sobota, 25 września 2010
Cztery dni...

rozczulający, jedyny, niepowtarzalny... a Młody jak dorośnie to mi da popalić za to zdjęcie "rajtuzowe" :)
piątek, 24 września 2010
Dzielny pacjent...Jestem zuchem...:)
czwartek, 23 września 2010
I przyszła...:)


A jak byliśmy w tym samym miejscu, kolejnego już słonecznego dnia, z przedszkolnym kolegą M (taka ilość ludzi na M nas otacza, że trudno mi w to uwierzyć) chłopcy znaleźli jakąś niezwykłą gąsieniczkę i po dziś dzień zastanawiamy się wspólnie co z niej wyrośnie...wtorek, 21 września 2010
Ostatni dzień w Blanes...

Widok na plażę De s'Abanell i kompleks hotelowy, za którym schował się i nasz (i choć z tej perspektywy wydaje się niezwykle odległy to dzieliło nas od niego zaledwie 20 minut spaceru w towarzystwie pieszego nieletniego, więc naprawdę nie wielka odległość)...
A tu widok na drugą część miasta, wzgórze, nad którym górują ruiny zamku Sant Juan, port i ukryty "w zielonościach" ogród botaniczny Marimurtra...
Żeby tradycji stało się zadość Sa Palomera została przeze mnie zdobyta i co na każdym kroku mieszkańcy podkreślali pod katalońską a nie hiszpańską flagą zostałam "dla potomnych" uwieczniona... i na dodatek, na przekór swoim lękom ogromnym ( lęk wysokości dawał się we znaki a i powierzchnia skalna niezbyt zachęcająca do przemieszczania się po niej ) udowodniłam, że można w różnych innych też miejscach stanąć by okolicę podziwiać i się nią zachwycać...:)

A na zakończenie opowieści katalońskich przysiadłam sobie na wejściu do portu marząc już trochę na jawie, że kiedyś wrócę... by znów się zachwycać i wypoczywać z bliskimi sercu ludźmi... oby wszystkie wakacyjne wyprawy były tak udane, pełne miłości i słońca... czego sobie i Wam moi drodzy Czytacze życzę...
A następne wpisy będą już z teraźniejszości bardzo ciekawej oczywiście, bo o to w dniu kiedy na blogu żegnam się z wakacjami i latem, rozprawiam się z ciepłem, za którym ogromnie tęsknię, mój starszy synek "znalazł" na spacerze jesień i pachnie mi ona teraz w domu uroczo... ale o tym, następnym razem :)poniedziałek, 20 września 2010
Montserrat...
Jednego dnia powitanego tak pięknie, postanowiliśmy udać się w magiczne miejsce, obiekt pielgrzymek religijnych mieszkańców całej Katalonii, miejsce kultu świętego obrazu (Czarnej Madonny Katalońskiej) jak również cud natury nie do opisania...klasztor u stóp gór skalistych przecudnej urody. To co, że droga wąska, kręta, niemalże pionowa, trzeba było tam dotrzeć i choć w połowie tej samochodowej wspinaczki zwątpiłam czy nam się uda dotrzeć w całości do celu (na samochodowy powrót się nie odważyłam, Małż musiał dokonać tego samodzielnie a ja z Szarańczą opuściliśmy to miejsce kolejką górską, która gwarantowała trochę spokojniejsze doznania wizualne) naprawdę warto było...




Zapaliliśmy świeczki pod kopią obrazu, zwiedziliśmy klasztor (tę część udostępnioną, bo jest jeszcze jedna przerobiona na skromny hotel i kolejna nie przeznaczona dla oczu zwiedzających, w której po dziś dzień od 1808 roku prowadzi życie zakon benedyktynów), nabyliśmy miody w różnych smakach z przyklosztarnych pasiek, po wspinaliśmy się po kamiennych schodkach żeby zobaczyć jak najwięcej...naprawdę cudowna wyprawa...

A potem to już tylko z "sercem w gardle" patrzyłam przez okno kolejki na trasę, którą w tym samym czasie samochodem pokonywał mój Małż...no cóż ja się poddałam i gdybym sama miała tego dokonać to pewnie po dziś dzień tkwiłabym na górze licząc na jakąś pomoc w przemieszczeniu a tak, że mam go odważnego to wróciłam w tym dniu do hotelu i w odpowiednim momencie powróciłam do domu swojego, za co jestem mu niezmiernie wdzięczna :)niedziela, 19 września 2010
A jednak Barcelona...

Barcelona to miasto Antoniego Gaudiego i Eusebiego Guella. Ten duet sprawił, że wizja "szalonego" artysty mogła się zmaterializować dzięki majątkowi skutecznego przedsiębiorcy i powstały takie miejsca jakich ludzka wyobraźnia nie jest w stanie pojąć. Wytwór rozumu ludzkiego i ludzkiej pracy, niemierzalne pokłady bogactwa umysłu artysty często niedocenianego...ale jak na to się patrzy...i chyba wcześniej takie obrazy były moim udziałem tylko w snach dziecięcych a w Barcelonie można doświadczyć na jawie...
Przystanek drugi Casa Mila (La Pedrera, co można tłumaczyć jako Kamieniołom)...

Nie mogliśmy też sobie odmówić spaceru najbardziej znaną i chyba też najbardziej kolorową ulicą - deptakiem w mieście. Tylu straganów, kawiarenek i występów ulicznych artystów w całym swym życiu z pewnością nie widziałam. "Morze ludzkich głów", cytując słowa piosenki, i niepowtarzalny klimat braku pośpiechu i wszechogarniającego zrozumienia i sympatii...
Przystanek (a raczej Przechadzka) trzeci La Rambla...

A stamtąd wystarczyło skręcić i znaleźć się w innej epoce historycznej. Pamiątki Rzymskiej ekspansji na tych terenach, przepiękne starożytne mury, katedra z drzewiastym dziedzińcem (widzieliście kiedyś takie cudo?! nie do opisania! ), cudne krużganki, schodki, okiennice i nie zapomniane bramy...
Przystanek czwarty Barrio Gotico...

Korzystając, nad miarę intensywnie, z mocy swoich kończyn dolnych dotarliśmy także do wyjątkowego miejsca, jedynego na świecie łuku triumfalnego nie posiadającego militarnego charakteru. 30 metrowa budowla powstała w 1888 roku jako główne wejście na odbywającą się w tym czasie w Barcelonie wystawę, została więc wybudowana dla mieszkańców a nie jak w przypadku innych tego typu konstrukcji dla wojskowych parad.
Przystanek piąty Arco de Triunfo...

Później, jeszcze raz tego dnia, zachwyciłam się wyobraźnią Gaudiego i stanęłam jak zaczarowana przed budynkiem jego projektu. Kolejne charakterystyczne miejsce miasta i zamiast moich (zbędnych przecież w tym przypadku) słów zdjęcie...
Przystanek szósty Casa Batllo...
Na koniec, nieco już pospiesznie ("gonił" nas czas i pewne kulinarne zobowiązania) a przez co pobieżnie i niedokładnie poznane miejsce dla mnie (kibica "z wychowania") bezwzględnie obowiązkowe w trakcie pobytu w Barcelonie a jednak nie odkryte i "liźnięte" jedynie. Następnym razem (a będzie taki, obiecałam to sobie :)) z towarzyszeniem jakiegoś "rasowego" kibica przy boku co to potrafi docenić taki obiekt (bo Małż mój należy niestety do tego, mało procentowo mierzalnego gatunku męskiego, co to sportem się wielce nie para, nawet takim telewizyjno-siedzącym) wybiorę się w owe miejsce powtórnie i zobaczę wnętrze przepiękne a nie tylko fasadę, szczerze powiedziawszy, rozczarowującą co nie co...
Przystanek siódmy (podczas tej wyprawy ostatni), dwa słowa i wszystko jasne dla wtajemniczonych, a inni niech szukają - Camp Nou...

I to by było na tyle...Barcelona moimi oczami...na szczęście, to miasto wielu możliwości, więc każdy mógłby na nie patrzeć w inny sposób, chętnie wybiorę się do niej ponownie zupełnie innym "szlakiem" tak dużo można zobaczyć kiedy się po prostu chce patrzeć...
sobota, 18 września 2010
Ciało mnie boli...
piątek, 17 września 2010
Plataja s'Abanell...
My z Małżem mieliśmy więc okazję do szalonego "chlupania" i nawet raz nam się udało popluskać wspólnie bo Stonka "padła" na drzemkę przedpołudniową a Starszak w szale zabawy piaskowej nie wykazywał odrobiny zainteresowania morskimi falami. Było wspaniale...
Radość tego dnia przychodziła do nas z niemal każdą rzeczą której doświadczaliśmy na tej słonecznej plaży imienia świętej Abanell, a chłopaczkom wystarczyły przeciwsłoneczne okulary taty żeby turlać się ze śmiechu po piasku lub leżaku...naprawdę nie wiele trzeba do szczęścia...być RAZEM ot i cała prawda!
Z plaży wygonił nas głód ( pomimo "zapakowania" torby Dzidziuchowej po brzegi różnego rodzaju wiktuałami spożywczymi, które w zastraszającym tempie znikały w paszczach moich nieletnich) a po zjedzeniu i niewielkiej porcji odpoczynku dopadło nas "plażowe lenistwo", więc nie przespacerowaliśmy się już tego dnia na morskie wybrzeże (całe 200 metrów od hotelu ale to nic :)) i wylądowaliśmy rodzinnie nad basenem a tam ja bawiłam się w paparazzi a moje chłopaki (wszystkie 3) chlupały radośnie aż do szczękania zębami i siności ust u tych najmłodszych osobników...:)
Po tak intensywnym dniu i nadmiarze świeżego powietrza sen popołudniowy spłynął na wszystkich niepostrzeżenie i tylko w ostatnim odruchu przytomności umysłu pstryknęłam chłopcom zdjęcie nim też padłam uśpiona przy boku Małża ( i tylko Starszaka na zdjęciu nie widać, bowiem łóżko jego w kadr się nie zmieściło ale gwarantuje, że wyglądał nie mniej uroczo niż ta dwójka, którą dla bezpieczeństwa Młodszaka rozdzielić musiałam układając Dzidziucha w specjalnym łóżeczku, co by odpoczynek ten uroczy nie skończył się dla niego "twardym lądowaniem" z wysokości)...


