Drugiego dnia pobytu w Katalonii (mieszkańcy tego regionu bardzo mocno podkreślają swoją odrębność i nie lubią być nazywani Hiszpanami ) przespacerowaliśmy się wzdłuż plaży przez niemalże całą miejscowość aby po drodze do cudownie zapowiadającego się miejsca jakim miał być na końcu wycieczki ogród botaniczny, trafić do przystani portowej. Starszak w zachwycie biegał po kładkach, oglądał jachty, łódki i rybackie kutry...wrażenia niezapomniane a widok cudowny:) Żeby go zobaczyć weszliśmy na pobliskie wzniesienie, gdyż Małż oznajmił, że zamiast dostać się do ogrodu (jakieś 300-400 metrów n.p.m) jakimś w miarę cywilizowanym środkiem transportu zapewnimy sobie dotlenienie i wzmocnienie mięśni kończyn dolnych, poprzez "wdrapanie" się na wzgórze całą familią ( Dzidziuch miał oczywiście najlepiej bo podróżował swoim przenośnym, zielonym wehikułem a Małż trenował również górne partie ciała poprzez nieustanne pchanie wózeczka z Młodszakiem, ale "miał za swoje" bowiem sam preferował nożne przemieszczanie ), co poza zmęczeniem obfitowało pięknymi widokami i mogłam uwiecznić na zdjęciach cały port, więc zostało mu wybaczone :)
Po niespełna godzinnym spacerze, cały czas "pod górkę" doszliśmy do celu...przekroczyliśmy bramę i już wiedziałam, że znaleźliśmy się w niezwykłym miejscu. Ogród botaniczny umiejscowiony na skałach, rośliny ze wszystkich zakątków świata, nawet Starszak jakiś taki "nie marudzący", świetny dzień na oglądanie cudów przyrody :)
Niestety pora roku nie sprzyjała kwitnieniu większości roślin i nie było mi dane zobaczenie tej przeróżnej roślinności w pełnej okazałości ale jak tylko widziałam coś kolorowego nie mogłam się powstrzymać od robienia zdjęć. I oczywiście nie przeszłam obojętnie obok oczka wodnego na którym kwitły piękne nenufary, niesamowicie kanarkowe (na zdjęciach kolor niestety jakiś taki bladawy wyszedł i teraz tylko we wspomnieniach mam wizję oryginału), tak inne od tych, które widywałam do tych czas.
I już trochę smutniałam na myśl, że niestety wycieczka i owszem będzie owocna ale nie w spotkanie z pięknymi botanicznymi okazami, a raczej w zmęczenie i nutkę rozczarowania (przewodniki "mówiły" że w owym miejscu roślinność kwitnie "falami" i zawsze można trafić na jakieś w pełni), i chociaż lubię sobie pospacerować z Małżem i Szarańczą, to już miałam w sercu niepokój, że chłopcy nie mając na czym skupić swojej uwagi zaczną w coraz bliższej przyszłości marudzić i "jęczeć", co przecież potrafią genialnie, jak większość nieletnich, moim oczom ukazał się widok niezwykły i tak urokliwy, że na chwilę chyba nawet straciłam oddech a na pewno mowę (tak wiem, to w moim przypadku prawie nie możliwe ale jednak się zdarza i godne jest odnotowania :p), więc teraz zamiast słów obrazy wypatrzone niedoskonałym moim wzrokiem, poczynione moją ręką i nie w pełni profesjonalnym sprzętem...ale piękne pomimo niedoskonałości...
No i na koniec jeszcze "lilijce" różowawe co pokryły pięknym kwieciem kolejną maleńką przestrzeń słodkowodną...
...i hibiskus przepięknej urody, który gdybym mogła przeniosłabym do domu "na zawsze" (dzieci tak mówią, nieprawdaż?), i trochę tak nawet zrobiłam, bo zdjęcie zaliczam do tych "bardziej udanych" ale nie mnie to przecież oceniać :)
A droga powrotna i szybsza jakaś była i jakby taka łatwiejsza (bo "z górki na pazurki" jak to za Starszakiem powtarzam) i wieczór zupełnie leniwy na smacznych lodach przy deptaku uroczym spędzony, więc dzień zaliczyłam do udanych, pomimo pojawiających się wątpliwości i znowu zdałam sobie sprawę z prawd jakie niosą ze sobą porzekadła ludowe i przyznać rację musiałam, że "nie wolno sądzić po pozorach" i tak jak "nie chwalić dnia przed zachodem słońca" tak samo pewnie nie można wątpić przed końcem drogi...bo za zakrętem cuda można odnaleźć...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz