Wczorajszego wieczora w poszukiwaniu Mysi Starszaka (ulubiona maskotka, przytulanka, która towarzyszy mu od wczesnego niemowlęctwa), która zaginęła w codziennym boju, zawędrowałam do ogrodu i natknęłam się suwaka mongolskiego. Gryzoń ten, popularnie zwany myszoskoczkiem, jakby nigdy nic siedział sobie na naszej ścieżce i wlepiał we mnie te swoje małe ślepia. Może gdybym była w tym kierunku bardziej kobieca, wybiegłabym z ogrodu z histerycznym piskiem i płaczem, ale u mnie ta strona kobiecości jakoś się jeszcze (:P) nie obudziła, więc stałam tam urzeczona i patrzyłam jak ta "sroka w gnat". Nie zdążyłam z własnym aparatem, więc zamieszczam zdjęcia znalezione w necie :)
Jakoś nie potrafię przestraszyć się pająka, żuka, dżdżownicy, czy jakiegoś innego obślizgłego gada, więc tym bardziej nie straszny mi śliczny, maleńki gryzoń, przypominający co nie co polną myszkę (Rodzicielko moja kochana dobrze ,że to nie ty się na niego natknęłaś bo pewnie obudziłabyś całe miasteczko kładące się właśnie do snu, no może nie całe ale pół to na pewno i jeszcze wykonałabyś jakąś niebezpieczną akrobację żeby uniknąć przebywania z gryzoniem na jednej powierzchni - tak, tak...Mama jest do tego zdolna, mówią nam o tym opowieści rodzinne :)...) a tak trafiło na mnie. Zwierzę było oswojone, bo to raczej domowe stworzenie (chyba, że nie zdając sobie z tego sprawy mieszkamy na terenie jakiejś holenderskiej pustyni, gdyż właśnie piaszczyste tereny są naturalne dla suwaka), ale i tak zachowywało się dosyć dziwnie...nie bało się ludzi a przy tym było osowiałe i strasznie dyszało - zmęczone, spragnione, przestraszone? trudno wyrokować, pewnie wszystko po trochu. W obawie o przenoszone przez nie choroby o złapanie maleństwa poprosiłam Małża (no w końcu mam przecież mężczyznę przy boku - od zdań specjalnych), ale gryzoń skocznie zniknął w wysokiej trawie. Niestety dzisiaj rano mój Małż znalazł zwłoki myszoskoczka na tej samej ścieżce, na której nam się wczoraj objawił :(...Mam tylko nadzieję, że nie pękło mu serduszko ze strachu po spotkaniu ze mną (chyba nie jest aż tak źle, ale śmierć tego małego stworzonka jest wysoce zastanawiająca:)), wolę myśleć i wierzyć w Siłę Natury, taka wizja jest bezpieczniejsza dla mojego sumienia...
A teraz "z innej beczki". Kiedy pierwszy raz znalazłam się w tym domu, przeraziłam się wysokimi, skośnymi, o wąskich stopniach schodami. Uznałam, że nadają się one świetnie do zdjęć rodzinnych, natomiast do chodzenia (wcho- i scho-) nie nadają się zupełnie. No i niestety wczoraj boleśnie się o tym przekonałam :( Żyję i żadna z kończyn nie jest złamana jednak jestem poważnie potłuczona, obdarta skóra okrutnie piecze, obolałe mięśnie uniemożliwiają swobodne poruszanie się i siadanie (no tak, oprócz dumy ucierpiały również moje szanowne cztery litery) jak również inne gwałtowniejsze ruchy, dlatego też, z góry uprzedzam, że mogę na kilka dni zniknąć z prostej przyczyny wyraźnej potrzeby rekonwalescencji. W ten o to sposób niechcący zmieniłam plany weekendowe całej rodziny-zwiedzanie i wypad do aqua parku muszą poczekać:(
Ja się nie nadaję...muszę sobie poleżeć...
A tu dla uwiarygodnienia mojej opowieści o diabelskich schodach fotka, żeby nie było...ja wiem, że posiadam nad przyrodzony, rodzinny dar przewrotów na prostej powierzchni ale dziś celebruję swój żywot, gdyż ja w połączeniu z tymi schodami mogliśmy stworzyć duet mrożący krew w żyłach z nieodwracalnymi skutkami.
Jednakowoż (moja polonistka padłaby na zawał za takie zwroty) dnia dzisiejszego już parokrotnie odważyłam się po nich przemieścić, co odbyło się z sukcesem, na moje szczęście, w obie strony, więc wróżę nam pomyślną przyszłość i nie boję się nieuchronnego unieruchomienia na piętrze (co wczoraj już widziałam w najczarniejszych wizjach zanim mój uczynny Małż pomógł mi się z nich podnieść, opatrzył rany i dostarczył w bezpieczne miejsce). Starszak poradził mi wchodzenie i schodzenie "na czworaka" tak jak on to robi, a to dopiero byłby widok :)
No i jeszcze jedno, gdy już bezpiecznie dotarłam na niższą kondygnację, moje nogi zaniosły mnie wprost do ogrodu - chciałam się upewnić, że suwak mongolski, nie pozostawił gdzieś w krzaczkach zalęknionej partnerki (partnera?) i gromadki potomstwa. Jak narazie rodzina zostaje nie znana lub chwilowo nie ujawniona... Ale za to nasze oczko wodne zakwitło dziś bogatym kwieciem, po wczorajszym przerzedzeniu listowia jak na razie pojawiło się 10 kwiatów i 8 pękatych pąków, może później rozwinie się jeszcze więcej ale nie wiem czy je uwiecznię, bo obiecałam sobie i Małżowi, że będę dzisiaj unikała chodzenia po schodach, przynajmniej do jego powrotu z pracy, żeby miał mnie kto łapać chyba :P bo na Starszaka i Dzidziucha liczyć w tej kwestii niestety nie mogę. Pozdrawiam więc serdecznie wszystkich czytaczy, z ogródka...
Kontuzjowana ale żywa :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz