czwartek, 29 marca 2012

Podwórkowe szaleństwa.

Korzystamy z pierwszych, wiosennych promieni i nowych atrakcji podwórkowo-przedszkolnych więc Chłopcy szaleją na zjeżdżalni i huśtawkach, a ja staram się to uwieczniać. Nie jest to jednak zadanie łatwe bo odkąd Młodszak polubił wszelkie formy wspinania i "wpadła" mu w oko nowa, niebieska zjeżdżalnia biegał "wte i wewte" a ja biegałam za nim. Jak mało potrzeba do szczęścia.



A Starszak, pomimo wcześniejszej antypatii, polubił "bujanie w obłokach" i choć siedzonka rzeczonych bujawek, nie koniecznie przeznaczone dla "szerokich" sześcioipół letnich pup to ładuje się do nich zapamiętale i prosi o to byle wyżej. Tak spędzamy popołudnia bo ranki spędzam w pracy, ale zaraz po świętach czekają mnie dwa tygodnie popołudniówek i w naszym domu pojawi się nowy, bardzo potrzebny, niemalże członek rodziny (takie przynajmniej mam nadzieje). Kończę bowiem długotrwałe poszukiwania opiekunki do moich kochanych dwóch urwisów i... trzymajcie kciuki :)

niedziela, 18 marca 2012

Moi Chłopcy...

Przyszła wiosna, chociaż myślę, że pokazała się u nas chyba na razie tylko na chwilkę, bo właśnie zerwała się wichura i pada deszcz. Słońce wykorzystaliśmy na tak zwanego "maxa". Na grzbiety weszły lżejsze kurtki,grube, zimowe czapki zostały w domu na komodzie a radość (i dla mnie i dla nich) ze wspólnego dnia... nie do opisania...


Fascynacja małych Chłopców? Pojazdy wszelkiej maści, więc jeśli w pobliżu domostwa i na trasie spacerowania znajduje się zajezdnia tramwajowa, to można być pewnym, że Szarańcza zastygnie z oczętami wlepionymi w kolorowe "szynowce", i co z tego, że z daleka i niedokładnie, skoro można chociaż przez chwilkę na nie popatrzeć :)

czwartek, 15 marca 2012

Brak czasu, spotkania i "barany"...


Jestem i byłam tutaj cały czas, chociaż ilość postów na to nie wskazuje to tak właśnie było, a jak dzisiaj w końcu znalazłam "natchnienie", pomysł i czas to bloger zrobił mi niezły numer i wszystko co przez dobra godzinę powstawało zniknęło w mgnieniu oka. Dlaczego i w jaki sposób nie mam pojęcia a idealnie odtworzyć pewnie się nie da, bo już i jasność umysłu nie ta (właśnie wróciłam z pracy) i nie ma tej pierwotności, która pojawia się w tekście tylko jeden, jedyny raz. Ale postaram się aby znowu było dobrze i z sensu przekazu pozostało wszystko co ważne.No dobrze, jak zwykle, ostatnimi czasy, chciałam zacząć od tłumaczenia dlaczego mnie nie ma tak intensywnie jak powinno ale o czym tu pisać, wiadomo praca, Chłopcy, obowiązki domowe, standard znaczy, chociaż jednak znalazłam przy tym wszystkim czas nawet na krótkie spotkanie towarzyskie ale o tym później, bo mogłam sobie na nie pozwolić bo zrobiłam co zamierzałam i sprawiłam, że pokój rodzinny, szumnie nazywany salonem, został przed świątecznie wypucowany dokładnie, odkurzony we wszystkich zakamarkach, na wysokościach i szerokościach w codziennym "ogarnianiu" niedostępnych, wybłyszczony na powierzchniach szklanych i płaskich, okna udekorowane w wiosenne "pstrokacizny" (które, ku mojej rozpaczy nie znalazły uznania w oczach Najmłodszego i została przez niego skwitowane słowami "bdzidkie mama, te nowe bdzidkie"), przestawione, przeglądnięte, odświeżone wszelkie możliwe rzeczy (nawet w ramkach pojawiły się nowe zdjęcia, z szuflad wyfrunęły "tony" niepotrzebnych papierzysk ach jakże się chwalę. To nic, że chwilę po umyciu podłóg na panelach pojawiła się ogromna, klejąca plama słodkiego soku, to nic, że na cudnie przezroczystych oknach dwa dni później pojawiły się zakurzone, podeszczowe zacieki (takie "przywileje" wynikające z mieszkania na parterze) a na szafkach panoszy się kurz, jakby nigdy go nikt stamtąd nie przeganiał. To nic, bo porządki uznaję za dokonane i pomimo tego, że codzienne "odgruzowywanie" przede mną to główne zadania wykonałam. Jeśli chodzi o spotkania towarzyskie, to trudno z nimi u mnie ostatnimi czasy. Wszyscy tacy jacyś zajęci, zabiegani, a jeśli nie to, to zasmarkani (odpadają spotkania w czyimś domu gdzie mieszka chore lub ze swoimi chorymi u kogoś). Ale jak już się uda to cieszą niezwykle, i tak było tym razem. Bo choć znamy się "sto" lat i mieszkamy zaledwie kilka przysłowiowych kroków od siebie (dokładniej nawet zaznaczając dom, który " nawiedziliśmy" znajduje się na trasie naszej codziennej "przebieżki", w minimalnej odległości od starszakowej placówki co powodowało liczne, wzajemne machania pozdrawiające) ostatni raz spotkaliśmy się w podobnym gronie dobrych kilka miesięcy kiedy to uroczy synek gospodarzy był jeszcze niemobilnym niemowlęciem, a teraz jest nie źle brykającym, młodym człowieczkiem, który niezwykle sprawnie porusza się w pozycji pionowej. Dzieciaczki bawiły się ze sobą doskonale, pomimo dzielących ich różnic znaleźli wspólne zainteresowania (głównie włażenie na dorosłych) i było to niezwykle udane popołudnie uwiecznione nawet na zdjęciach (zastanawiałyśmy się z O. jak poradziłaby sobie z taką gromadką, myślę, że nie byłoby źle :))

No i jeszcze na koniec coś słodkiego, i to dosłownie bowiem cudowne te dwa zwierzaczki wykonane są z cukru (niestety nie jestem taka zdolna i nie są moim dziełem). Chłopcy dostali je od babci G. w ramach przygotowań do zbliżających się świąt i zapełniania ich koszyczków. I ni jak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że owa dwa cukrowe barany oddaliły mnie o lata świetlne od tych baranków, które pielęgnuję w zakamarkach pamięci ze swoich lat dziecięcych. I niby nic, taki mały świąteczny symbol a taka różnica. No nic to pewnie tak jak z tymi moimi porządkami, różnica jak między codziennymi a tymi specjalnymi przed świętami :)