środa, 27 marca 2013

Chce mi się NIC...

Jestem w permanentnym poczuciu bezwładności i nicości. Nic mi się nie chce. Co roku z radością oczekiwałam Wielkanocy, radośnie dekorując domostwo gałązkami, jajeczkami, piórkami, kurczaczkami, kwiatkami, króliczkami i różnymi innymi wiosennymi gadżetami, a w tym roku nawet to jakoś odraczam w czasie. I niby zakupiłam przepięknej urody gałęzie wierzbowe, które powoli i nieśmiało obsypują się cudownie zielonymi listkami ale tak poza tym to ani wiosny, ani świąt w moim domu nie widać. Zimowa, zaokienna aura całkowicie zniechęca do jakich kolwiek działań w obrębie domu a jednocześnie osłabienie jakie mnie dopadło dokłada swoje. Od dwóch tygodni choruję i nie tam byle jak, pociągając nosem czy kaszląc od czasu do czasu ale "zwalona" z nóg jestem całkowicie. Starałam się, chodziłam do pracy, nie odpuszczałam, "leczyłam" się samodzielnie (herbatkami z miodem i maliną, kropelkami do nosa, aerozolem do gardła) ale poległam... na prawdę nie dałam rady. Choróbsko okazało się silniejsze od wszelkich moich sposobów. W końcu dałam za wygraną i zaufałam medycynie konwencjonalnej. Okazało się, że w moim gardle zameldowało się stado bakterii. Rozpoczęłam walkę farmakologiczną, niestety otarło się o antybiotyk bo bestie jakieś takie mocno odporne na leczenie, ale szło ku lepszemu i miałam nadzieję na szczęśliwe zakończenie. No i tu nastąpiło załamanie. Objawy chorobowe pojawiły się jak znikąd i to ze zdwojoną mocą, takiego bólu dawno nie czułam. I co? I leczę się dalej, potrzebne były nawet wymazy z krwi coby nie zaszkodzić a pomóc na pewno, bo okazało się, że wygoniłam bakterie a "przyjęłam" na ich miejsce wirusa. Tak w wielkim skrócie mogę opisać moje ostatnie doświadczenia, już mogę, bo tak na prawdę kilka ostatnich dni zniknęło z mojego życiorysu gdyż przespałam je boleśnie, budząc się tylko na dostarczenie organizmowi leków i popadałam ponownie w odrętwienie. Nie mam więc zupełnie świątecznego nastroju, nie mam zapału ani chęci. Mam nadzieję, że jak przyjdzie wiosna i przegonię w końcu chorobę to mi się zachce.             

czwartek, 21 marca 2013

Niewinna plotka...

Po ostatnich wydarzeniach "pracowo-zawodowych" zaczęłam się zastanawiać czy istnieje coś takiego jak niewinna plotka? Czy może być niewinnym coś co sprawia ludziom ból i łzy? Nie wyobrażam sobie takich rzeczy, które dokonują się w moim otoczeniu. Jak można mieć radość i satysfakcję z czynienia komuś przykrości? Jak można za cenę własnej radości stawiać na szali czyjąś rodzinę i spokój? Oj ciężko tu u mnie ostatnio :)

Ale żeby nie było, że niby taka "święta" jestem... lubię sobie czasem poplotkować, niewinnie... w miarę możliwości. Nie lubię jednak plotkować na poważne tematy. Nie plotkuję na temat zdrowia, rodziny, pieniędzy... Nie wyobrażam sobie opowiadać komu kolwiek o tym co się dzieje w życiu moich przyjaciół (bez ich wyraźnej zgody i przyzwolenia), o zdrowiu osób bliskich i dalszych (z własnego doświadczenia wiem jaki to "niebezpieczny" temat, jak szybko następują zmiany) o pieniądzach (chyba, że w formie żartów, bez konkretów, nazwisk, sum). Nie mam wielu przyjaciół. Z pełną świadomością "filtruję" ludzi, których do siebie dopuszczam. Nie toleruję zdrady i plotki właśnie. Mam przy sobie tylko garstkę ale za to sprawdzonych, wypróbowanych ludzi. Wiem na co mogę liczyć z ich strony, oni wiedzą o mnie to samo. Jednym z czynników, które nas łączą to obok poczucia humoru, braku zawiści to również brak potrzeby plotkowania. I choć jest w moim życiu jedna (no dobra niech będzie, dwie) osoba o której mogłabym mówić godzinami, godzinami i to przede wszystkim źle (no cóż, jestem tylko człowiekiem, niekiedy błądzącym, jednakże tylko człowiekiem) ale myślę, że wynika to na razie z nierozładowanego żalu i złości, kiedyś mi przejdzie... I tylko jedno co mogę powiedzieć na swoją "obronę": mówię do ludzi zaufanych, nie mając na myśli zranienia nikogo i z całą odpowiedzialnością za to stwierdzenie wiem, że mogłabym powiedzieć to samo owej osobie prosto w oczy. W tej sprawie też jestem bezkompromisowa. Stąd mała liczba przyjaciół, nie każdy lubi słyszeć szczere opinie na własny temat a ja nigdy nie byłam i nigdy nie będę nieszczerym pochlebcą, bo nie stoi to w zgodzie z moim charakterem ("nigdy nie mów nigdy" mawiają, ale ja robię wszystko aby w tej kwestii była to reguła)... I po tych rozważaniach zastanawiam się jak można być tak bardzo smutnym(?), złym(?), zepsutym(?), samotnym(?) człowiekiem żeby robić drugiej osobie świństwo nad świństwami, wciągając w to najbliższych, rzucając podejrzenia, siejąc niepewność i zniszczenie. Dlaczego i po co? Zastanawiam się od wczoraj i ni jak nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Kiedy niewinna, zdawałoby się, plotka zmienia oblicze i staje się potworem?         

środa, 20 marca 2013

Rozstanie... niby zwykła sprawa...

Czy można się rozstać po ludzku? I co to właściwie znaczy? Czy zachowanie w sobie odrobiny człowieczeństwa jest nie możliwe w pewnych okolicznościach. Jak cienka jest linia między miłością a nienawiścią? Jak łatwo wymazać z pamięci dobre kilka lat  wspólnego życia. Jak łatwo zapomnieć o tych dobrych doświadczeniach, które były naszym udziałem i ile trzeba mieć w sobie złych emocji żeby tak szybko o tym wszystkim zapomnieć. Nie doceniać codzienności, zapominać o łączących więzach o łączących miejscach i ludziach. Straszne to wszystko... tak całkiem nierzeczywiste a jednocześnie tak mocno realne. Nie potrafię zrozumieć dlaczego ludzie, którzy dotąd cieszyli się ze wspólnego jestestwa teraz nie potrafią ze sobą rozmawiać na podstawowe tematy. Jak długo można udawać, że nie ma tematu, że nie ma związku przyczynowo-skutkowego? Czy podział majątku jest jedynym co może wstrzymywać ostateczne kroki a kredyt hipoteczny mocniej łączy niż jakie kolwiek słowa czy przysięgi. Dlaczego dziecko nie stanowi balansu pomiędzy emocjami a racjonalnością? Bo jak już się stało to się nie odstanie, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem i inne takie tam... Człowiek zdawałoby się dorosły, myślący, taki całkiem udany "homo sapiens" a jednocześnie opętany, nielogiczny, całkowicie bezkompromisowy. Głowę mam zaprzątniętą myślami nielogicznymi, które nie jak nie chcą ułożyć się w całość. Walczę wewnętrznie o spokój ale zdaję sobie sprawę, że walka skończy się niepowodzeniem. Może kiedyś, kiedy opadną emocje, kiedy głowa znów będzie "świeża i wolna" będę wstanie pojąć jak można tak łatwo zniszczyć życie nie tylko sobie, jak można żyć poza konsekwencjami i cieszyć się nieszczęściem innych.  

sobota, 16 marca 2013

Nie wiem o co mi chodzi ale chodzi mi o to bardzo mocno :)

Chciałabym mieć więcej! I niby mam dużo a ciągle mi mało. Mam wspaniałego mężczyznę przy swoim boku, dwóch zdrowych, ślicznych, mądrych synów, mam mieszkanie (na kredyt... a co?! kredyt też mam :)), pracę i względny spokój a jednak ciągle czegoś mi brak. Brak mi spokoju całkowitego, brak mi pewności jutra, brak stabilności, pewności szczęścia, brak możliwości, potrzeba trudnych wyborów, mus codziennego boksowania się z rzeczywistością, nierzeczywisty lęk o bliskich i rzeczywista złość na dalszych. Mam świadomość, że doświadczenia są "po coś" uczą, zmuszają, kierują... jednakże mam ostatnio odczucie, że doświadczana jestem zbyt mocno, za bardzo, zbyt dosłownie... Staję przed nowymi wyzwaniami, takimi które potrafią złamać albo przynajmniej przygnieść... i wiem, że mam przy sobie ludzi, którzy pomogą mi się podnieść, podadzą rękę, podtrzymają na duchu. Mam dużo a jednak nadal chcę dużo. I jak tu pogodzić ten dualizm? Jak mieć i chcieć jednocześnie, doceniając byt i posiadane? Jak chcieć i brać nie mając możliwości dosięgnięcia? Nikt nie mówił, że życie będzie łatwe ale nikt nie mówił również, że będzie aż tak trudne... Natłok myśli galopuje po mojej głowie, jedne wbiegają pociągając za sobą inne, kolejne wręcz przeciwnie przyklejają się do ścian i trzymają tym mocniej im bardziej chcę je wygonić. Całkowity misz-masz. Stres "zajadam" po cichu, ukrywając przed samą sobą biegające za mną kalorie i wpadam w kołowrotek wyrzutów sumienia (bo przecież przed latem chciałabym zmieścić się w węższe spodnie) i dobrze mi i nie dobrze jednocześnie... też tak czasem macie, że cokolwiek byście nie zrobiły, nie przynosi wam to zadowolenia. I niezależnie w którym kierunku zmierzacie ciągle nie jest on prawidłowy. Idę, zawracam, krążę, szukam... miotam się niemiłosiernie. Ach... nie wiem dokąd to wszystko zmierza. Tak bardzo bym chciała mieć, być, móc... przy całej wdzięczności za to co mam

piątek, 15 marca 2013

Zakochany Młodszak...

Młodszak vel Franek (Franio, Franciszek... wszystkie odmiany tego imienia) powróciwszy dziś z przedszkola radośnie oznajmił , że się zakochał. Z radością i z zaciekawieniem dopytywałam kogo owym silnym uczuciem obdarzył. Już wiem... Zakochał się "w Pani co mówi w przedszkolu o krzyżu" za podpowiedzią brata starszego uściślił dość szybko "w Pani katechiniańce". Przecudnie, nie uważacie? I jak tu go nie wołać imieniem nowego Papieża :)

czwartek, 14 marca 2013

Zmiany...

"- Franiu, kogo słuchasz bardziej mamy czy taty?

- mamy 

- A dlaczego?

- Bo mama więcej mówi " :)

... a kiedy matka mówić nie może (nie żeby nie chciała albo nie miała o czym, co to to nie, niedyspozycja fonetyczna wynika z choróbska, które ni rusz nie odpuszcza) matka pisze... i teraz tylko pozostaje kwestia, czy matka ma o czym pisać. Bo myśli jakieś takie nie ogarnięte i nieuczesane, więc mogłoby się zdawać, że doszło do jakiejś zamiany (podmianki) autorki tego tworu jednakże oświadczam, że nic takiego nie miało miejsca. Od jakiegoś już czasu zastanawiałam się mocno nad istniejącą formą mojego internetowego pamiętnika i powoli skłaniałam się do zmiany. Dotychczasowa forma chyba co nie co mi się przejadła i pewnie dlatego znikałam na takie długie momenty... Codzienna rzeczywistość jest interesująca ale nie w takim stopniu w jakim chciałabym się tutaj dzielić. Dziecięce życie biegnie tak szybko, że nie nadążam utrwalać wszystkiego co bym chciała, ciekawe, śmieszne, "szokujące" wyznania i "teksty" Szarańczy są tak częste i tak nierzeczywiste, że zamieszczanie ich tutaj jest niemal niemożliwe, a przy tym wydaje się jakby wyrwane z kontekstu i takie jakieś "nie zaczęte i nie dokończone". Nie mam pamięci do tych ich niesamowitych wywodów, do zapamiętania tych słówek, które stanowią kwintesencję wypowiedzi i choć się staram ogromnie to już wielokrotnie w tej kwestii poległam, i jestem na dobrej drodze żeby całkowicie owych prób zaniechać, więc automatycznie musiałam zacząć się zastanawiać co dalej? Pisać, nie pisać? Ale jak tu nie pisać jak Oni już słuchać nie mogą (nie chcą). W pisaniu zatem nie mam zamiaru ustawać, jednakże forma pisania zmienić się musi nieodzownie. Codzienność nie będzie opisywana, od tego odejdę, ważne wydarzenia rodzinne jak najbardziej będą miały tutaj swoje miejsce, przemyślenia, refleksje, poglądy... to będzie wiodło prym. Czy odnajdę się w tej formule? Czy znajdę posłuch i zainteresowanie? Nie wiem ale na razie nie będę sobie tym głowy zaprzątać. Co ma być to będzie. Zaczynając pisać nie wiedziałam w jakim kierunku zmierzam, nie wiedziałam czy przekaz będzie przejrzysty, czy znajdą się ludzie którzy będą chcieli to czytać? Moje życie od momentu powstania tego blogu uległo wielkiej zmianie, a zmiany będą postępować nadal, nie zatrzymały się i idą do przodu, dlatego ja też zmierzam do przodu, potykając się czasem, zawracając, dokonując mniej lub bardziej trafnych wyborów... i o tym tu będzie. O mnie i o moim życiu, w takim stopniu jakim będę mogła i chciała się ze wszystkimi podzielić :) Powodzenia. Dla mnie i dla Was (bo wierzę, że ktoś pozostanie i w nowej odsłonie odnajdzie coś dla siebie).     

środa, 13 marca 2013

Franciszek wspaniały...

Choróbsko jakieś paskudne "położyło" znaczną część mojej małej rodziny i pomimo tego, że nie jest to jakaś poważna infekcja męczy nas niesamowicie. Małż zakatarzony, zachrypnięty, łykający "tony" tabletek ale jakiś taki nie w formie od dobrych kilku dni, "młodzież" z lejącymi się nosami walczy przy pomocy odpowiednich (przepisanych przez rodzinną panią doktor) medykamentów ale albo katar jakiś odporny na zaproponowany specyfik albo Oni odporni na leczenie tym sposobem, bo choć aplikacja trwa w najlepsze efektu jak nie było tak nie ma. A ja rykoszetem oberwałam i złapałam wszystkiego po trochu, więc objawy mam łączone trochę od Małża (on twierdzi, że od niego jak zwykle wszystko co najlepsze) trochę od kochanej Szarańczy. Chrypię, sapię, smarczę, warczę pełen przekrój... dla wielbicieli zwierząt :) 

Pomimo tego dzień można zaliczyć do udanych. Pomogłam komuś komu mogłam pomóc, swoją wiedzą, umiejętnościami, dostępem do różnych możliwości. Ktoś kto zawsze jest obok, kto zawsze mógł liczyć na przychylność moją i Małża (a my na wzajemność), znowu okazał się nie zastąpiony i osiągalny "na wyciągnięcie" ręki. Dobrze mieć takich ludzi w swoim otoczeniu. Nie muszą być z nami w szarej codzienności żeby wiedzieć jakim torem płynie nasze życie, nie muszą śledzić na bieżąco wszystkich wydarzeń, zdarzeń, zmian... wiedzą jak, gdzie i kiedy... świadomość, że są, jest wartością samą w sobie. 

Dzieć starszy rozpoczął dziś swoje pierwsze rekolekcje. Zachowywał się godnie i odpowiedzialnie jak przystało na (prawie) ośmiolatka. Jestem z niego ogromnie dumna. Zmiany w kościele jakie dzisiaj nastąpiły skłoniły nas (mnie i Małża) do refleksji i poważnej rozmowy ze Starszakiem. Za rok przystąpi do komunii, na tym chcemy poprzestać podejmowanie za niego religijnych decyzji, chcemy by był otwartym na inność, na zmiany, na różne poglądy młodym człowiekiem. Żeby w swoich wyborach kierował się własnym, dobrze ukształtowanym (o to staramy się dbać codziennie) sumieniem a nie czyjąś narzuconą wolą. Religia to trudny temat do "przerobienia" dla dorosłego człowieka a co dopiero dla nieletniego. Chciałabym żeby moi Chłopcy wyrośli po prostu na mądrych, wrażliwych ludzi bez względu na wyznawane poglądy czy sposób życia. Na razie staram się tłumaczyć, wskazywać, razem szukać... być obok po to by sami mogli próbować ale żeby zawsze wiedzieli, że wsparcie jest tuż obok. Religia wyzwoliła w nas powód do poważnej rozmowy i myślę, że poszło nam całkiem nie źle. Stanęło na tym, że najważniejsze jest być dobrym człowiekiem (cokolwiek miałoby to oznaczać podstawy są takie same dla wszystkich). Uświadomiłam sobie również, że mam okazję, we własnym życiu doświadczać obecności trzeciego papieża, nie na kartach historii czy wspomnień, tak po prostu. I jeszcze nie wiem czy ten fakt zmieni coś w mojej świadomości religijnej, czy zmieni mi to poglądy na temat kościoła i wiary ale wiem jedno, uczestniczę w czymś nie samowitym i niepowtarzalnym. Kawałek historii jest moim udziałem :) Dziwne a jednocześnie podniosłe i skłaniające do refleksji... A może to gorączka, która od jakiegoś czasu rośnie mi na wieczorne spanie :) Ach jak ja nie lubię chorować :) I właśnie przy okazji tych refleksyjno-wieczornych rozmów z Małżem i Starszakiem (Młodszak z radością wykorzystywał fakt możliwości oglądania niedostępnych w codzienności o tej porze bajek) przypomnieliśmy sobie jak niemalże cztery lata temu wybieraliśmy (za pośrednictwem skaypa - no bo niestety Małż był wtedy na obczyźnie) imię dla naszego nowego członka rodziny i imię, które przyjął bohater dnia dzisiejszego, było "poważnym" kandydatem. Dziś mielibyśmy Franciszka, On miałby papieskie imię, a my pewnie żylibyśmy dokładnie tak jak dzisiaj :) Franek to w naszym domu synonim łobuziaka i wołamy tak na A. jak coś zbroi lub jak w swoim "szale" zabawowym nie reaguje na nasze nawoływania. Na Franciszka reaguje natychmiast :) Trzeba było dać mu tak na drugie :)  


wtorek, 12 marca 2013

Od zniknięcia po wychowawczy sukces :)

Poszłam szukać wiosny i zniknęłam... a wiosna pokazała się na chwilę, pogrzała, rozpaliła wyobraźnię i... też zniknęła. Jakoś tak przed wcześnie wyprałam zimową odzież wierzchnią potomnych, przeczesałam szafy, powymieniałam garderobę, nie tylko potomnych na lżejszą, niepotrzebnymi im już ubraniami i zabawkami "podzieliłam się" z potrzebującymi (w tym roku "wyrośnięte" ciuszki, za pośrednictwem młodszakowej placówki, powędrowały do pobliskiego domu dziecka), umyłam okna w całym mieszkaniu (pierwsze promienie marcowego słońca ujawniły niestety obraz "nędzy i rozpaczy" więc z zapałem ruszyłam na parapety), szurałam namiętnie na mopie po całej, dostępnej mi domowo, powierzchni poziomej, odkurzyłam pajęczyny, które podczas długich, zimowych wieczorów stanowiły schronienie dla licznej rodziny pajęczaków, która teraz otrzymała przymusową eksmisję i robiłam masę równie ciekawych i pożytecznych rzeczy :) 

Słońce, które przez dobrych kilka dni zaglądało do mnie przez (czyste) okna, wyciągnęło ze mnie jakieś niesamowite pokłady energii, było mi niezmiernie dobrze i miło, nawet na zakupy z Małżem spacerowaliśmy nie śpiesznie... było cudnie. Aż tu, pewnego wieczora, gdzie napełniona wiosennym entuzjazmem zamierzałam się świetnie bawić na "parapetówie" u mojej przyjaciółki, zaczął padać śnieg :) I cóż z tego, że zabawa przednia, i cóż z tego, że impreza nie do powtórzenia, i cóż z tego, że w ostateczności zdarzenia nieprzewidywalne okazały się genialnymi rozwiązaniami jeśli zderza się to wszystko z powrotem bezlitośnie zimnej, mokrej, wietrznej i białej zimy :( Hu hu ha nasza zima zła...

A mnie się już marzyły wielkanocne dekoracje, z coraz większym utęsknieniem spoglądałam w kierunku "po chomikowanych" po całym domu króliczków, piórek, cukrowych baranków, koszyczków, wierzbowych gałązek i innych cudaczków, które przynoszą do domu nie tylko święta a przede wszystkim wiosnę. I co? I nic, muszę te plany nieco odroczyć w czasie. Na razie pocieszają mnie kwiaty, które weszły do domu z okazji Dnia Kobiet, te przekwitające już niestety, czerwone tulipany, które niespodziewanie wróciły ze mną do domu z pracy (zaskakujące jak dużo radości potrafi sprawić skromny bukiet otrzymany od osoby po której się tego nie spodziewaliśmy) i ten zadziwiający, maleńki a jednocześnie silny i przepiękny mini storczyk, który właśnie dzisiaj objawił się kolejnym, otwartym pąkiem.


Przy tej okazji chciałabym także zapamiętać jak owy dzień przeżyli moi chłopcy. Młodszak z zadowoleniem powędrował tego dnia do przedszkola. W małych łapkach dzielnie dzierżył cztery tulipanki, które samodzielnie wybierał u pani kwiaciarki (dla każdej z pań starał się wybrać kwiatek w innym kolorze i konsekwentnie się trzymał dokonanego wyboru w momencie wręczania) a chwilę później z wielką dumą i uśmiechem obdarowywał przedszkolne opiekunki. Starszak tego dnia zaniósł do szkoły tulipana przeznaczonego dla wychowawczyni (przenosił go z domu w mocno "męski" sposób, czyli zakamuflowanego we wnętrzu własnego tornistra) a jak się w placówce okazało do całego grona pedagogicznego słodycze i małe upominki  trafiły za sprawą komitetu rodzicielskiego, w osobie pana D. Najfajniejsze jednak następnego dnia okazało się stwierdzenie mojego młodszego Dziecięcia, że on mógłby częściej tak dawać wszystkim paniom kwiaty, bo sprawia mu to niesamowitą radość :) Czyli, nie skromnie przyznając sobie "mały" medal z rodzicielstwa, uznaję, że wychowanie moich chłopaków na prawdziwych dżentelmenów zmierza w dobrym kierunku :) Zawsze, gdzieś tam z tyłu głowy siedzi mi chochlik i cichym głosem podpowiada, że wychowując syna wychowuję go dla innej kobiety i aby ta inna mogła być z niego zadowolona a ja z niego dumna mam go uczyć na takiego mężczyznę jakiego sama chciałabym "mieć". Myślę, że na swoim koncie mogę odnotować w tym temacie swój, własny, mały sukces...