czwartek, 31 marca 2011

Elckerlyc...

Powoli szykuję się do powrotu (już w ten weekend będę "w swoim ciasnym ale własnym"), przede mną ponowna ośmiogodzinna (lub dłuższa), samodzielna podróż samochodowa, więc muszę się do niej "nastawić" psychicznie, dlatego też ładuję wewnętrzne akumulatory, wygrzewam się na słoneczku, spędzam radośnie czas z moimi chłopakami i jeśli tylko mogę odnajduję razem z nimi zaczarowane miejsca, które przynoszą mojej Szarańczy radość i uśmiech a mi... wiadomo co czuje Matka widząca (i słysząca) radość swoich pociech :)


Całkiem przypadkiem, spacerując po "naszym" miasteczku znaleźliśmy wysokie blokowisko, co nie jest powszechnym zjawiskiem w okolicy, więc już na wstępie wywołało u nas zdziwienie, jednakże to co odkryliśmy w centralnym punkcie owego osiedla było dla nas i Chłopaczków prawdziwą niespodzianką.


Wśród panoszących się wieżowców mieści się wspaniały plac zabaw, choć to określenie to chyba za mało, raczej sprawdziłoby się tutaj "bawialnia" na świeżym powietrzu. Zachwyciliśmy się całą czwórką, i bawiliśmy się też wszyscy razem. A było gdzie: fortece, zamki, tajemnicze korytarze, prowadzące do jeszcze bardziej tajemniczych wyjść, młyńskie koło, które można samodzielnie wprawić w ruch, puszczając wodę przedziwnymi rynnami, piracki statek z prawdziwego zdarzenia, któremu nie oparł się nawet Małż, fascynujące siodełko-koparki, gdzie manipulując (dobre słowo jeśli odnosi się jedynie do manualnej zabawy) odpowiednimi sterami, można się poczuć jak prawdziwy operator ciężkiej maszyny (Starszak i Małż działali, Dzidzuch wcielił się w rolę obserwatora-przeszkadzacza), mosty, schody, piaskownice, huśtawki, bujawki (nawet dla mnie się coś znalazło)...


I jeszcze jedna fantastyczna sprawa, dla dorosłych ławki i stoliki ("pod chmurką" i w zadaszeniu) i coś o czym u nas nikt nie myśli tworząc miejsca do zabaw... toalety... małe dla maluchów (takie "przedszkolne", dostosowane do wzrostu użytkowników) i tradycyjne dla opiekunów. Tak proste, a jednocześnie tak niewiarygodnie mądre.


A po zabawie tuż obok placu odkryliśmy cudowną szkołę dla młodych mieszczuchów, gdzie dzieci mogą zapoznać się z wiejskimi obyczajami, zwierzętami, roślinami... i to wszystko w centrum średniej wielkości miasteczka, pomiędzy szarymi, zupełnie nie typowymi dla Holandii wieżowcami... Warto było zapędzić się na spacer w takie odległe od domku rejony, dzień był nie zapomniany :)

poniedziałek, 28 marca 2011

Stojące, wiszące... PACHNĄCE...

TEGO szukałam... Po TO pojechałam do Keukenhof, chociaż tak naprawdę nie wiedziałam, że tam TO odnajdę. Nawet nie liczyłam na tak wielkie szczęście, a jednak. Znalazłam się w RAJU... Takim moim osobistym, wyśnionym, wymarzonym, kwiatowym raju... Bo co by nie mówić o wszystkich cudownych widokach, kolorach , kształtach jest jeszcze coś takiego jak subiektywne odczuwanie i zaklinanie rzeczywistości. Ja, mój mały naturalny (tzn. roślinny) świat mogłabym zamknąć w jednym gatunku i chociaż wiem, że popełniłabym ogromne barbarzyństwo ze względu na inne przepiękne rośliny, to gdybym musiała dokonać wyboru ONE lub wszystkie pozostałe (przepraszam Was róże, hiacynty, wymyślne candescie, skromniutkie stokrotki, poczciwe tulipany i wszystkie Inne cudowne, które rozpromieniacie bukietami moje domostwo) bez wahania wybrałabym właśnie TE. Moje ukochane, wyczekiwane nieustannie (już nie tak łatwo je kupić, a i sezon kwitnienia niezbyt długi), na których rozwój (pąk po pąku) mogę się patrzeć godzinami, których zapach przypomina mi najważniejsze momenty życia, których kolory widzę pod przymkniętymi powiekami... Nie doceniane FREZJE... Kocham je za ich niesamowity kształt, co nieco przeczący grawitacji, za ich symetrię i nierównomierny rozkwit (każdy pąk w swoim tempie, w swojej kolejności, bez pośpiechu i wybiegania "przed szereg"), za ich niemalże elastyczną łodygę, która choć cienka i licha, to w gruncie rzeczy silna i stabilna a jednocześnie na tyle "plastyczna", że łatwo może być ułożona w wymyślnym bukiecie... I chociaż u nas w kraju chyba trochę niesprawiedliwie kojarzy się z poprzednim systemem (też tak, to odbieracie?) nigdy jeszcze nie miałam okazji dotknąć, powąchać bądź tylko zobaczyć Frezji, której łodyga ma ponad metr długości a kwiatostany są wielkości mych dłoni. A przy tym obłędny, przesłodki, omamiający zapach, którego niestety nie mogę tu oddać a nawet schować na własny użytek. bo nic tak jak on nie poprawia mi humoru, poprawia nastroju i pozytywnie nastraja do życia... Nawąchałam się na zapas (w teorii, bo w praktyce niestety nie możliwe), nacieszyłam oczy i serce a teraz się dzielę wspomnieniami (jeszcze nie odległymi ale z każdym dniem coraz mniej kolorowymi). I z tego miejsca dziękuję pewnemu panu, który nazywał się Louis Jacques Daguerre i wymyślił aparat do utrwalania obrazu, bo dzięki niemu będę mogła co jakiś czas od nowa przeżywać ten cudowny dzień, w którym dotarłam z rodzinką do Keukenhof...

Amarylisy, kolejne cudowne, mało wymagające "cebulaki" domowe. Piękny, wielki kwiatostan na długiej, sztywnej łodydze. Feeria barw i gatunków, coś dla wielbicieli tej rośliny jak i dla poszukiwaczy nowych, ogrodowych wyzwań. Na mnie zrobiły OGROMNE wrażenie, szczególnie te odmiany olbrzymie czy XXL, bo rozmiar kwiatów pokrywał się idealnie z rozmiarem głów obu moich latorośli (wiem bo sprawdzałam, podsadzając co rusz któregoś "na przymiarkę")... I chociaż znałam je wcześniej (z domowych hodowli Babuli i Mamci osobistej, które wsparłam kilkoma cebulami wracając z poprzednich pobytów u Małża), to jednak okryłam przepiękne "dziwadła", które zamiast ogromnych, charakterystycznych płatków składały się z wielobarwnych, podłużnych niteczek dając niewiarygodny efekt wizualny... Hiacynty - specjalnie dla Ciebie M. - były dosłownie wszędzie... na rabatkach, w donicach, w wazonach... a ich zapach dosłownie dotykał. Coś niesamowitego. Kolory pełnej tęczy (też była, przy fontannie), rozmiary przeróżne, niektóre tak nie naturalnie perfekcyjne, że dla pewności "macałam" delikwentów ostrożnie poniekąd wątpiąc w życie naturalne. Zapach oczywiście obłędny, słodki, mocny, wspaniały... w niektórych miejscach tak mocno skumulowany, że mdlił niemalże... szkoda, że nie mogę go przekazać za pomocą magicznego linka. To byłoby naprawdę mocne doznanie, którego miałam okazję doświadczyć... A te kilka zdjęć to tak na pocieszenie, bo na szczęście co wiosnę mogę sobie ten zapach "zachodwoać" we własnym domu. Orchidea, popularnie znana jako storczyk, jest obecnie bardzo dostępnym kwiatem i jej posiadanie nie stanowi ani specjalnego wysiłku ani wydatku. W większości znanych mi domostw jeden lub dwa przedstawiciele tego gatunku są na porządku dziennym, a hodowanie owego nie stanowi większego wyzwania nawet dla takiego kwiatowego pogromcy jak ja, kto zna ten wie o co chodzi, kto nie zna ten może się domyśleć, że kwiatki nie mają się u mnie najlepiej, bowiem zapominam nakarmić, na sprzyjające warunki zewnętrzne też nie koniecznie zwracam uwagę, dlatego storczyk ma się u mnie dobrze gdyż wodę "pija" raczej rzadko, po kwitnieniu "zimuje" i wtedy w ogóle nie potrzebuje ludzkiego wsparcia i nawet ja nie jestem mu w stanie zaszkodzić :) Kwiat ten jest raczej powszechnie znany (przynajmniej ja mam o tym takie wyobrażenie) i nie jest dla mnie rośliną "obcą" jednakże jak weszłam do pawilonu, w którym królował poczułam zachwyt nad kolorystyką, zapachem (?), możliwymi kompozycjami... po raz kolejny przekonałam się o tym jak człowiek mało wie o otaczającym go świecie naturalnym i jak dużo się uczy przez całe życie. Dla mnie to była niezwykła, kolorowa lekcja, którą na szczęście mogę pokazać a jednocześnie zachować w pamięci dzięki tym obrazom...