piątek, 27 sierpnia 2010

Pożegnania nadszedł czas...

No i w końcu nadszedł ten dzień...koniec wylegiwania się u Małża :p Dzisiaj czas pożegnań, pakowań, małego bałaganu, mycia auta (bo przecież takim "brudasem" nie pojedziemy - słowa Małża oczywiście, nie moje), jak będzie czas to ostatniego spaceru po okolicy...
Ja z okolicą starałam pożegnać się już wczorajszego wieczora stąd te ciemne, szare, trochę mroczne a nawet smutne zdjęcia...Nadchodzi jesień...Holandia żegna mnie deszczem...
Żegnają mnie dachy, brązowo-czerwonych, ceglastych domów...




No i ta mała, kamienna dziewczynka przy naszym (szybko się przyzwyczaiłam :p) oczku wodnym w ogrodzie żegna mnie taka smutna...trochę jak ja...




I kościelna wieża która swoimi melodyjnymi dzwonkami budziła mnie nie przerwanie prawie od trzech miesięcy i przez pierwsze dni była niczym latarnia morska dla zagubionego na morzu żeglarza, bo wystarczyło podnieść głowę do góry, spojrzeć na zegar na wieży i już wiedziałam gdzie jestem, w którą stronę się udać żeby dotrzeć do domu...a potem już tylko melodie kurantu przypominały mi o jej obecności (no chyba ze jeszcze oświetlony nocami zegar dokładnie na przeciw sypialnianych okien, który pozwalał mi definiować porę kiedy to zaspana wstawałam do Stonki)...
Żegnam się z moją zaczarowaną krainą Oss z małym żalem ale też z pełnym nadziei sercem wiem, że to pożegnanie prowadzi mnie w kierunku słonecznej wyprawy, którą postaram się zapamiętać dokładnie, bo niestety będzie to tydzień bez internetu...ale myślę, wierząc w przeznaczenie, że specjalnie to nastąpi bym mogła sie bardziej skupić na urokach hiszpańskiego wybrzeża, które już na nas czeka (ruszamy wieczorem, dotrzemy kiedy słońce już będzie wysoko na niebie...Starszak mówi, ze prosto na plażę...czemu nie :p)...
Dlatego zegnam Was moi drodzy czytacze, życzę wszelkiej pomyślności w czasie mojej nie bytności ( ło matko! nawet wierszem mi poszło :)), odezwę się za czas nie długi i przeniosę Was moimi oczami do Costa Brava...:)

P.S.
(Małż znowu coś mruknie o znaku zastrzeżonym względem jego inicjałów ale już nie zwracam na to uwagi, przyzwyczaiłam się, gdyż krzyczy przy każdej pisanej przeze mnie kartce z wakacji :))
Holandia chce mnie zatrzymać (hihihi, tak sobie mówię), bo właśnie zza chmurek wyjrzało słonko :)

środa, 25 sierpnia 2010

Amsterdam...na chwilkę...

Wyskoczyliśmy z Małżem "na chwilkę" do Amsterdamu...Korzystając z ochoczej oferty wujków i ciociów mogliśmy przez moment pobyć we dwójkę, gdyż radosna Szarańcza znalazła się na tę chwilę pod "nierodzicielską" aczkolwiek równie czułą i uważną opieką ,a co jeszcze ważniejsze - po powrocie nadal pełni chęci pomocy na następny "bez dzieciowy" wypad :) Dzieciuchy nie dały im popalić, były nadzwyczaj grzeczne, urocze i słodziuśkie, czyli takie jakie powinny być na co dzień a jakie są wtedy kiedy chcą czegoś w zamian :) No nie, żartuję oczywiście...Ale były wyjątkowo grzeczne...

Mama w tym czasie mogła odwiedzić jedno z charakterystycznych miejsc Amsterdamu i pobyć trochę z Tatą, fajny popołudniowy wypad...



I jeszcze w drodze powrotnej "skręciliśmy" na piękny, wielki, majestatyczny stadion. Coś cudnego (nie tylko dla kibica!)...Amsterdam Arena - miejsce treningów i meczy Ajaxu, i ja - kolejne spełnione marzenie...:)




Niestety nie miałam okazji zwiedzać od środka, pech! Akurat w tym dniu zamknięty dla zwiedzających, no nic przyjadę kiedyś jeszcze raz, a co! I tak byłam zadowolona, zobaczyć taki okaz architektury, to też wyjątkowa sprawa...przynajmniej dla mnie (i dla tysięcy kibiców futbolu na całym świecie - tak myślę :p)




poniedziałek, 23 sierpnia 2010

7 lat temu...

Daleko od domu, daleko od rodziny...wspomnienia tym bardziej sprawiają, że w oku kręci się łza. Wracam myślami do tego cudownego dnia, który wydarzył się tak dawno, a jednocześnie jakby wczoraj...I jakie to wspaniałe, że w głębi serca nadal jest to uczucie, te emocje, na samą myśl drżą ręce i serce trzepocze jakoś tak radośnie...Trochę brakuje mi dzisiaj domu, możliwości spaceru do maleńkiego kościółka gdzie nasze życie odmieniło się na zawsze, domowej półki z albumami i możliwości obejrzenia zatrzymanych ważnych chwil (bo choć to nie było w "epoce lodowcowej" to zostało uwiecznione aparatem analogowym i jakoś do tej pory nie zmieniłam tego zapisu na cyfrowy i w ten sposób nie mam w komputerze ani jednego zdjęcia)...Więc zatrzymałam na ostatnim spacerze kilka obrazków, takich "na temat"...:)



Ile się wydarzyło przez ten czas? Tyle szczęśliwych zmian (pojawienie się na świecie Szarańczy) i tyle tych mniej szczęśliwych ( życie "na dwa domy", które dzielą "złe kilometry") ale jednak trwamy, jesteśmy...będziemy :) I wszystko jest takie inne, pełniejsze, piękniejsze...istniejemy osobno i razem, w wielu życiowych sytuacjach słowo MY zastępuje inne i pomaga przetrwać (na szczęście) niewielkie zakręty...




Z sentymentem wspominam tamten słoneczny dzień, moje nietypowe "tygrysie" róże, piękne zabytkowe auto znalezione specjalnie na tę okazję, Małża czekającego przy ołtarzu, ogrom pluszaków zamiast kwiatów...no i oczywiście najważniejsze nasze rodziny, przyjaciele, wszyscy bliscy...wspaniały, nie zapomniany dzień.




Taka zaduma mnie dzisiaj dopadła, staram się dotrzeć do najdalszych wspomnień, ganiam po tych wszystkich zakamarkach pamięci żeby uchronić od zapomnienia i chyba to rzeczywiście "najważniejszy dzień w życiu " bo pamięta się wszystkie szczegóły: pierwszy "taki oficjalny" taniec, każdą fałdę sukni, kolor balonów i nawet smak potraw...:) Pamiętam tyle a jednak wszystko nie do powtórzenia :) - na szczęście!





A tutaj dzisiaj pada deszcz...taki smutny, jesienny...koniec lata jest tak bliski a przed nami jeszcze urlop i wspaniała wyprawa, jakoś tak się stało tradycją, że jeździmy "z okazji" rocznicy, tak jakoś nam się urlopy układają w okołorocznicowym czasie...tym razem będzie tak samo...:)
Więc dzisiaj będę świętować z Małżem i chłopcami, celebrować uczucie, które trwa niezmiennie od 12 lat (!!! tak, tak bo przecież przed ślubem też był NASZ WSPÓLNY CZAS) i popijając lampkę szampana życzyć sobie i Jemu kolejnych nie 7 a 70 lat !!!
Wypijcie za NASZE ZDROWIE KOCHANI !!!

wtorek, 17 sierpnia 2010

Roczek...już?

Wszystko zaczęło się jakieś dwa lata temu kiedy to w głowie Małża i w moim sercu pojawiła się myśl, że Starszak nie powinien być jedynakiem :) Zaczęliśmy "radosne przygotowania" i po pierwszych nie powodzeniach pod koniec listopada 2008 ujrzałam na teście ciążowym upragnione dwie kreski. Mieliśmy w ten sposób niespodziankę dla najbliższych, którą zdradziliśmy dopiero w cudowną Wigilię Bożego Narodzenia - magiczna chwila dla całej rodziny...
A potem wszystko potoczyło się jak w przyspieszonym tempie, i wkrótce mój brzuch zasłaniał mi nie tylko przysłowiowy "cały świat" ale także (dosłownie) stopy. Był cudny, okrągły i wielki, więc poszłam do wspaniałej osoby (Pati, kocham Cię za Twoja umiejętność "zatrzymywania" teraźniejszości i z tego miejsca, po raz kolejny DZIĘKUJĘ) żeby uwiecznić go na zdjęciach. Tak, nowe życie, Dwa w Jednym...


Każdy odczuwalny ruch "nowego lokatora" przybliżał nas do tego cudownego momentu kiedy to nasza Trójka miała się zmienić w Czwórkę...w przygotowaniach na przyjęcie Maleństwa w naszym życiu i w domu dzielnie pomagał Starszak dla którego sytuacja była co nie co surrealistyczna jednakże przyjmował ją ze szczerą radością i (ku mojemu ogromnemu, pozytywnemu zaskoczeniu) w szczęśliwym niedoczekaniu.


To był zwykły poniedziałek, odpoczywaliśmy w domu po intensywnym weekendzie nad jeziorem i tak naprawdę nic nie zapowiadało wieczornych emocji, które były jeszcze przed nami. Termin porodu minął już jakiś czas temu i w duchu już prosiłam synka żeby "w końcu ze mnie wyszedł" bo niestety wtorek był dla mnie ostatecznym terminem pojawienia się w szpitalu, tak bardzo tego nie chciałam (przerabiałam to ze Starszakiem, ponad tydzień na patologii ciąży...brr).
Nadszedł wieczór a ja wiedziona jakimś przeczuciem (to chyba ta słynna kobieca intuicja) kazałam Małżowi "wywieźć" Starszaka na nocleg do dziadków, gdyż chciałam mu oszczędzić ewentualnego, nocnego przemieszczania...Małż się nie spieszył zbytnio i pomimo tego, że jego rodzice mieszkają w tej samej dzielnicy, 20 minut spacerem od naszego mieszkania, "wywózka" starszego syna zajęła mu ponad godzinę. Wrócił szczęśliwy i nieświadomy...a w domu czekałam na niego ja...w letniej sukience, klapeczkach, z kwiatową walizką przy boku i skurczami co 8 minut (w czasie jego nieobecności "z niczego" rozwinęła się niezła akcja porodowa), więc zamiast zaplanowanego wieczornego oglądania filmu w tv w ekspresowym tempie wylądowaliśmy na Izbie Przyjęć w pobliskim szpitalu...
Była dokładnie 21.30 na zegarze, kiedy przekraczałam próg szpitalnego budynku i wiedziałam już, że nie wyjdę z niego sama :) Przed nami FORMALNOŚCI...czyli koszmar każdej rodzącej, na szczęście jako "doświadczona" matka świetnie, według mojej skali, radziłam sobie z bólem i innymi niedogodnościami, i nawet przekazywanie tzw. potrzebnej dokumentacji medycznej nie czyniła mi jakiegoś szczególnego dyskomfortu - tak, wiem, jestem dziwna:), no i rzecz jasna mogłam również w tej kwestii liczyć na swojego drugiego Połówka, który spisał się wprost "na medal", mój ukochany Małż wiedział gdzie są potrzebne dokumenty, co powiedzieć, napisać, podać...etc. pielęgniarce, kiedy ja byłam "szykowana" do porodu...O 21.55 znalazłam się na porodówce...RAZEM...tak, znaleźliśmy się tam razem... Kolejny RODZINNY PORÓD miał połączyć naszą rodzinę :) Położna zajrzała do nas tylko na chwilkę (za ścianą ekipa lekarzy, pielęgniarek i położnych ścigała się z czasem podczas nie planowanej "cesarki") i zawyrokowała "o, tu to jeszcze ze dwie godziny czekania (zegar wskazywał 22.05), proszę sobie po spacerować, rozluźnić się i czekać..."...I co...i nic, nic ze spacerowania oczywiście :) Małż dosłownie po 5 minutach musiał (na moje wyraźne polecenie) "lecieć" po położną, bo ja czułam, że to JUŻ, TEN MOMENT...I znowu intuicja (przeczucie, znajomość własnego ciała?)nie zawiodła...Nasz mały synek dołączył do nas dokładnie o godzinie 22.21 dnia 17.08 (Starszak urodził się 4 lata wcześniej dokładnie o godzinie 17.08 - metafizyka :)) Wyglądał...no cóż, dla nas najpiękniej...pomimo tego, że był pomarszczony i sino-zielony (na szczęście później mu przeszło i zdjęcie pochodzi już z tego czasu kiedy po kilku godzinach od porodu przypomina "ludzia" :)), za długo siedział w mamie, ale był zdrowy, cudny i NASZ...


Później to już był czas na mycie, mierzenie, ważenie (3650 g, 59 cm), wspólne odpoczywanie, no i obowiązkowe sms'y i telefony ("o już, tak szybko?") do rodziny, i przyjaciół. A później Małż wrócił do domku a my z Dzidziuchem spędzaliśmy pierwszą noc w szpitalu, emocje nie pozwalały usnąć i razem z mamą cudownej małej dziewczynki (pierwszej "przyjaciółki" Aniołka, która dzisiaj również ma swoje święto Sto lat Marcelinko, sto lat), a która przyszła na świat zaledwie godzinę wcześniej niż Dzidziuch, gadałyśmy do rana, przerywając co jakiś czas nasze opowieści drzemką:) - jak się okazało "świeżo upieczony Tatuś" tez niewiele spał tej nocy...
A dzisiaj...od tamtego czasu minął już ROK. Dzidziuch jest pogodny, kochany, coraz sprawniejszy, raczkuje "z prędkością światła", ma 5 zębów, głowę owłosioną w stopniu niewielkim aczkolwiek zadowalającym, umie "przybić piątkę", zrobić "papa", pokazuje paluszkiem "tam", mówi dużo "po swojemu" i co nie co "po naszemu" (mama, baba, daj), zjada wszystko i w dużych ilościach, często się śmieje i rzadko płacze...i to co najważniejsze...PO PROSTU JEST, a jego jestestwo odmieniło naszą ludzką rzeczywistość, po raz kolejny poczułam, ze znam tajemnicę własnego istnienia...to dla Niego,dla Starszaka i miłości Małża warto pokonywać kolejne zakręty na drodze swojego ziemskiego bytu...
Dlatego to właśnie dzisiaj kochany Mały Chłopczyku, chciałabym z całego serca Ci życzyć jedynie łatwo spełnialnych wyzwań, masy kolorowych zabawek, mniej bolesnego ząbkowania :), szybkiego odkrycia radości samodzielnych kroków (no cóż, miałeś "termin" do dzisiaj ale jesteś małym leniuszkiem i indywidualistą, więc nie będziesz chodził kiedy "trzeba" lub "wypada" tylko kiedy sam stwierdzisz, że to dla ciebie najlepsza pora - dokładnie jak z przyjściem na świat :)), abyś jak najdłużej mógł być tak beztroski jak teraz, abyś zawsze był tak pogodny i radosny, żeby wszelkie troski i smutki jak najdłużej omijały Ciebie z daleka, aby twoje dni były pełne słońca i tęczowych kolorów, żeby deszcz kojarzył Ci się tylko z kaloszami i skakaniem po kałużach, a nigdy z burzowymi zawirowaniami i zimną zawieruchą...no i jeszcze jedno na koniec...rośnij zdrowo, spełniaj marzenia, bądź szczęśliwym (teraz małym, ale kiedyś dorosłym) człowiekiem, kochaj i bądź kochanym...bo czegóż mogłabym Ci życzyć więcej...:) KOCHAM CIĘ...MAMA

niedziela, 15 sierpnia 2010

Belgia - Bruksela...


W piątkowe popołudnie oglądając wiadomości dowiedziałam się, że w Brukseli, na głównym placu miasta w weekend odbywa się wspaniałe wydarzenie ktore można zawrzeć w stwierdzeniu - "Dywan z kwiatów". Usiadłam więc przy komputerze, wpisałam odpowiednie hasło w wyszukiwarkę i... w sobotnie przedpołudnie mknęliśmy naszym srebrnym rumakiem w kierunku Belgii. Po nie całych 2 godzinach "podróży" byliśmy na miejscu (pisałam już, że tu jest wszędzie blisko?) i mogę tylko stwierdzić, że telewizja nie pokazuje 100% rzeczywistości...naprawdę niesamowite wrażenie a to przecież tylko (aż!)kwiaty...



Na wielkim placu w centrum starego miasta powstał ogromny kwiatowy dywan, ułożony przez ponad 100 florystów z około 650 tysięcy kwiatów begonii i dalii. Jak się wcześniej dowiedziałam pomysł tworzenia takiego nietypowego dzieła po raz pierwszy powstał w 1971 roku i tak się spodobał mieszkańcom, ze od tamtej pory pojawiał się w tym miejscu co kilka lat w związku z ważnymi brukselskimi rocznicami. Od 1986 roku wspaniały kwiatowy wzór można podziwiać co 2 lata, w jeden sierpniowy weekend...tym razem właśnie w ten na który nie mieliśmy z Małżem i Szarańczą bliżej sprecyzowanych planów "wycieczkowych" a poza tym cudnie świeciło słońce i szkoda by było go spędzić w domowych pieleszach...



Nie mam niestety żadnego zdjęcia "z lotu ptaka", bo możliwości fotograficzne były "co nie co" ograniczone ze względu na miejsce i nie przebrane tłumy, no ale to już powierzam waszej wyobraźni szanowni czytacze...było to naprawdę nieziemskie przeżycie "wzrokowe" :)
A później uroczymi uliczkami Brukseli "spacerowaliśmy" (tak naprawdę trudno to nazwać spacerem, gdyż wyjątkowość tego weekendu sprowadziła na te małe, wąskie uliczki prawdziwe tłumy turystów, więc nasze spacerowanie polegało raczej na lawirowaniu między ludźmi, ale to nic...było naprawdę fajnie...i na szczęście okazało się bezpieczne, gdyż wyszliśmy stamtąd cali i zdrowi :))



No i będąc tam nie mogliśmy sobie odmówić "spotkania" z pewnym małym golaskiem zwanym Manneken pis (Siusiającym chłopcem), symbolem miasta znanym na całym świecie. Jedna z miejscowych legend mówi o tym, że Bruksela została w XIV wieku zaatakowana i najeźdźcy planowali dostać się do miasta poprzez dziurę w murze, którą sami mieli wysadzić. Nie powiodło się im to bo mały chłopczyk, Juliaanske, odkrył miejsce planowanego wybuchu i w ostatniej chwili ugasił lont po prostu na niego siusiając. I na pamiątkę tego wydarzenia już w XV wieku powstał kamienny posążek chłopczyka, wielokrotnie kradziony i niszczony swój nie zmieniony wizerunek w brązie prezentuje od 1619 roku. Tak naprawdę aż trudno było się dostać pod fontannę (och, te tłumy...:)) żeby zrobić pamiątkowe fotki, dlatego na zdjęciu widnieje tylko Mannken pis, a nie my razem, bo na szczęście obdarzona jestem nie tylko wagą ale i wzrostem, więc udało mi się przez chwilę górować nad liczną wycieczką (trafiłam na jakąś chińską, więc naprawdę byłam "nad nimi") i uwiecznić brukselskiego golaska.


Najbardziej europejskie miasto zjednoczonej Europy jest nie tylko siedzibą Parlamentu Europejskiego (nie mam zdjęć gdyż obowiązuje tam niestety bezwzględny zakaz fotografowania i wolałam nie ryzykować utratą sprzętu foto i zawartych w nim pamiątek dla kilku pstryknięć) i siedzibą belgijskiej rodziny królewskiej ale także stało się dla mnie kolejnym punktem na mapie "podróży szlakiem katedr spod znaku Notre-Dame"...i nie wiem jak inni turyści, ale ja pokuszę się o stwierdzenie, że ta jest chyba bardziej monumentalna i jakaś taka dostojna niż ta w Paryżu. Przy najmniej ja ją tak odebrałam...jest naprawdę piękna...będę o niej pamiętać :)



I jeszcze w drodze do domu (holenderskiego oczywiście) "skręciliśmy" w jedno niesamowite miejsce...Kolejny wspaniały symbol Brukseli to model atomu żelaza - Atomium. Został on zbudowany w 1958 roku z okazji światowej wystawy Expo. Model ten to prawdziwa cząstka żelaza (atom) powiększona o 150 miliardów razy o całkowitej wysokości 103 metrów. Składa się z 9 metalowych kul o średnicy 18 metrów i 20 łączących je korytarzy o długości 40 metrów każdy. W najwyższej z nich mieści się restauracja, którą planuję kiedyś odwiedzić na małą kawkę, bo tym razem (ze względu na Szarańczę) zabrakło czasu, ale już mamy kolejne "punkty obowiązkowe", do których warto wrócić, więc pewnie kiedyś to zrobimy...:)


piątek, 13 sierpnia 2010

Mój Loczek i jego "marakez"...

" - Mamusiu, mamusiu, musisz mi zrobić marakeza!!! - oznajmił wczorajszego wieczora mój uroczy Starszak,- Co Kochanie mam Ci zrobić? - - No takiego marakeza na głowie, jak tutaj chłopcy noszą! - - Aaa! Irokeza... - - No właśnie mama, przecież cały czas Ci o tym mówię - "Uff, w końcu się dogadaliśmy...A dzisiaj w południe, korzystając z przedobiedniej drzemki Dzidziucha, w ruch poszła maszynka do włosów (na szczęście ciocia taką miała tu na miejscu i nam udostępniła), nożyczki, grzebienie i inne takie tam i przystąpiliśmy do pracy. Niestety nie mam fotki "przed" bo tak się wczułam, że jakoś o tym zapomniałam ale szybko nadrobiłam i o to Starszak w wersji "nie mam już loczków z jednej strony"...



Nad spodziewanie dobrze szła nam ta "zabawa" we fryzjera, jestem do tej pory w naprawdę w wielkim szoku, gdyż mój starszy synek jest (jak to najdelikatniej powiedzieć) przewrażliwiony na punkcie swojego głowowego (jest takie słowo? - nie wiem, ale bardzo mi tutaj pasuje) owłosienia co nie raz przeradza się wręcz w histerię (np. pierwsze moczenie głowy na basenie lub prysznic i już otwór gębowy Starszaka włącza funkcję "syrena strażacka") a dzisiaj dzielnie, bez marudzenia...no po prostu super...


Kolejne etapy przynosiły delikatny zarys ostatecznego pomysłu i tak naprawdę na tej małej główce nie wiele było widać zmian, natomiast na podłodze...no cóż, tam różnica była ogromna i przywodziła mi na myśl te wszystkie biegające niegdyś żyjątka, które na co dzień widujemy na poboczu autostrady :) (ja wiem, że to obrzydliwe ale ja mam specyficzne poczucia humoru...po Małżu, oczywiście...)


No i oczywiście efekt końcowy...Starszak fryzurą zachwycony...po szybkim prysznicu ("już nie będę nigdy więcej obcinać włosów, bo wtedy trzeba brać prysznic, buu... - mały szał obowiązkowy) ochłonął, zastosował "dorosły"żel (ten zabieg skutecznie "osuszył dziecięce łzy"), obejrzał bajkę (w nagrodę) i poszedł spać przed powrotem taty z pracy :) Chce mu zrobić niespodziankę, więc jak się obudzi to pójdę do jego pokoju i wprowadzę potrzebne poprawki, żeby mógł się Rodzicielowi zaprezentować w "pełnej krasie"...:)

czwartek, 12 sierpnia 2010

Scheveningen...czyli nad morzem północnym...


Wracając do weekendu, oprócz atrakcji w "małej Holandii" przed powrotem do domu skręciliśmy jeszcze nad morze. Było cudne, niespokojne ale jednocześnie takie urocze z tymi wysokimi, spienionymi falami. Na horyzoncie widać było ogromne statki a przy deptaku oczywiście wszędobylskie rowery :)



Wszędobylskie okazały się również ptaszyska, niemiłosiernie "krzyczały" dopominając się skrawków dla siebie, kiedy jedliśmy obowiązkowy nadmorski obiad ("chips & fish") na ławce przy deptaku. Latały nam dosłownie nad głowami, czasami aż obawiałam się ich fizycznej bliskości, miałam wrażenie, że w końcu któryś z nich porwie mi frytkę z dłoni lub rybę z widelca. Najgorzej było z Dzidziuchem, kiedy ja obawiałam się o jego bezpieczeństwo ten rechotał się szczęśliwie do fruwających, uwidaczniając wszystkie 5 zębów...:)
Widok z mola cudny...Plaża szeroka, czysta z pięknym, jasnym (prawie białym) piaskiem, gdzie niegdzie tylko plażowicze (nie tak jak u nas "jak śledzie" jeden obok drugiego), reszta w kafejkach, barach, restauracjach umiejscowionych na deptaku wzdłuż całego nabrzeża...fajnie, naprawdę fajnie.


Atrakcją szerokiego, wysokiego, osłoniętego od wiatru molo oprócz bogato wyposażonych butików i sklepów z pamiątkami jest żuraw dźwigowy, z którego śmiałkowie skaczą na "bungy"... Z nas nikt się nie odważył, chociaż Małż miał ogromną ochotę (moje słowa :"Jeśli chcesz się zabić to na pewno nie na oczach żony, matki i własnych dzieci" :),więc bez przekonania ale odpuścił temat).

Starszakowi ta "duża piaskownica" ogromnie się spodobała i w wyobraźni już budował na niej ogromne zamki, jednakże nasza wizyta w tym rejonie nie była zamierzona a całkowicie niespodziewana i spontaniczna, więc nie byliśmy uzbrojeni w narzędzia piaskowe (łopatki, wiaderka, foremki...itd) i skończyło się jedynie na spacerowaniu, ale być może w niedługim czasie powtórzymy wyprawę nad morze ale wtedy będziemy do niej porządnie przygotowani...:)


Smutek Starszaka nie trwał jednak zbyt długo gdyż spacerując po deptaku "spotkał" swojego najlepszego przyjaciela...:)
Na szczęście niektóre dziecięce smutki nie trwają za długo...to dobrze bo nie są im potrzebne...


poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Jak dobrze być mamą chłopców...:)

...czyli o tym, dlaczego wolę sama chodzić na zakupy do sklepów zabawkowych...
Tylko, że dzisiaj będzie ewidentne wydanie dla cioci M. i wujka M. (i niech żałuje ten, kto nie wie co on by zrobił gdyby był tu z nami :)), bo ostatnio na przechadzce po sklepach natknęliśmy się z Małżem na świetny sklep z zabawkami i po kupieniu dla Starszaka rękawków do pływania (oczywiście z Zygzakiem) i dla Dzidziucha kółka na basen (też z Zygzakiem za zgodą tego strszego) skręciliśmy na dział "dziewczyński"...pomyśleliśmy o dziewczynkach M&M i stwierdziliśmy, że brakuje nam tylko tutaj ich taty z dużą ciężarówką na parkingu...:) Przesyłam zdjęcia ciociu M. z pozdrowieniami dla Twoich prześlicznych córeczek, o których coraz częściej wspomina mój Starszak...zaczyna tęsknić (szczególnie za rówieśnikami, bo pomimo usilnych starań nie udalo nam się zapewnić mu tutaj towarzystwa równolatków)...




Mała Holandia - Madurodam...


Wczorajszy dzień spędziliśmy we wspaniałym miejscu nieopodal Hagi - Madurodam, to najmniejsze miasto w Holandii, a jednocześnie największe skupowisko ważnych holenderskich miejsc. Można tam zobaczyć Holandię z lotu ptaka a wszystko jest dokładnie 25 razy mniejsze niż w rzeczywistości. Wszystko jest dokładnie odwzorowane i wygląda jak oryginalne budowle tyle, że w miniaturze...
Świetne miejsce, gdzie nawet 5 letni chłopczyk wygląda jak powieściowy Guliwer...


Starszak biegał przeszczęśliwy pomiędzy tymi wszystkimi makietami i trzeba było mocno go pilnować żeby nie właził tam gdzie nie wolno (a i tak kilka razy nie udało nam się go powstrzymać przed ciekawskimi wyprawami), był przeszczęśliwy...uśmiech nie schodził z jego buziaka nawet na chwilę, sam mi powiedział, że to najwspanialszy dzień w jego życiu a tylu zabawek w życiu nie widział :) Z radością patrzyłam jak próbuje ogarnąć całą okolicę wzrokiem, jak emocjonalnie reaguje na wszelkie zmiany zachodzące na makietach: jeżdżące samochody na autostradzie, "parkujące" samoloty na lotnisku (odwzorowano nawet taśmę, na której poruszają się na lotnisku walizki), pływające statki a nawet gaszenie pożaru na tankowcu przez wodną straż...naprawdę wspaniałe miejsce, gdzie każdy jest olbrzymem i jednocześnie czuje się dzieckiem, a moi chłopcy ten Duży i ten Trochę mniejszy (ten najmniejszy też był zachwycony, co raz wydobywał z siebie jakieś radosne okrzyki :) ale cały czas spędził w wózeczku ze względów bezpieczeństwa, Madurodamu oczywiście) cudownie wyglądali razem, tacy zapatrzeni w te wszystkie "cuda" techniki, tacy przejęci, w dziecięcym świecie...



Zobaczyliśmy tam Curacao, 's-Hertogenbosch, Utrecht, Maasdijk, Nijmegen, Groningen, Zierikzee, Middelburg, Goudę (tak, tak tę od serów),Tilburg, Alkmaar, Hagę, Haarlem, Roermond, Drenthe, Delft, Deventer, Amsterdam, rotterdam, Maastricht, Kampen, Bergen op Zoom, Lejdę, Zwolle, Wageningen, Franeker, Naarden, Sneek, Vlaardingen i wiele, naprawdę wiele innych i to wszystko w niewiele ponad dwie godziny :)
Polecam wszystkim, którzy są w Holandii zaledwie "na chwilkę" i nie mają ani czasu ani specjalnie możliwości zwiedzania przepięknych, holenderskich miast i miasteczek żeby zajrzeli do Madurodamu (pomiędzy parlamentarną Hagą a nadmorskim Schvengeninge, o którym w następnym poście :)) zobaczyli Holandię w miniaturze i chociaż trochę poznali architekturę tego cudownego kraju, jego najważniejsze budowle i zabytki...
Ja sama mogłam zobaczyć i uwiecznić na foto miejsca do których tym razem, z różnych powodów, nie dotarłam: katedrę z DenBosch (oryginał w remoncie obstawiony strzelistymi rusztowaniami nie wygląda zbyt reprezentacyjnie :( ), piękny wiatrak "De Valk" (Sokół) z Lejdy, pochodzący z 1743 roku, siedmiopoziomowy młyn do mielenia zboża (niestety, nie ma go na mapie naszych tegorocznych wypraw, choć "chciałabym, chciała..."), no i przepiękny podwieszany most z Amsterdamu (jak byliśmy ostatnio, to zeszła taka mgła, że nie było mowy o żadnych zdjęciach :() gdzie teraz mogłam dotknąć rękami przęseł po obu jego stronach, a o zdjęciu na oryginale dalej będę marzyć i kiedyś je sobie spełnię (a co!!!)...


sobota, 7 sierpnia 2010

Eindhoven i Kermis...

Korzystając z wolnego dnia (dla Małża oczywiście, nie dla mnie :p) postanowiliśmy ruszyć na kolejne zwiedzanie i poznawanie okolic...chociaż tutaj trudno określić dokładnie najbliższą okolicę, gdyż wszędzie jest blisko...naprawdę, sprawdziłam :) Tym razem padło na malownicze miasto Eindhoven, po którego deptaku "zdeptaliśmy" ładnych parę godzin i wśród wielu budynków, barów, kawiarenek, kościołów odkrywaliśmy małe cuda, z których największą frajdę sprawiły mi kamienno-metalowe ptaszyska i gdyby nie czekająca na nas "wielka atrakcja" (niespodzianka dla Starszaka) pewnie przesiedziałabym przy nich jeszcze kilka godzin, bo choć pokraczne i w sumie nie koniecznie urodziwe, zauroczyły mnie całkowicie...:)

W Eindhoven tego dnia co prawda "przelatywał" przelotny kapuśniak, ale Małż zaplanował dla nas wszystkich (wspominałam, że w tym tygodniu kompanem naszych wypraw jest mama Małżowa? Jeśli nie, to to jest na to dobre miejsce) ale szczególnie dla Starszaka wspaniałe atrakcje...7 sierpnia to dzień Kermisu, czyli zabawy, hulanki, swawoli...Wesołe miasteczko ogromnych rozmiarów, którego atrakcje można było w większości podziwiać z oddali (ze strachu oczywiście :)) ale i do niektórych dołączyć radośnie...napoić się, posilić, popatrzeć trochę na kolorowy tłum "tubylców" i chłonąć atmosferę zabawy i radości, no i dla mnie najważniejsze - patrzeć jak Starszak wraz z tatą odkrywają wspólne zabawy i cele :)




Zdarzały się również momenty, kiedy mój ukochany starszy syn stawał w bezruchu jak zaczarowany i z otwartym otworem gębowym, stał jak ta mumia egipska wpatrzony jak "ciele we wrota malowane" w raj dla łakomczuchów (czytaj Starszaka i Małża), cukropodjadaczy (czytaj jak wcześniej) i słodkopróbowaczy (oczywiście jak wcześniej :)) Na szczęście udało nam się odwieść go od zjedzenia tych słodyczy i skończyło się na oglądaniu. Kolejny cudowny, wspólny dzień...:) Na jutro zaplanowana kolejna, wspaniała wycieczka o której Starszak narazie nic nie wie, ale napewno przyniesie mu ona dużo emocji, ale o tym "cicho sza", do jutra :)

piątek, 6 sierpnia 2010

Sezon porzeczkowy...

W końcu nadszedł sezon na czerwone porzeczki, cieszy mnie to ogromnie bo te czerwone, słodkie kuleczki na pięknych zielonych szypułkach nieodłącznie i zawsze kojarzą mi się z wczesnym dzieciństwem i radosnymi chwilami spędzanymi na dziadkowej działce. Co prawda jak dorosłam co nieco, nie były one już dla mnie takim ulubionym letnim owockiem, gdyż wiązały się z mozolnym i dosyć uciążliwym obowiązkiem zrywania ich z krzaczka, ale szybko na nowo je pokochałam, bo przecież przy zrywaniu można było się nieźle najeść...:) a poza tym nigdy w tych działaniach nie pozostawałam sama, był to cudowny czas spędzany z całą rodziną...


I tak dzisiaj z samego rana przeniosłam się w świat mojego dzieciństwa, na tę zroszoną, zieloną trawę, pod te krzaki z miłością hodowane przez mojego dziadzia, gęsto usiane owocami, przypomniał mi się jeszcze taki śmieszny, emaliowy kubeczek - jego butelkowa, ciemna zieleń okraszona białymi kropeczkami, to była taka swoista miarka własnego zbioru, bo tam lądowały owocki nim razem z innymi zbieraczami wrzucaliśmy je do łubianek lub wiader...Pamiętam też dobrze jak po powrocie do domu często też siadaliśmy razem w kuchni i oddzielaliśmy owocki od "ogonków" żeby ugotowany z nich kompot był klarowny i przejrzysty (pamiętam, że dziadziuś uczył nas od małego zrywać porzeczki czerwone i białe "z zielonym", a czarne po pojedynczym owocu - co podobno miało wpływ na ilość przyszłozbioru) a potem w całym domu pachniało gotowanym w "sokowniku" sokiem i we wszystkich możliwych tzw. roboczych powierzchniach kuchni "szeregowały" gorące słoiczki z zamkniętymi na zimę porzeczkami...
Moi chłopcy nie wiedzą co to jest zbieranie porzeczek, chociaż czasem Starszak przy nie licznych pobytach na działce szabruje niechybnie na wątłych już krzaczkach, którym po latach świetności zabrakło kochających rąk dziadziunia, pojedyncze owocki, więc staram się chociaż żeby znali smak wszystkich letnich owoców mojego dzieciństwa...


A przy tym świetna okazja do zawiązywania braterskich więzi. Starszak czuje się ogromnie odpowiedzialny i taki "strasznie dorosły" gdy może po opiekować się Dzidziuchem. Dzisiaj go karmił, a mały...no cóż...póki co je mu z ręki...