niedziela, 15 sierpnia 2010

Belgia - Bruksela...


W piątkowe popołudnie oglądając wiadomości dowiedziałam się, że w Brukseli, na głównym placu miasta w weekend odbywa się wspaniałe wydarzenie ktore można zawrzeć w stwierdzeniu - "Dywan z kwiatów". Usiadłam więc przy komputerze, wpisałam odpowiednie hasło w wyszukiwarkę i... w sobotnie przedpołudnie mknęliśmy naszym srebrnym rumakiem w kierunku Belgii. Po nie całych 2 godzinach "podróży" byliśmy na miejscu (pisałam już, że tu jest wszędzie blisko?) i mogę tylko stwierdzić, że telewizja nie pokazuje 100% rzeczywistości...naprawdę niesamowite wrażenie a to przecież tylko (aż!)kwiaty...



Na wielkim placu w centrum starego miasta powstał ogromny kwiatowy dywan, ułożony przez ponad 100 florystów z około 650 tysięcy kwiatów begonii i dalii. Jak się wcześniej dowiedziałam pomysł tworzenia takiego nietypowego dzieła po raz pierwszy powstał w 1971 roku i tak się spodobał mieszkańcom, ze od tamtej pory pojawiał się w tym miejscu co kilka lat w związku z ważnymi brukselskimi rocznicami. Od 1986 roku wspaniały kwiatowy wzór można podziwiać co 2 lata, w jeden sierpniowy weekend...tym razem właśnie w ten na który nie mieliśmy z Małżem i Szarańczą bliżej sprecyzowanych planów "wycieczkowych" a poza tym cudnie świeciło słońce i szkoda by było go spędzić w domowych pieleszach...



Nie mam niestety żadnego zdjęcia "z lotu ptaka", bo możliwości fotograficzne były "co nie co" ograniczone ze względu na miejsce i nie przebrane tłumy, no ale to już powierzam waszej wyobraźni szanowni czytacze...było to naprawdę nieziemskie przeżycie "wzrokowe" :)
A później uroczymi uliczkami Brukseli "spacerowaliśmy" (tak naprawdę trudno to nazwać spacerem, gdyż wyjątkowość tego weekendu sprowadziła na te małe, wąskie uliczki prawdziwe tłumy turystów, więc nasze spacerowanie polegało raczej na lawirowaniu między ludźmi, ale to nic...było naprawdę fajnie...i na szczęście okazało się bezpieczne, gdyż wyszliśmy stamtąd cali i zdrowi :))



No i będąc tam nie mogliśmy sobie odmówić "spotkania" z pewnym małym golaskiem zwanym Manneken pis (Siusiającym chłopcem), symbolem miasta znanym na całym świecie. Jedna z miejscowych legend mówi o tym, że Bruksela została w XIV wieku zaatakowana i najeźdźcy planowali dostać się do miasta poprzez dziurę w murze, którą sami mieli wysadzić. Nie powiodło się im to bo mały chłopczyk, Juliaanske, odkrył miejsce planowanego wybuchu i w ostatniej chwili ugasił lont po prostu na niego siusiając. I na pamiątkę tego wydarzenia już w XV wieku powstał kamienny posążek chłopczyka, wielokrotnie kradziony i niszczony swój nie zmieniony wizerunek w brązie prezentuje od 1619 roku. Tak naprawdę aż trudno było się dostać pod fontannę (och, te tłumy...:)) żeby zrobić pamiątkowe fotki, dlatego na zdjęciu widnieje tylko Mannken pis, a nie my razem, bo na szczęście obdarzona jestem nie tylko wagą ale i wzrostem, więc udało mi się przez chwilę górować nad liczną wycieczką (trafiłam na jakąś chińską, więc naprawdę byłam "nad nimi") i uwiecznić brukselskiego golaska.


Najbardziej europejskie miasto zjednoczonej Europy jest nie tylko siedzibą Parlamentu Europejskiego (nie mam zdjęć gdyż obowiązuje tam niestety bezwzględny zakaz fotografowania i wolałam nie ryzykować utratą sprzętu foto i zawartych w nim pamiątek dla kilku pstryknięć) i siedzibą belgijskiej rodziny królewskiej ale także stało się dla mnie kolejnym punktem na mapie "podróży szlakiem katedr spod znaku Notre-Dame"...i nie wiem jak inni turyści, ale ja pokuszę się o stwierdzenie, że ta jest chyba bardziej monumentalna i jakaś taka dostojna niż ta w Paryżu. Przy najmniej ja ją tak odebrałam...jest naprawdę piękna...będę o niej pamiętać :)



I jeszcze w drodze do domu (holenderskiego oczywiście) "skręciliśmy" w jedno niesamowite miejsce...Kolejny wspaniały symbol Brukseli to model atomu żelaza - Atomium. Został on zbudowany w 1958 roku z okazji światowej wystawy Expo. Model ten to prawdziwa cząstka żelaza (atom) powiększona o 150 miliardów razy o całkowitej wysokości 103 metrów. Składa się z 9 metalowych kul o średnicy 18 metrów i 20 łączących je korytarzy o długości 40 metrów każdy. W najwyższej z nich mieści się restauracja, którą planuję kiedyś odwiedzić na małą kawkę, bo tym razem (ze względu na Szarańczę) zabrakło czasu, ale już mamy kolejne "punkty obowiązkowe", do których warto wrócić, więc pewnie kiedyś to zrobimy...:)


1 komentarz: