czwartek, 28 października 2010

Bardzo dłuuugi dzień...

Moje dziecię "marnotrawne" przed momentem powróciło szczęśliwie na łono rodzinny i nie było by w tym nic dziwnego, bo przecież taka kolej rzeczy, najpierw imprezujemy My, w domyśle dorośli, że tak powiem, a potem, kiedy "odzieciejemy" znaczy dzieciami płci różnej zostaniemy przez los obdarowani, to one po odchowaniu wylatują z gniazda, z nocnymi powrotami na szczęście, co koi nerwy co nie co "nadopiekuńczych" mamusiek, ale żeby tak wcześnie? Ja wiem, że latorośle z gatunku męskiego, obdarzone z racji genów chyba, "niepokojem duszy" jakimś co to gna ich "w siną dal" opuszczają dom rodzinny znacznie szybciej i chętniej niż dziewczęta (wynik obserwacji własnych, a nie wynik wieloletnich badań amerykańskich badaczy, co to raczą nas co chwila jakimiś "cudami" psychologicznymi, więc może i odbiega to od prawdy, no cóż, specjalista ze mnie taki "domowy":)) ale żeby w wieku 5 lat ?! Toż to jakiś rekord chyba (muszę tu zasięgnąć opinii nieletniego bo może rzeczywiście on z tym wynikiem startuje do znanej Księgi Rekordów, a ja mu stanę niechcący na drodze do spełnienia marzeń?)!
Małolat "wyrwał" się dzisiaj na imprezkę proszoną, co oznacza ni mniej ni więcej a urodziny kolejne w zastępach przedszkolnych kolegów i koleżanek, tym razem w wydaniu damskim, a że jest szczęśliwym posiadaczem młodszego rodzeństwa, wyrwał się również spod opieki maminej, gdyż ta jako jedyny Rodzic na miejscu, bez oczywistej umiejętności klonowania bądź też dematerializacji osobliwej, która pozwalałaby być w dwóch miejscach jednocześnie, pozostała w domowych pieleszach z młodszym dziecięciem, gdyż na porę urodzinowego przyjęcia przypadała jednocześnie pora "prania", karmienia i usypiania Dzidziucha... Starszak wobec tych faktów ochoczo skorzystał z pomocy zaprzyjaźnionych, przedszkolnych mam, które obok swoich latorośli łaskawie zgodziły się wziąć na ten czas i moje dziecko pod swe skrzydła, więc mogliśmy radośnie odnotować jednoczesną zabawę (w wykonaniu Dziecięcia) i obowiązek (to wiadomo, że o mnie chodzi). Zabawa była przednia, tort smaczny, miejsce fascynujące... (wszystko cytaty ze Starszaka) i po mimo zmęczenia i powrotnego marudzenia (a to już wiadomości od cioci J.), łez rozmazujących misternie udekorowaną dziecięcą twarzyczkę, którą w ostatniej chwili (przed rozpłynięciem) udało mi się uwiecznić "ku pamięci",popołudnie możemy zaliczyć do udanych :) Na zdjęciu "rozmazany" Spiderman...:)
Dzielnością wykazali się bowiem wszyscy uczestnicy tego "birthday party", gdyż miało ono miejsce w godzinach 17 - 19 po wielogodzinnym dniu w przedszkolu (ale to zabrzmiało! no ale wszystko w zgodzie z prawdą, przecież niektórzy koczowali tam niemalże od 6 rano !!!, mój szczęśliwiec znalazł się tam "dopiero" o 8 ), co to wyczerpuje fizycznie i umysłowo (cytat zaczerpnięty ze Starszaka). Wiedziona jakimś "szóstym zmysłem", inteligencją czy też wrażliwością matczyną, zanim "zagubiony bez wieści" powrócił do domciu szczęśliwy acz wyczerpany, dokonałam wszelkich przygotowań "przedspaniowych" w postaci smacznej kolacji, ciepłego łóżeczka, czystego pokoju... Małoletni musiał jedynie (i aż) dokonać "samooczyszczenia", w którego rytuale zazwyczaj nie uczestniczę (no chyba, że z pozycji obserwatora i inspektora sanitarnego) lecz dzisiaj musiałam co nie co pomóc, gdyż "czerwona twarz" była trudno zmywalna, ale udało się przywrócić jej w miarę naturalny kolor, więc dziecię moje poszło spać naturalne a umyta "gęba" ujawniła kolejne "uszkodzenia" czołowe, co nie zachwyca acz nie dziwi kiedy jest się matką dzieciów gatunku męskiego :)
Dzień wyjątkowo intensywny skończył się w ekspresowym tempie, bo choć moje dziecko nie należy do "nocnych marków" i dosyć gładko w naszym domu odbywa się rytuał "chodzenia spać", to dzisiaj Starszak znów poszedł "na rekord" (Guinness dziś z nami od początku do końca i nie chodzi mi teraz o ciemne piwo:)) i wpadł w "objęcia Morfeusza" za nim tak na prawdę mrugnęłam okiem :) I sen przyszedł natychmiast, i spokój pojawił się na buźce, i rozczulenie ogarnęło moje serce, bo wiem, że w tym wieku to jeszcze wraca a co będzie za kilka bądź kilkanaście...? Wtedy mój spokój nie będzie taki oczywisty... no cóż, a do tego czasu będę się cieszyć drobiazgami, takimi jak dzisiejszy dzień... spędzony z Dzidziuchem, radosny z rówieśnikami dla Starszaka...

I z miejsca owego przy okazji, pragnę serdecznie podziękować cioci J. i cioci M. za wywiezienie i przywiezienie mojego Chłopca, to fajne znaleźć w codziennym zabieganiu ludzi, którym dobro nawet "obcego" dziecka "leży na sercu", i nawet w tak zwykłej sprawie potrafią i chcą pomóc "chwilowo" samotnej matce... Dziękuję Dziewczyny, bez Was S. dzisiejsze popołudnie spędziłby w domku...

piątek, 22 października 2010

Żółwik Sammy...i burak :)

Dzisiejsze popołudnie należało do mnie, Starszaka i jego przedszkolnego przyjaciela K. Korzystając z uprzejmości i wyrażonej już wcześniej chęci wielkiej, opieki nad moim młodszym małoletnim mamy rzeczonego K. "pozbyłam" się mniejszego dziecięcia i mogłam ten czas spędzić ze starszym Synkiem, co z przyczyn czysto organizacyjnych nie zdarza nam się zbyt często, odkąd Tata przebywa więcej w "swoim" domu niż w Naszym. Ale dzisiaj, zrobiliśmy sobie prawdziwe święto... było kino, a w nim obowiązkowy popcorn i cola (nie dostępna na co dzień słodka używka :)), dziecięcy przyjaciel przy boku i bajka, która z humorem traktuje poważne tematy...

Historia małego żółwika, który poszukuje miłości, poznaje przyjaźń, odważnie zwiedza świat... Obok pięknego, podwodnego świata, "występują" tematy ekologiczne (zanieczyszczenie oceanu ropą, zagrażające wodnym zwierzętom, wszędobylskie śmieci), dzieciaczki mogą poznać różne gatunki zwierząt, ich obyczaje a także to jak ważne w życiu są uczucia, prawda i przywiązanie... Cała opowieść okraszona świetną muzyką (Starszak :"mamo, niezła muza co nie?"), fajnym dubbingiem, no i oczywiście, co najważniejsze dla najmłodszych, piękna animacja w niesamowitych kolorach... Podobno jest również wersja 3D tej bajki (my byliśmy na tej tradycyjnej, żeby nie powiedzieć na tej "normalnej" bo to politycznie nie poprawne) i myślę, że zapewnia "oglądaczom" niesamowite doznania, chociaż my też nie możemy niczego żałować... było świetnie! Tak dawno nie spędziliśmy czasu we dwójkę bez Dzidziucha, to było wyjątkowe i takie trochę nierealne :) Magiczny czas...

Acha, a Dzidziuch... był uroczy (on to potrafi, jak nikt), jadł elegancko i we wszystkich dostarczanych mu ilościach, nie płakał, nie marudził (takie przy najmniej mam informacje od naszej, wspaniałej opiekunki, w co jestem skłonna uwieżyć znając moje Maleństwo :)) i nie tęsknił za mną specjalnie (no cóż... ), bawił się, poznawał otoczenie, dawał przytulać... po prostu był SOBĄ.

Fajnie tak spędzić choć jeden dzień zupełnie inaczej niż zwykle, na spokojnie, bez pośpiechu pobyć w innej "konfiguracji" osobowej, pobyć ze Starszym, przecież tak naprawdę wciąż jeszcze małym, mieć wolną rękę dla jego dłoni, być wolną na chwilę od pieluch, zabawek, butelek... bo fajnie być Mamą, szczególnie jak można być "na wyłączność" dla tego, który tej wyłączności dawno nie miał...

Więc jeszcze raz gorąco, dziękuję Ci ciociu J. i z opiekę, i za te wszystkie wspaniałe słowa, które usłyszałam o własnym dziecięciu po powrocie z kina, bo to, że moje Maleństwo jest cudowne wiedziałam i nie wątpiłam (każda mama czuje przecież to samo) jednakże świadomość płynąca z matczynego serca a werbalizacja tego samego, wychodząca od innej osoby, to ogromny komplement :)
No i na koniec, coś czym zaskoczył mnie mój Starszaczek, po wyjściu z przedszkola, i wzbudził we mnie refleksję, nad tym jak płytcy potrafimy być my, dorośli, jak łatwo ulegamy stereotypom i jakie szczęście, że nasze dzieci są, póki co, od nich wolne... Na koniec więc, nasz niedawny dialog:
S: Mamo, jestem Burakiem!!! ( wielki uśmiech),
Ja: Słucham, kochanie?
S: Mamo, no po prostu jestem Burakiem.
Ja: Tak? A kto tak powiedział (i okropna myśl na temat nie wychowanych dzieciaków, które obrażają innych),
S: Nikt tak nie powiedział! Ja po prostu Burakiem jestem w przedstawieniu!
Ja: :)!?
No cóż okazałam się płytka, pomyślałam niewybrednym, potocznym schematem, naśmiałam się później z tej mojej ignorancji i z Jego beztroski. Fajnie być dzieckiem, a dzisiaj, w kinie... też znów, przez chwilę nim byłam...

sobota, 16 października 2010

"Panienka" z okienka...

Mój Synuś, maleńki, tak cały czas o nim myślę, choć wiem, że codziennie staje się starszy, większy, odważniejszy... co raz mniej mój... Dzidziuch zadziwia mnie na każdym kroku. Dziś przeszedł samego siebie... pokonał wysokość kanapy, jej oparcia, kilka kolejnych centymetrów, dotarł na parapet, wspiął się na nim najpierw na kolankach, potem wyprostował ciałko na nóżkach i... i stanął jak zaczarowany "gapiąc się jak sroka w gnat". Świat go zaczarował a moje serce zamarło, bo już oczami wyobraźni zobaczyłam jak z owego parapetu spada, "zahaczając" oczywiście łepetynką o kaloryfer... I nic nie dają moje prośby, groźby, krzyki, Małolat z pełnym uśmiechem wchodzi dalej i wyżej. Z jednej strony cieszę się, że jest taki "dzielny", odważny, niczego się nie boi, nic nie jest dla niego przeszkodą, tak inny od Starszaka w tym samym wieku... z drugiej obawiam się konsekwencji tej jego otwartości i barku zahamowań... Dziś nie doszło do wypadku, a moja głowa w tym aby nie doszło do niego nigdy... kolejne, trudne zadanie macierzyństwa, ale przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo :)


piątek, 15 października 2010

Dzień Dziecka Utraconego...


Noszę się z tym tematem od kilku dni... bo temat i smutny, i trudny, i tak naprawdę nie wiem jak zacząć...

Dzisiaj, po raz 6 w Polsce, obchodzimy Dzień Dziecka Utraconego i przy tej okazji chciałam się pochylić nad wszystkimi znanymi mi mamami, tymi wirtualnymi, blogowymi i tymi najbliższymi memu sercu, które kocham niemalże tak mocno jakbyśmy były rodzonymi siostrami, z którymi dzieliłam ból utracenia i które mi pomogły przejść przez ten ból... Zastanawiałam się długo co dzisiaj napiszę i wciąż tak naprawdę nie wiem, bo czym są słowa w obliczu takiej straty... Na początku chciałam opisać ta wszystkie, kochane utracone istotki, o których wiem, ale nie czuję się ani na siłach ani upoważniona żeby o nich mówić. To strasznie intymna, indywidualna sprawa, nie chciałabym nikomu sprawić dodatkowego bólu, więc te wszystkie historie zostawię sobie w sercu i pamięci...Bo wiem (choć ludzie mówili "zapomnisz", "tak być musiało", "czas przyniesie ukojenie" ) że nie można zapomnieć, zrozumieć, załagodzić...

I jest coś jeszcze co mnie dzisiaj bardzo zdziwiło i przyniosło smutną refleksję... jak dużo wśród nas mam Dzieci utraconych... mam które poroniły, nie donosiły, utraciły w trakcie porodu czy nawet tych, które po szczęśliwym rozwiązaniu pożegnały swoje Maleństwa na zawsze... I kiedy tak o nich myślę, wiem że są wspaniałymi, dzielnymi kobietami, silnymi siłą tak ogromną, że nie da się jej słowami opisać... I wiem, że choć są teraz na różnych etapach swojego życia, że różnie długi czas minął od dramatycznych wydarzeń, tak dużo zmian nastąpiło, że udało im się szczęśliwie doczekać cudu macierzyństwa bądź z lękiem właśnie czekają na nowego członka rodziny, że pełnią swoje rodzinne i zawodowe obowiązki najlepiej jak potrafią, to w ich sercach na zawsze jest rysa... głęboka, bolesna rana, której nie rozumie tak na prawdę nikt inny jak druga, doświadczona tym samym, bolesnym losem, matka.

Pamiętam też przy tym dniu o tych wszystkich ojcach, którzy wspierali, czekali i kochali... bo oni jak nikt inny musieli być twardzi, silni i dzielni, dający oparcie i wiarę na przyszłość... Dziękuje IM z całego serca, bo wiem czym jest taki wspaniały mężczyzna przy boku w chwilach zwątpienia, rozpaczy, chęci unicestwienia siebie samej... Dziękuję

I wiem, ze różni nas wiele banalnych rzeczy jak wiek, wykształcenie, poglądy i wiele tych najważniejszych dzisiaj momentów, doświadczeń, przeżyć to łączy nas smutek, żal i bezsilność, i to najważniejsze przez które jestem tu dzisiaj PAMIĘĆ... Ta pamięć o nas wszystkich, ta pamięć o NICH, świadomość ich zaistnienia w naszych życiach chociaż na moment, na chwilkę...


Pozdrawiam Was dzisiaj gorąco wszystkie ANIOŁKOWE MAMY I TATUSIOWIE, zapalmy świeczkę za spokój NASZYCH ANIOŁKÓW...


poniedziałek, 11 października 2010

Kąpielowi przyjaciele...

Dzidziuch dostał przedwczoraj niespodziewanie (z okazji imienin dziadka M.) piękny prezent z serii tak zwanych rzeczy "pływających", więc wczoraj oprócz "mycia właściwego" musiało się dokonać próbowanie cudnych, kolorowych "pływaków". W domu naszym więc zamieszkały Raczek przelewaczek, Gwiazdeczka kręciołeczka, Wielorybiec prysznicujący i Muszelka wiaderka. Zabawka genialna w swojej nowoczesności a jednocześnie prostocie :) Na długiej, niebieskiej fali - przyssawce (odpada sprzątanie, przyciskam wszystko do siebie a potem do wanny i z głowy!)trzymają się wszystkie wodne "potworki" a wtedy można przelewać, dolewać, wylewać... przesuwać, wysuwać, "pryszniczyć" no i jeszcze patrzeć w te ich wesołe "patrzałki" i za moim młodszym synem "gugać" do nich w bezmiarze dziecięcej radości i wyobraźni. Dzidź (zwany ostatnio, coraz bardziej botanicznie, obok Groszka, Glizdy i innych, Zającem bądź też Królikiem, ze względu na zniewalający, coraz mocniej uzębiony uśmiech) więc w "szale" zabawy uczynił z wanny i okolic "podwodny świat" i w łazience "pływało" niemal wszystko począwszy od rzeczonych zabawek, poprzez gąbki, mydła, szampony, kończąc na ręcznikach, dywanikach i innych podłogowych akcesoriach, przez co z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że "popłynęła" cała łazienka :) Radość Malucha, nie do opisania! A przy wyciąganiu z wody głośny sprzeciw bogaty w wierzganie kończynami połączone ze łzami rzewnymi. Niestety Zając w nieświadomości swej mocno młodzieńczej, nie wie, że na Matkę owy zestaw histeryczny nie działa, a zwiększona częstotliwość doznań gwarantuje uodpornienie i zobojętnienie dorosłego osobnika, więc mając z nim styczność niemalże przy każdej kąpieli (to przykład jak dziecki pochodzące niezaprzeczalnie od tych samych rodziców mogą się różnić w kwestiach kapielowych, u Starszaka bowiem objawy identyczne do wymienionych występowały bowiem już w momencie wkładania do wanny) zdążyłam je oswoić i nie specjalnie na nie reagować. Mały reaguje tak bowiem coraz częściej, od czasu kiedy świadomie łączy głębokość "dorosłej" wanny z możliwością nie tyle mycia co wodnej zabawy, tak jakoś przy okazji tych "nudnych" czynności pielęgnacyjnych. No nic, wcześniej czy później przejdzie mu, albo po prostu będę go "prała" nie wciągu półgodzinki tylko co nie co dłużej :) Ale wracając do dzisiejszego seansu kąpielowego, oprócz nowych towarzyszy i ich podstawowych, zabawowych funkcji Królik miał jeszcze inne ważne zadania łazienkowe:

Po pierwsze - odkryć jak owe zabawki od wanny odczepić i co się z nimi po takowym czynie stanie (a "przyssawki" powiem szczerze świetne, trzymają silnie i wytrzymałe),

po drugie - jak smakuje woda w wannie ewentualnie jak ową wodę wypić (jego mały "puchatkowy" rozumek nie podpowiedział mu na szczęście żeby skorzystać z Muszelki wiaderki ),

po trzecie i ostatnie - czy fala przyssaczkowa jest smaczna i zdatna do spożycia (bo przecież kąpiel świetna sprawa acz kolwiek odbywa się przed kolacją, którą to moje dziecięcie stawia na równi z pluskaniem a nawet może i na pozycji wyższej :)



A na koniec przedstawiam każdego z osobna, nowych kąpielowych towarzyszy mojego Maleństwa, bo co tu ukrywać paszcze mają kolorowe, przyjazne i radosne i choć, jak się okazuje, Raczek przelewaczek został przeze mnie zainstalowany do góry nogami (do góry szczypcami) co według instrukcji nie jest położeniem prawidłowym (tak to jest jak się instrukcje czyta nie przed a po wykonaniu opisywanych w niej czynności) ale to nic jego urokowi nie odejmuje.


Gwiazdeczka kręciołeczka, czyli tradycyjne młyńskie koło, fascynujące zarówno w zabawach mokrych jak i suchych (dla mnie radość sprawiało spotkanie z takim "sprzętem" zarówno w wodzie jak i w piasku a teraz z rozczuleniem patrzę jak tak samo bawi się moje Słoneczko).


Wielorybiec prysznicujący, u którego przesuwna rybka niewielka znajdująca się (podejrzewam nieśmiało) nie tyle co pomiędzy zębiskami a raczj przepływająca przed nim, sprawia otworzenie lub zamknięcie otworu wypływowego dla wody, a przy tym tworzy niezwykle interesujące dla Dzidziucha zjawisko ruch...


No i na koniec pięknie zielona Muszelka wiaderka, która umożliwia złapanie większej ilości wody i wykorzystanie jej do polewania, wylewania i tak dalej...



Kolejny, trafiony, z daleka wieziony... dziękujemy w tym miejscu cioci G. i wujkowi Z. z Wrocławia, odpowiedzialnym również za Miśka do przytulania :) Mają Ci Oni rękę do zabawek dzieciowych, a dzieciaki mają szczęście do... posiadania takich krewnych :)

niedziela, 10 października 2010

Meteoryt... mój prywatny

Przyciąganie ziemskie działa... a raczej takie nasze, prywatne przyciąganie rodzinne. Naczytałam się o gwiazdach i już wiem, że mój Małż jest takim swoistym meteorytem, błędnie nazywanym przez nas, astronomicznych laików, spadającymi gwiazdami ale jak nic ta nazwa pasuje do niego jak ulał z jedną tylko różnicą - ja bym Go raczej określiła jako (W)Padającą Gwiazdę. Wspólnym mianownikiem ciał niebieskich i Małża jest jednak szybkie spalanie i znikanie... Taki stan nastąpił właśnie przed chwilą... Małż po niespodziewanym, zaskakująco - niespodziankowym pobycie, spakował manatki i zniknął...:( Uwielbiam to jego szaleństwo, przejawiające się w zwariowanym pomyśle szalonej, weekendowej wyprawy, gdzie tak zwany punkt A i B, dzieli "zaledwie" 830 km a po szalenie intensywnym i "szybkim" jednym wspólnym dniu niestety musi nastąpić podróż powrotna. Świetna jest ta jego spontaniczność. Nie lubię pożegnań i tego co następuje PO... ale cudowność tego, że jest z nami, chociaż na chwilę jest niewątpliwie bardzo podobne do niezwykłości związanej z tajemnicą meteorów i ich odłamków. A Małż, jako istota Wpadająca, napełnia nas wszystkich takim fajnym, pozytywnym nastawieniem do życia, sprawia, że na krótką chwilę zapominamy o dzielącej nas czaso - przestrzeni i nawet czasami (tak jak było tym razem) udaje nam się WSPÓLNIE uczestniczyć w rodzinnych uroczystościach... Zdarzyła się jeszcze jedna niezwykła dla Nas chwila podczas tego jego Przelotu przez domowe pielesze... spacer, a raczej mały spacerek, trzymanie się za ręce, patrzenie w oczy... bez Szarańczy uczepionej rękawa :) Niesamowite uczucie, takie nierealne, niedostępne, "na wagę złota" tym bardziej, że Dzieciarnia nie odstępuje Rodziciela "na krok", czemu specjalnie dziwić się nie mogę - sama trzymałabym Go za rękę przez całą dobę gdybym mogła. Szkoda, że już jest w drodze, w drodze która oddala Nas od siebie, od domu, dzieci, wspólnego bycia razem... Wierzę, że jesteśmy coraz bliżej stanu codziennego bycia razem, decyzja zapadła, teraz trzeba poczekać na jej realizację. Wiem, że sobie poradzimy... Tę pewność w dużym stopniu dają mi te Jego szalone przyjazdy, ta pewność "chcenia" bycia razem. Wracając jednak do gwiazd, pamiętam gdzieś z bajek a może z filmów, sama już nie wiem, żeby pomyśleć życzenie widząc spadającą gwiazdę, co ma pomóc w spełnianiu najskrytszych marzeń, więc życzę sobie po cichu, gdzieś w sercu i duszy za każdym razem kiedy moja ślubna, kochana (W)Padająca Gwiazda na chwilę do nas zawita... nie powiem CZEGO, by miało szansę spełnienia...

A teraz, tak po prostu, po ludzku, drżę o bezpieczeństwo drogi, czekam na telefon, że już jest u siebie... i myślę kiedy ponownie zaskoczy mnie tak cudownie... Dziękuję Kochanie :)

(zdjęcie nie moje, zaczerpnięte z internetu, ale tak bardzo MOJE przez swój wyraz... musiało tu być)

czwartek, 7 października 2010

Szlafrokowy zombie...

Zniknęłam na chwilę ale musiałam... pogoda tak piękna, że nie sposób siedzieć w domu, wena piśmiennicza przysiadła mi na ramieniu i chyba się tak zapatrzyła na tę kolorową jesień, że przepadła i chyba nawet na chwilę mnie opuściła ale to nic i tak pewnie z lenistwa nie siadłabym do komputera...:) Korzystam... z pogody, słońca, kolorów, świeżego powietrza... no a Młodzi no cóż czy tego chcą czy nie korzystają z piękna Prawdziwej Polskiej Jesieni razem ze mną. Starszak czasami nie daje już rady fizycznie (marudzenie na temat bólu nóg stało się dla mnie nie jako już stałym elementem codziennych spacerów, ja się przyzwyczaiłam, On ma nadzieję, że jęczenie skróci drogę do domu, ale nic z tego nie wychodzi), Dzidziuch po prostu w mniej ekscytujących momentach przechadzek pada uśpiony nadmiarem świeżego powietrza czy też wrażeń wizualnych i "ma wszystko w nosie". Ja próbuję zatrzymać ten stan pogodowo - emocjonalny na "jak najdłużej" bo jak pomyślę o mojej kochanej Stonce w domu, podczas deszczu, o tych ich wspaniałych, nie przewidywalnych pomysłach... no cóż "strach się bać" :) No i jeszcze pragnę się przyznać bez bicia, że matka ze mnie okropna ostatnimi czasy, bo nie dość, że ciągnę te moje biedne Dziecięcia na jakieś długotrwałe spacery (przecież po lesie można pochodzić ze 3 albo i 4 godziny czasami a co), każę im się jeszcze z tego powodu cieszyć i okazywać radość i entuzjazm (no co, w opozycji do tego stałego jęczenia na temat bolących kończyn) to jeszcze zostawiam w domu, na komodzie ukochany aparat fotograficzny ze świeżo naładowanymi akumulatorkami i zamiast uwieczniać nasze wędrówki i tworzyć rodzinne, jesienne archiwum zapisuję obrazy jedynie na mojej matczynej matrycy pamięciowej i nie mam niestety obrazów, które mogły by mówić zamiast słów. No cóż, nawet taka doskonała :) matka jak ja czasami popełnia jakiś błąd, będę się mocno starać aby więcej mi się to nie przytrafiło.
Z dzisiejszego, cudownego spaceru w kierunku jadalni naszych zaprzyjaźnionych kaczek (ale one będą "utuczone" po tej bez deszczowej jesieni), też więc niestety nie posiadam fotograficznego opowiadania. A byłoby co uwieczniać. Starszakowi w dzisiejszej wyprawie, oprócz Dzidziucha oczywiście, towarzyszył przyjaciel z przedszkolnego grajdołka - K., więc oprócz karmienia kaczek, było ich straszenie, strzelanie do siebie (no i do mam też) z "patykowej" broni, podpieranie się "staruszkową" laską, bieganie, wożenie wózka z Dzidziuchem, dłubanie patykami w ugaszonym ognisku (ta piękna, czarna sadza na policzkach i nosach), przebieżka przez błotnistą polanę (po powrocie do domu zastanawiałam się, czy rozbierać Dziecięcie moje z ubrań do kąpieli, czy też wrzucić razem z nimi, łącznie z butami, do pralki - jednak w przypływie rodzicielskiej odpowiedzialności rozdzieliłam w ostateczności Brudaska od brudaskowej odzieży, co by nie dostał "kręcioła" po wirówce w pralce :)) ale po dotarciu do domu i "wypraniu" mojej kochanej Szarańczy, sztuk dwa, nadrobiłam to sesją "szlafroczkową", kiedy to małoletni moi czekali niezwykle cierpliwie (co w wypadku ich możliwości gastronomicznych nie jest oczywistością) na przygotowanie (przeze mnie) i konsumpcję (przez siebie osobiście) kolacji. Jak widać na załączonym obrazku Starszak nadrabia "bajkowe" zaległości (niewielka ilość codziennej możliwości wlepiania ślepi w monitor telewizyjny przez, a może dzięki, pięknej pogodzie zmniejszyła się do przed "spaniowej" odrobinki) a Dzidziuch... no cóż... naśladuje Starszaka :) chociaż, na szczęście moje i własnych gałek ocznych jego zainteresowanie ruchomymi obrazkami znika po około 5-8 sekundach, dlatego też w chwilę po "cyknięciu" tego zdjęcia, ponownie znajdował się w ruchu i całkowicie zapomniał o patrzeniu się w kierunku telewizora.


I w końcu, zmierzając ku wyjaśnieniu tytułu dzisiejszego wpisu, kilka fotografii dokonanych dzisiejszego wieczora, kiedy to Maluch, ku zadowoleniu mojemu i swojemu, w ciągu dalszym oczekujący na wieczorny posiłek (no cóż, matka zamiast łapać za gary, złapała za aparat, więc dzieci musiały cierpliwie czekać :)) zaczął przemieszczać się po skromnych naszych progach, co czyni coraz odważniej i sprawniej ale z wywołującym na mojej twarzy uśmiech asekuranctwem swych kończyn górnych, które nieodłącznie wyciągnięte do przodu przywodzą mi na myśl horrory (taniej klasy "B") i ich głównych bohaterów, czyli mumie i tak zwane zombi. No a już te dzisiejsze połączenie tego "trupiego" stylu chodzenia z estetyką pokąpielowego odzienia (piżamka, skarpetki i szlafrok) wywołało u mnie taką reakcję komiczną, że nie mogłam się skoncentrować nawet na robieniu zdjęć. Więc, jak to mówią nasi włodarze, resztę pozostawiam "bez komentarza":)



wtorek, 5 października 2010

Dyniowe inspiracje ciąg dalszy...

Tej jesieni żywieniowo inspiruje mnie niezwykle pomarańczowe, okrągłe warzywo czyli dynia. Po udanych eksperymentach kremowo - zupowych (bo przecież nie zupnych, chyba) przyszedł czas na inne wyzwania i tak o to dokonało się ciasto czekoladowo - dyniowe polane czekoladą i posypane wiórkami kokosowymi ( trochę dla smaku a trochę dla kontrastu wzrokowego). Jak dla mnie PYCHA, ci którzy mieli okazję spróbować też nie narzekali (mam nadzieję, że nie wynikało to jedynie z ich dobrego wychowania i taktu, i po prostu w ich odczuciu też było smaczne), więc oficjalnie uznaję, kolejny kulinarny sukces - nie skromność ze mnie wychodzi, ale czasem jak się sama nie pochwalę to nikt tego za mnie nie zrobi, więc się chwalę, a co :) Ciacho robi się szybko i łatwo, a oto przepis.
CIASTO:
- 2 szkl. startej dyni,
- 1 szkl. oleju,
- 1 i 3/4 szklanki mąki,
- 1 szkl. cukru,
- 1 proszek do pieczenia,
- 2 łyżeczki sody oczyszczonej,
- 5 łyżeczek ciemnego kakao,
- 3 jajka.
PRZYGOTOWANIE:
- wszystkie składniki połączyć,
- ciasto przelać do wcześniej przygotowanej foremki,
- piec około 50 min. w temperaturze 180 st.
POLEWA:
- 1/4 kostki margaryny,
- 4 łyżki ciemnego kakao,
- 1 łyżka wody,
- 4 łyżki cukru pudru (jak się lubi słodko, jak nie, to cukru według uznania),
- wszystko zagotować i po lekkim przestudzeniu polać na upieczone i wystudzone ciasto,
- posypać wiórkami kokosowymi, płatkami migdałów lub wszystkim innym co podpowiada fantazja :)
No a na koniec to już tylko SMACZNEGO !


Muszę jeszcze przy tej okazji napisać, że dynia, którą kupiłam okazała się bardzo duża więc zostało mi jeszcze po tych dokonaniach jakiś niewielki kawałek, który chciałam jakoś wykorzystać bo bardzo nie lubię żywieniowego (i nie tylko) marnotrawstwa, zaczęłam więc główkować nad możliwością smakowitego spożytkowania owej cząstki i wymyśliłam :) Dokonałam dzisiaj kulinarnego zamachu na nie zastąpione i bardzo lubiane w moim domu placki ziemniaczane. Starłam tradycyjnie ziemniaczki, pokroiłam cebulkę doprawiłam jak zawsze... a na koniec dodałam startą dynię. I co? Wyszły znakomicie. Z śmietanowym "kleksem" zjadłam ja, Dzidziuch i nawet Starszak po powrocie z przedszkola (nawet prosił o dokładkę, więc musiały mu smakować) i chociaż nie mieliśmy tym razem innych degustatorów i nikt nie mógł zweryfikować naszego zachwytu, na zakończenie dyniowego menu znowu pozwoliłam sobie "odhaczyć" sukces. Następnym razem "rzucę" się chyba na kabaczka albo cukinię, bo one jakoś tak nieodłącznie kojarzą mi się z jesienią, a że jest ona taka piękna, słoneczna i kolorowa to póki zapału mi starczy będę ją celebrować w kuchni. I na koniec moich wywodów fotka, nie najlepszej jakości, acz kolwiek co nie co oddaje z "klimatu" takich trochę bardziej pomarańczowo - złocistych placuszków. Polecam na jesienne popołudnia i wieczory. SMACZNEGO dla wszystkich, którzy się skuszą :)

poniedziałek, 4 października 2010

Dziwna jestem...

Dzidziuch w sierpniu skończył roczek, o tym już było, natomiast nie napisałam nic o szczegółach. To były trochę nietypowe urodziny... bez tortu, świeczek, rodzinnego zamieszania i tak zwanych "typowych" wróżb urodzinowych ( czy u Was w domach też daje się dzieciom do wyboru różne przedmioty, które maja symbolizować jego przyszłość? Niegroźna "głupotka" ale jak się okazuje można przeżyć urodziny dziecka bez tej całej zwariowanej otoczki )...były trochę inne a zarazem bardzo rodzinne (bo z Tatą, którego nie ma z nami na co dzień :( ) miłe, sympatyczne i nie zapomniane... Był "chodzik - jeździk" dla Dzidziucha, pływający wieloryb z maleństwem od dziadków, praktyczne przedmioty użytku codziennego (buciki, kapcie, sweterek) od Babuni (mojej Babuni, nie Dzidziucha, dla niego to już Pra...) no i cudowny w swej użyteczności, niezwykły w swej pomocności wspólny dar od rodziców chrzestnych (dziękujemy przy okazji z tego miejsca cioci O. lub A. - jak wolisz :) i wujkowi A.), który dotarł do nas z pewnym opóźnieniem (z mojej winy oczywiście), gdyż Ci rzeczeni już drudzy rodzice Dzidziucha zrobili tak zwaną "zrzutę" i moim zadaniem było sprawdzić, wybrać i nabyć... No i tu pojawił się "mały", dla mnie niezwykle śmieszny problem... Znalazłam, przesiedziałam kilka wieczorów przy komputerze, poszukiwałam różnych opinii, funkcji, opcji kolorystycznych, internet stał się na kilka dłuższych chwil źródłem wiedzy i miejscem ostatecznego wyboru przedmiotu codziennego użytku jakim jest dla Dzidziucha krzesełko do karmienia. Wybór padł na jedną z wielu firm, nie koniecznie znanych i bardzo drogich, spodobał mi się kolor, niekoniecznie taki typowy, dziecięcy... taki trochę inny, taki nasz... Ładny, jasno - brązowy, z siedziskiem w delikatne brązowe, beżowe, białe i niebieskie paseczki... dla mnie niemalże ideał, w mojej ulubionej estetyce kolorystycznej. Jednak był mały problem... blat krzesełka, w zamyśle producenta, też miał być brązowy. Uznałam, że "co za dużo, to nie zdrowo" i dobrze by było jakoś rozjaśnić ten komplet (przyznaję bez bicia, że kierowałam się nie tylko względem estetycznym, przeważył chyba ten praktyczny, bo przecież na ciemnym kolorze łatwiej zauważyć wszelkie zabrudzenia, a o te na pewno nie będzie ciężko), najpierw wysłałam do "allegrowego wystawcy" maila z pytaniem o możliwość zmiany koloru, a po pozytywnej odpowiedzi zadzwoniłam do owego pana A. i poprosiłam o krzesełko z NIEBIESKIM blatem, na co pan A. na chwilę zaniemówił, poprzemieszczał się po magazynie aby "dopasować" oba przedmioty w wymyślonej przeze mnie konfiguracji kolorystycznej, po czym zmieszany westchnął do słuchawki : "oczywiście, wyślemy do pani taki ale tak naprawdę, na moje oko nie wygląda to dobrze, tak jakoś dziwnie się komponuje..." stłumiłam śmiech i szczerze odpowiedziałam: "niech się pan nie martwi, przysyłajcie taki... ja po prostu taka trochę DZIWNA jestem"... Ach jak ja się tego dnia naśmiałam... I chyba rzeczywiście, jakaś dziwna jestem, bo bardzo lubię połączenie brązu (i beżu) z niebieskim (czy nawet turkusowym) i mam nawet "zrobiony" cały, swój niewielki salonik w tych barwach. Krzesełko pasuje więc idealnie do wystroju wnętrz a ja ni jak nie mogę (a patrzę z każdej strony, w różnym oświetleniu i różnych perspektywach) uchwycić tej "dziwności"... dla mnie jest najnormalniej na świecie... wygląda tak jakby zawsze tak miało być... no cóż... żeby się nie powtarzać... ja po prostu jestem inna i już... no cóż, tak bywa ale dobrze mi z tym i nie zamierzam nic w tej kwestii zmieniać :)
A krzesełko prezentuje się tak (dla mnie "bomba"):


A o to szczęśliwy użytkownik, w krzesełku i na tle moich "dziwnych" ścian:


Wygodnie nam teraz co nie miara, posiłki w krzesełku to wygoda dla mamy i Brzdąca, młody osobnik już wie, że to nie pora na zabawę, bieganie po domu, czy inne tam takie, siada grzecznie i wcina a jeszcze trochę i wspaniały ten przedmiot pozwoli nam wszystkim zasiąść przy stole i wspólnie zjeść posiłek (na razie jemy na raty, bo mama musi najpierw nakarmić małą Stonkę a później, ewentualnie jak się uda i nikt nie będzie do jej talerza wyciągać małych łapek i głośno oznajmiać w swoim języku "daj jeszcze", sama dokonuje konsumpcji) bo Maluszek zaczął samodzielnie oswajać sztućce a Starszak, posiadł tę sztukę już dawno, dlatego też już powoli się cieszę na te wspólne, samodzielnie zjadane posiłki...

Żeby dopełnić tematu krzesełka, muszę jeszcze ujawnić dwa przedmioty wywołujące na twarzy Dzidziucha radość, a jednocześnie będące miejscami służącymi zarówno do zabawy jak i do nauki. Oprócz tego, że na opisanym i przedstawionym już wyżej krzesełku "karmionku" można siedzieć nie tylko przy posiłkach ale i np.: przy układaniu klocków, rysowaniu (jeszcze nie, ale już wkrótce na pewno) i wszelkich innych zabawach "nasiadowych", jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami "krzesełka uczydełka" znanej firmy zabawkowej (wspaniały spadek po Starszaku) oraz zabawnego krzesełka "chowaczka" z Ikei (której hasło reklamowe według starszego dziecięcia brzmi "...I TY tu RZĄDZISZ", czego konsekwentnie się trzyma zasiadając na swoim czerwono - pomarańczowym tronie i pozbawiając tej możliwości Młodszaka) z których ochoczo korzysta Dzidziuch, szczególnie pod przedszkolną nieobecność Starszaka (mowa tu przede wszystkim o tym ostatnim okazie), więc możliwości "siedzeniowe" dla nieletnich są w domu mym ogromne... z czego wynika nieopisana wręcz radość... a przecież niczego więcej ani mnie, ani moim chłopakom nie trzeba. Na zdjęciach wersja "jednodzieckowa" ale "trzykrzesełkowa"...:)

A na koniec, jak wisienka na torcie, Maleńki w odsłonie "a ku - ku", gdyż i taką funkcję w obrotowym tronie Przedszkolaka można odkryć... i nic więcej do zabawy nie trzeba. On, fotelik i mama, która będzie odsłaniać lub przywoływać "znikniętego" do "znalezienia". Wspaniały wspólny czas. No dobra, a teraz zmykamy na spacer... trzeba korzystać z piękna jesieni, bo przecież nie wiemy jak długo ono potrwa.