czwartek, 29 lipca 2010

Golfbad Oss...

Wczoraj późnym popołudniem (raczej wczesnym wieczorem) tak gdzieś o 19. 15 zebraliśmy z Małżem całą naszą Szarańczę do kupy i wybraliśmy się do centrum Golfband, które oferuje świetne wodne atrakcje dla całej rodziny. Od 19.30 do 21.20 (mogliśmy dłużej ale to i tak długo jak na maluchy) całą piątką szaleliśmy w wodnym świecie Oss. Myślałam, że pora będzie nie do zaakceptowania przez organizmy najmłodszych, ale zaskoczyli mnie pod tym względem i wcale nie okazywali zmęczenia...bawili się świetnie! "Do wyboru do koloru" jak to się mówi, można było przebierać wśród różnych atrakcji. Ogromne, kręte zjeżdżalnie dla dorosłych, morska fala, która potrafi powalić dorosłego i cały "plac zabaw" w podwodnym świecie...niewielkie zjeżdżalnie dla niewielkich ludzi...

...no ale przede wszystkim były tam "wodne" pojazdy...samochodzikami po wodzie, to dopiero prawdziwa frajda dla małych i dużych chłopców :)



Podziwiałam to urocze miejsce i zachwyciły mnie płyciutkie baseny dla najmłodszych i całe ich otoczenie. Do naszej dyspozycji były kolorowe kojce (gdyby po wyjściu z wody trzeba by było Dzidziucha na chwilkę zostawić samego na ziemi), krzesełka do karmienia, przewijaki na terenie pływalni (nie musieliśmy chodzić z Dzidziuchem do szatni w razie przebierania pieluszki) a dla Starszaka małe kibelki, dostosowane do wzrostu i rozmiaru maluchów, całkiem w pobliżu miejsca zabawy "na wypadek" zapomnienia, dmuchane piłki, wiaderka, konewki, dmuchane zwierzaki, a w samej wodzie wspaniałe misiowe fontanny i dostosowane do wyglądu całego zakątka...misiowe śmietniki! Taki drobiazg a jednak sprawia, że wszystko do siebie pasuje. Nie bez powodu cała część przeznaczona dla najmłodszych nosi nazwę Berenbad...(w wolnym tłumaczeniu "Niedźwiedziowa kąpiel").


My oczywiście też nie odmówiliśmy sobie dobrej zabawy. Najbardziej przypadła nam do gustu zielona, prawie pionowa zjeżdżalnia (teoretycznie dziecięca, ale ja wiem swoje, na pewno była bardziej odpowiednia dla dorosłych niż dla naszych maluchów :)), z której ekspresowo się zjeżdżało robiąc na dole wielką wodną fontannę (przy pierwszych zjazdach Dzidziuch reagował na to nasze chlupnięcie dosyć nerwowo, ale później się już oswoił i z ciekawością oglądał z poziomu bezpiecznego Tatowego uścisku moje i Ośkowe wygłupy).


Wróciliśmy do domu około 22 głodni ale szczęśliwy. Dzidziuch, który jeszcze w przebieralni wyduldał awaryjnie zabraną na pływalnie butlę nocnego mleczka (matczyna zapobiegliwość okazała się przydatna) usnął już w aucie, w trakcie dosłownie dziesięciominutowego powrotnego przejazdu przez miasteczko a w domku nie obudził się nawet w trakcie przebierania w pidżamkę, Starszak i Ośka musieli natomiast uzupełnić braki energii lekko strawnym posiłkiem (bo przecież oczy same się już zamykały i pora było spać) i tak się zakończył nasz kolejny, cudowny, rodzinny dzień.

niedziela, 25 lipca 2010

Katedra Notre-Dame de Luxemburg i zamek Bourscheid...

Miałam coś skrobnąć wczoraj ale Małż "wyciągnął" nas z domku skoro świt (tak gdzieś koło 7 - przypominam, ze wczoraj była sobota!!! :))...i nasza wycieczka skończyła się grubo po 21, więc nie miałam nawet możliwości albowiem pierszeństwem przed blogiem oczywiście okazało się wypranie zmęczonej Stonki, nakarmienie i uśpienie Dzidziucha oraz zagonienie do łóżka Starszaka, co po dniu pełnym wrażeń wcale nie było takim prostym zadaniem (mogłoby się wydawać, że to prosta sprawa i ten młody człowiek padnie nie jako sam z siebie, ze zmęczenia materiału, ale to nie ten model, u niego zazwyczaj wszystko działa na opak)...a później, jak już wszyscy lokatorzy byli zameldowani w odpowiednich łóżkach i ich zmęczone pochrapywanie było słyszalne w promieniu kilku metrów od sypialni, poczułam zmęczenie swojego ciała i umysłu, więc świadomie postanowiłam nie pisać żadnego posta w owym dniu aby nie narażać czytaczy na grafomanię i brak "weny twórczej", która ogarnia mnie kiedy siadam do pisania (odczuwacie to, czy tylko mi się wydaje, że to pisanie "jakoś mi wychodzi") a w danej chwili ogarnęła mnie raczej "czarna otchłań ułomności literackiej" i potrzeba natychmiastowego odpoczynku, więc brak postu to tylko, a może aż, wyraz mojego szacunku do osób tu zaglądających (...tak wygląda tworzenie ideologii dopasowanych do własnych potrzeb :)
Ale dzisiaj już jestem i opowiem Wam pokrótce wczorajszą wycieczkę. Zaczęła się wcześnie rano (nie żebym narzekała, żartuję, fajnie tak czasem wstać niezwykle wcześnie, żeby mieć więcej czasu na spędzenie go z chłopcami). Po 3 godzinach jazdy samochodem, którą na szczęście wszystkie nasze Pisklęta, łącznie z ciotką O., w większej części przespały wylądowaliśmy przed Katedrą Notre-Dame (?co, znowu?) tyle, że w mieście Luxemburg, stolicy Wielkiego Księstwa Luksemburga...była to mniejsza kopia tej paryskiej, ale równie piękna i majestatyczna...


...chociaż Małż i Straszak bardziej byli zainteresowani przejeżdżającą przed Katedrą Corwettą niż okazałym budynkiem, no ale cóż, tacy są chłopcy (mam ich trzech, to wiem :P, że niby taki ekspert jestem) i ci mali, i ci trochę więksi :) z zainteresowania pewnymi zabawkami nie wyrastają chyba nigdy...
Ale wracając do Katedry...piękne ołtarze, witraże, cenne barokowe organy i wielka historia w każdym kącie (np. krypta XIV wiecznego króla Czech-Jana Ślepego Luksemburskiego)... po prostu pięknie :)

Dalej nasza ekipa udała się w cudowne miejsce w sercu miasta - pozostałości miejskich fortyfikacji, zwane Citadelle du St-Espirit (Cytadelą Św. Ducha), łączące w sobie naziemne budowle z XVI wieku jak i szereg, ukrytych pod nimi korytarzy. Zwiedzaliśmy owe Katakumby trzymając się Starszakiem za ręce, niekiedy z "sercem w gardle" gdyż ukochany mój Małż, żeby uatrakcyjnić nam zwiedzanie, wiedziony swoim specyficznym poczuciem humoru, co rusz wyskakiwał na nas z najciemniejszych zakątków przerażająco surowych, wydrążonych w skale pomieszczeń z dzikim okrzykiem na ustach, co wprawiało nas w chwilowy stan odrętwienia, jednakże sprawiało, że nasza wyprawa była jedyna w swoim rodzaju i niepowtarzalna.
Gdzie niegdzie, na końcu korytarza, objawiało się maleńkie, zakratowane okienko (zwykła dziura po prostu ale niech będzie) dzięki któremu można było doświadczyć zapierających dech w piersi widoków...


A dla mnie jeszcze wspaniała i niesamowita niespodzianka, po drugiej stronie fortyfikacji, od strony uroczej rzeczki, przy samej ścianie Katakumb dziś mieszkają lukseburczycy, tworząc w tym niesamowitym miejscu zarówno ogrody warzywne jak i prowadząc tradycyjne życie i pozwalając sobie na zwykłe, przydomowe atrakcje (na tym zdjęciu poniżej, w oddali widać niebieski, okrągły punkt - to duży, dmuchany basen, podobny do tego, w którym moczą się przy domu moje chłopaki)...fajnie tak...

Zew natury i "kiszki grające marsza", kazały nam się udać na piękny, luksemburski deptak w poszukiwaniu czegoś konkretnego nadającego się do spożycia zarówno przez osobniki dorosłe jak i niepełnoletnią Stonkę (Dzidziuch narazie jeszcze żywi się głównie produktami "słoiczkowymi", więc nim tak naprawdę nie trzeba się przejmować pod względem kulinarnym bowiem przed każdą wyprawą bogato wyposażamy torbę "wózkową") i nie byłoby w tym nic takiego wyjątkowego, gdyby nie fakt, że mój Małż nie wybrał doń drogi najprostszej i zazwyczaj uczęszczanej przez turystów, ale przeprowadził nas malowniczymi, krętymi i dość stromymi uliczkami, co w momencie owego przeprowadzania nie było dla nas jakimś genialnym pomysłem (głodni, zmęczeni, spragnieni...) to dzisiaj, z perspektywy czasu (pełnego brzucha, wyspania, odpoczęcia i odpowiedniego nawodnienia organizmu...) i zatrzymanych na zdjęciach widoków jestem skłonna przyznać Małżowi rację, twierdzącemu, "że jeszcze mi za to podziękujesz"...



Znaleźliśmy również niewielką chwilę, żeby zajrzeć do królewskich ogrodów i choć przez chwilę, i choć z daleka, przez moment, napawać się ich pięknem...urocze, kolorowe...niedostępne dla turystów :( A jednak przez chwilkę tam "byłam" i tak to zapamiętałam.


Na koniec tego cudownego dnia, zbaczając nieco z drogi w kierunku Holandii, wjechaliśmy w góry i lasy ardeńskie, i dzięki temu mogliśmy podziwiać takie miejsce jak zamek Bourscheid i choć zdjęcie nie oddaje ani kolorów, ani klimatu miejsca zostanie nam na pamiątkę "szalonej" wyprawy bezdrożami luksemburskich leśnych ścieżek.

czwartek, 22 lipca 2010

Spełnianie marzeń...cz.III (ostatnia :))

Dzisiaj przybiegnę myślami do Paryża już tylko na chwilkę. Miałam okazję zobaczyć go nocą i powracam do tych widoków w myślach i na zdjęciach. To było cudowne przeżycie tym bardziej, że u mego boku był najwspanialszy mężczyzna jaki tylko mógł być, mój ukochany Małż...a Stonka grzecznie spała w hotelowym pokoju, dzięki kochanej "opiekunce" w osobie ciotki O. Dzięki niej mieliśmy okazję pobyć sami w tym romantycznym mieście. Spacer wzdłuż Sekwany, odpoczynek na Polach Marsowych i zapierający dech w piersiach widok "Żelaznej Damy Paryża" oświetlonej po sam czubek a niekiedy migoczącej ferią błyszczących lampek (co niestety nie udało się uwiecznić aparatem ale w pamięci wyryło się na zawsze), tak dla takich widoków warto żyć...
A później powrót do hotelu, gdzie światło zaokiennego neonu odbijało się tylko łagodnie na twarzyczkach naszych chłopców, śpiących niekoniecznie w swoich łóżeczkach (Starszak wykorzystał możliwość spania na "miejscu taty") i ten spokojny oddech Dzidziucha słyszalny wśród czterech cichych ścian...dla niego, to była kolejna wycieczka przy boku rodziców, a dla Starszaka pierwsza świadoma wyprawa w kierunku poznania wspaniałego świata, z której powróci z małą metalową repliką jedynej w swoim rodzaju Wieży...cieszę się, że to my Rodzice możemy pokazać naszemu małemu Chłopcu takie piękne miejsca i uczestniczyć razem z nim w przeżywaniu po raz pierwszy takich nie powtarzalnych emocji i widzieć je w jego pięknych, błękitnych oczach...
Do zobaczenia Paryżu...bo na pewno to nie było nasze ostatnie spotkanie...:)

wtorek, 20 lipca 2010

Spełnianie marzeń...cz.II - Souvenirs na wesoło...

Starszak na szczęście należy do dzieci odważnych i samodzielnych (chociaż czasami zastanawiam się ogromnie czy ta teoria jest zgodna z prawdą, gdyż nie poskromiony pięcioletni charakter mojego Dziecięcia potrafi czasem przynieść na niego nerwowe pioruny rodzicielskiej troski) i wykorzystuje swoją małą łepetynkę do przechowywania i wytwarzania radośnie zmyślnych pomysłów i wyobrażeń, więc nie jesteśmy "bezpieczni" nawet w zwykłym, wydawałoby się, sklepie z pamiątkami, bo nasz pobyt tam może skończyć się gigantycznym wybuchem rodzinnego śmiechu bądź też rzewnymi łzami wylewanymi przez opisywanego tutaj osobnika...
Tym razem było śmiesznie i powstało piękne pamiątkowe zdjęcie do Starszkowego Albumu...
"Rasowy" garcon w najpopularniejszym nakryciu głowy prawdziwego paryżanina :)

Spełnianie marzeń...cz.I

Czy już Wam kiedyś mówiłam (pisałam), że mam wspaniałego Małża? No tak Starszak i Dzidziuch też są niczego sobie chłopakami ale ich sprawca to dopiero facet! Kiedyś, w przypływie romantyzmu i osobliwego poczucia humoru, którym oboje jesteśmy obdarzeni , zapowiedziałam że w dniu swoich 30-tych urodzin dam mu się zaprosić na wycieczkę do Paryża. To od dawna moje wymarzone miejsce na romantyczny spacer i bardzo chciałam je zwiedzić, a tym bardziej kiedy zobaczyłam mojego Małża na zdjęciach z tego miasta (tak, tak, ten zdrajca był tam za nim mnie tam zabrał) i wiedziałam, że od obecnego miejsca jego zamieszkania od Paryża dzielą nas zaledwie 4 godziny jazdy samochodem. Wtedy, w kwietniu, nie było czasu i okazji ale teraz w lipcu spotkała mnie wspaniała niespodzianka...zamówiony hotel, perspektywa zwiedzania i cała rodzina razem...ja, Małż i moja kochana Szarańcza w Paryżu...Spełnienie marzeń!!!


Oczywistą oczywistością (hihihi, moja profesorka od języka ojczystego spada z krzesła z wielkim hukiem) jest, że pierwsze kroki skierowaliśmy na Champ-de-Mars żeby zobaczyć De la Tour Eiffel. I tak jak myślałam, metalowy twór ludzkiego umysłu i siły tworzy niesamowite wrażenie."Dama Paryża" wznosi się w tym miejscu od 1889 roku i stanowi nie tylko symbol miasta a również symbol całej Francji. Stanęła "na chwilę", na 20 lat ale na szczęście twórcy udało się znaleźć sposób na jej ocalenie i dzięki temu ja, po ponad 120 latach mogłam się nią zachwycać, nie tylko na pocztówkach i w albumach, ale tak po prostu najprawdziwiej...namacalnie (a co, pomacałam żeby nie było :P)na żywo!!! Zachwyciłam się Nią tak jak myślałam, że się zachwycę...nie spotkało mnie z Jej strony rozczarowanie i może to dziwne ale mam w sobie tę dziecięcą naiwność i tę dziecięcą radość odkrywania rzeczy po raz pierwszy, więc błyszczały mi oczy a ręce drżały z emocji, że jestem Tam i widzę To!


Postanowiłam, przez te zaledwie dwa i pół dnia, zobaczyć kilka miejsc i wyjechać z Paryża w zachwycie i niedosycie, zobaczyć tak zwane "miejsca strategiczne" z solennym postanowieniem powrotu w nie określonym bliżej terminie aby na spokojnie zobaczyć coś innego, od nowa zakochać się w tym mieście odwiedzając miejsca tym razem nie poznane. Zobaczyłam zatem to co do tej pory oglądałam tylko w telewizji:


L'Arc de Triomphe (Łuk Triumfalny z 1806 roku wybudowany na polecenie Napoleona dla uczczenia militarnych zwycięstw a szczególnie tego pod Austerlitz) i Place Charlesa de Gaulle'a miejsce wielu defilad i narodowych uroczystości prowadzące przez całą Avenue des Champs Elysees (Aleję Pól Elizejskich, potocznie zwanych po prostu Polami Elizejskimi).



A z Wieży Eiffla uwieczniłam Champ de Mars (Pola Marsowe) aż po słynną Paryską Szkołę Wojskową Ecole Militarie. Stworzone w zamyśle jako "zielone płuca" miasta dla klasy robotniczej są dzisiaj wspaniałym miejscem spotkań towarzyskich i odpoczynku turystów zmęczonych trudem zwiedzania tego wspaniałego miasta :) My też nie mogliśmy sobie tego odmówić, być w Paryż i nie posiedzieć na trawniku pod Wieżą, to tak jakby ominąć ważną atrakcję turystyczną, więc sobie "klapnęliśmy" tam chłodząc się w ten upalny dzień pysznymi lodami.


Widok z drugiego poziomu Wieży Eiffla zapiera dech w piersiach...Sekwana, mosty łączące dwie strony miasta, no i małe niespodzianki takie jak Statua Wolności, nieco mniejsza niż oryginał podarowany przez rząd Francji Stanom Zjednoczonym i nieodłącznie łączony z tym krajem ale dla upamiętnienia twórców i pomysłodawców w 'wersji mini" na zawsze została Paryżu (niestety dla zwiedzających szanowna Pani "Statue of liberty"odwrócona jest do Wieży E. tyłem, więc nie pozostaje nam nic innego jak zobaczenie Jej pleców i sznownego zadka, gdyż czas nam nie pozwolił dotrzeć w Jej rejony aby dokładniej przyjrzeć się licu).



Potem przyszedł czas na Musee du Louvre (dla mojego Małża miejsce filmu Kod Leonarda da Vinci dla mnie muzeum sztuki przez duże "S") ale tylko z zewnątrz, bo na sztukę nie starczyło czasu. To nic, kolejny powód żeby wrócić do Paryża :P



Stamtąd "turystycznym" biegiem pod Notre-Dame de Paris znanej dzięki powieści Victora Hugo "Dzwonnik z Notre-Dame" ale jak mądrzy ludzie mówią "podróże kształcą", więc dowiedziałam się tam na miejscu, że wybudowana została dla oczyszczenia imienia i na chwałę Joanny d'Arc, uznanej za heretyczkę i straconej na stosie przez Anglików a wielce (obecnie) szanowaną przez frncuską historię i kościół katolicki (a tak na marginesie - plac, na którym stoi Katedra jest dwóch imion Plac Notre Dame oraz Plac Jana Pawła II).



Ostatnim miejscem, które chciałam zobaczyć był słynny Moulin Rouge - kabaret z 1889 roku, zbudowany w dzielnicy "czerwonych latarni" w pobliżu Montmartre, dzielnicy skupiającej paryską bohemę (wśród której bywali Vincent van Gogh, Fryderyk Chopin czy też Pablo Picasso), a obecnie "trochę śmieszno, trochę straszno" ale z historią w tle...
Starszak zniósł dzielnie nasze zwiedzanie, pochłaniając zastraszające ilości napojów i chrupiących bagietek (dzieląc się nimi z każdym napotkanym po drodze gołębiem), nudził się okropnie w każdym z miejsc dopóki ich po swojemu nie "oswoił" (wspomniane już gołębie zrobiły na nim większe wrażenie niż witraże w Katedrze, chlapanie w fontannie było fajniejsze niż oglądanie monumentalnych budynków Luwru i jego charakterystycznych piramid na dziedzińcu a lody i wylegiwanie się na Polach Marsowych ciekawsze niż wpatrywanie się w piękno Wieży, no ale ta ostatnia zrobiła odpowiednie wrażenie i zdobyła szacunek mojego pięciolatka, jak wjechał windą na drugie piętro i z tego poziomu próbował wzrokiem ogarnąć panoramę miasta ) Dzidziuch natomiast, zwiedzał z odpowiednim dla swego wieku zaangażowaniem, przesypiając co ciekawsze (przy najmniej z mojej perspektywy) zabytki i miejsca, budząc się zdziwiony co nie co, że o to jednak jego szalona rodzinka się jakoś przemieściła a on nie wie jak do tego doszło :)

piątek, 16 lipca 2010

Sweet sixteen...


Dzisiaj u nas ważny dzień, nasza kochana Ośka kończy bowiem 16 lat (mogę się tylko zamyślić z łezką w oku - kiedy to było:) ). Z tej okazji zorganizowaliśmy naprędce niewielki torcik, bo co tak się będziemy objadać (:p), odśpiewaliśmy hucznie Sto laty (ze słownika Starszaka) i pomimo ,że wystrzałowa świeczka zrobiła nas w konia i żadnego wystrzału nie było :( to i tak było wesoło i rodzinnie. Radośnie młodzieńcza, dorosło dziecinna, fajna ta nasza 16!
Kochanie, wiem że tu zaglądasz, więc jeszcze raz złożę Ci tradycyjne życzenia zdrowia, szczęścia, pomyślności, spełnienia młodzieńczych marzeń i tej pogody ducha, tak charakterystycznej dla Twojego wieku...a tak całkiem na poważnie żeby słońce zawsze świeciło w Twych oczach (a nie w Twoje oczy)żebyś zawsze miała tyle uśmiechu co teraz, żeby życie płynęło Ci lekko i swobodnie jak woda w kanalikach, które przekraczamy zwiedzając Holandię :) Dziękuję Ci, że jesteś cudowną ciotką dla Starszaka, matką chrzestną Dzidziucha, zwariowaną młodszą siostrą mojego Małża i coraz ważniejszą przyjaciółką mnie samej...Baw się dobrze i mądrze spełniając swoje marzenia...Kocham Cię, moja Ty szalona Ośko :)

P.S. (Mój Małż, gdyby tylko mógł, pozwałby mnie za wykorzystywanie inicjałów niejako znaku indywidualnie zastrzeżonego ale póki co nie może, więc będę sobie wykorzystywać te dwie literki do granic możliwości :)). Walizki spakowane, mapa gotowa, baterie do aparatu naładowane (zapasowe na dnie w torebce), karta pamięci wyczyszczona - co by więcej wspomnień pomieściła, Szarańcza śpi na wpół świadoma tego co przed nami (Starszak ledwo co usnął, takie nim "targają" emocje, czyli jest połówką świadomą, a drugie dziecię żyje w błogiej nieświadomości, ze względu na swoją "ograniczoną"wiekiem - co za matka ze mnie, tak podle pisać o swoim Drugorodnym :p - zdolność obserwacji zdarzeń przyszłych) a ja w emocjach już teraz czekam na pobudkę i jutrzejszy wyjazd...znikam na 3 dni...pojawię się ze wspomnieniami :)

czwartek, 15 lipca 2010

Z kokardką we włosach...

Prawdziwy dzień szaleństwa zakupowego... Szczęśliwie i bezdzietnie (kochana Szarańcza została w domku pod opieką Małża) snułyśmy się zabytkowymi uliczkami miasteczka s'Hertogenbosh z Ośką i co rusz wbiegałyśmy do jakiegoś sklepu bo właśnie w nim jest to owo tajemnicze "coś" na co polujemy. Wariactwo dnia dzisiejszego polegało głównie na tym, że nasze zakupy odbywały się bez jakiegoś konkretnego celu czy planu. Zbaczałyśmy z głównego deptaku zahaczając co chwila o inne sklepy...w jednym zachwycałyśmy się filiżankami w grochy, w innym holenderskimi breloczkami z tulipankami, no i oczywiście nie mogę przemilczeć tysięcy sklepów obuwniczych i milionów sklepów "ze szmatami" (czyt. z ubraniami). Radość jakby nas kto wypuścił z klatki i szaleńczy obłęd w oczach...tak obie wyglądałyśmy na widok perełek, naszyjniczków, kolczyków, pierścionków, ozdób do włosów i innych świecideł...rasowe nas w końcu sroczki a co:)
Małe co nie co udało się upolować :) Niektóre rzeczy już z myślą o czekającym mnie urlopie inne nie potrzebne wcale (z perspektywy Małża oczywiście :p) aczkolwiek fascynujące no i oczywiście małe "cosie" dla chłopców (dzisiaj głównie dla Starszaka) .
A później przyszło zmęczenie i zaduma...chociaż dzień był wesoły, wymęczył mnie szaleńczo, na szczęście zawsze po takich chwilach mam do kogo wracać i w domu czekały na mnie uśmiechy moich synków.

wtorek, 13 lipca 2010

Błogie lenistwo...

Łooo, matko...obudziliśmy się dzisiaj o 8! Od dłuższego już czasu taka godzina to nie osiągalny punkt rozpoczynającego się dnia, zazwyczaj Dzidziuch radośnie obwieszcza mnie i wszystkim wokoło, że on już oczka otworzył i pora wstawać, tak jakoś o 5.30, więc dzisiaj, jak spojrzałam na zegarek to nie uwierzyłam i musiałam rzucić na niego okiem jeszcze ze trzy razy...i okazało się, że się nie popsuł...:) Ale skłamałabym, gdybym stwierdziła, że nie wiem jak się tak długo śpi...wiem, ale tylko wtedy kiedy mój kochany Małż ma dzień wolny i zabierze obudzone wczesnym porankiem Pisklaki do innego pokoju, przykryje mnie ciepłym kocem bądź puszystą kołderką zamknie drzwi na "cztery spusty" a sypialnia na powrót staje się twierdzą snu a ja spokojnie wracam w objęcia Morfeusza...hmm...znacie to cudowne uczucie, kiedy bezpieczeństwo nieletnich na najwyższym poziomie nie spędza snu z powiek i można się błogo oddać porannemu lenistwu. No i jak dodam do tego fakt, że po otwarciu wyspanych oczek, jeszcze spod przymkniętych powiek widzę przy łóżku talerz ze świeżutkimi bułeczkami a nozdża radośnie łaskocze aromatyczna kawa to mogę tylko napisać, że mój Małż jest wspaniałym drugim połówkiem i potrafi mi dać ,tak bardzo potrzebny dla zdrowia psychicznego, czas na "regenerację", czasami zmęczonej obowiązkami, mamy dwóch wspaniałych urwisów:)
I jeszcze ten poranny widok...bezcenny:)

poniedziałek, 12 lipca 2010

Niebo nad Holandią płacze...

Ośka przywiozła deszcz!!! No nie, żebym tak na co dzień za nim szczególnie przepadała ale po trzech tygodniach cudownego upału (z dwiema małymi przerwami na kapuśniaczek i burzę, które jednak nie zmieniły temperatury) nawet dla mnie, która uwielbia nadmiar słońca to wspaniałe poczuć tę wilgoć i szczególny zapach w powietrzu :) No cóż, z O. nie specjalnie się teraz na zwiedzamy, ale tutaj dość szybko pogoda się zmienia, więc liczę, że upały po prostu chciały dać nam chwilkę wytchnienia i wrócą tak samo szybko jak zniknęły dzisiejszego poranka.
W osobie O. Starszak odnalazł wspaniałego kompana do zabawy, Dzidziuch i my z Małżem wspaniałą opiekunkę, więc pierwsze dni jej pobytu tutaj można zaliczyć do intensywnych i radosnych...wczorajszy dzień upłynął na kąpaniu, tańczeniu i radosnemu oczekiwaniu....
A teraz już wiemy, że pomimo wspaniałego dopingu, angażującego mieszkańców i nas również (oczywiście)"nasza" drużyna przegrała mecz o Mistrzostwo Świata :( No i co...drugie miejsce to nie puchar, to tylko, a może aż srebrny medal, gorycz porażki zaangażowanych sportowców i ich kibiców, jakoś tak smutno mi z tego powodu no i niebo nad Holandią dziś płacze...
Wczoraj w nocy feria barw na niebie, huk fajerwerkowych wystrzałów i jakaś taka przejmująca cisza w powietrzu...smutni, pomarańczowi ludzie...zniknęła radość...ale tylko na chwilę bo Holendrzy to jednak pogodny naród i teraz będą po prostu się cieszyć tym co piłkarze osiągnęli...bo drugie miejsce to przecież też sukces (niechże tylko pomyślą o tym polscy zawodnicy i kibice) czym by dla naszego narodu było Wice mistrzostwo :)

niedziela, 11 lipca 2010

Amersfoort...



Wczorajszego, upalnego dnia mieliśmy "przymusową" wycieczkę do Amesfoortu ze względu na wyczekiwany (najbardziej chyba przez Starszaka) przyjazd cioci O. Pociąg spóźniony o jakieś 50 minut pozwolił nam na szybką ale bardzo miłą przebieżkę przez miasteczko, które uroczo otacza wstęga rzeczna, po której kursują drewniane łódeczki, szumnie nazwane przez miejscowych tramwajami :)

A dzisiaj , jak wieloryby na brzegu morza, dyszymy sobie radośnie w przydomowym ogródku, racząc spieczone ciała moczeniem w basenie...uff jak gorąco

Nocna, cudna burza z piorunami nie przyniosła za wiele ulgi...no może nad ranem można było normalnie pooddychać ale już około 9 spłynęła na nas nowa fala gorąca, więc się chłodzimy...

piątek, 9 lipca 2010

Hup Hup Holland...

Kto by pomyślał, że i ja (chociaż należę do tych pań co to lubią "piłkę kopaną") aż tak "zwariuję" (ale całkiem pozytywnie) na punkcie Mistrzostw Świata w piłce nożnej ale tutaj nie da się inaczej :)
Drużyna holenderska zaszła nad wyraz daleko (chyba nikt się tego nie spodziewał) a z rozgrywek odpadli faworyci - tak, tak, zgłębiłam temat...
Holendrzy są całkowicie sfiksowani w tym kierunku...w trakcie meczu ulice wymierają, sklepy świecą pustkami a lokalne puby zamieniają się w pomarańczowe, krzyczące bomby. Pomimo tego, że flaga jest trójkolorowa (granat, biel, czerwień) narodową barwą jest pomarańcz (od koloru królewskiej rodziny) i w tą też barwę ubrani wybiegają na boisko holenderscy piłkarze, a mieszkańcy (w domyśle kibice) stroją swoje domostwa, siebie, zwierzęta (nie uwieczniłam tego na fotce ale widziałam psa z ufarbowanymi uszami i ogonem !) i całe ulice, które przywodzą mi na myśl pierwszo majowe pochody bądź też ulice, którymi przechodzi bożociałowa procesja...jak dla mnie jest cudnie, uroczo i fajnie...to jest ta otwartość...




Ostatnio po wygranym meczu reprezentacji, połowa społeczności "zapomniała", ze trzeba pracować, więc Małż musiał zostać kilka godzin dłużej w pracy i teraz trochę ze śmiechem a trochę ze strachem (no cóż, taka prawda:)) zastanawiamy się co będzie dla nas (nie aż tak ogarniętych manią futbolową) lepsze - wygrana czy przegrana. Oba wyniki mogą skutkować nadmiarem szaleństwa ze szczęścia lub rozpaczy. Obstawiamy nawet wolny tydzień...tutaj się świętuje na całego !

No tak i jeszcze to ichnie "Hup Hup Holland" wyśpiewywane i wykrzykiwane do późnych godzin nocnych (a może lepiej by było powiedzieć do wczesnych godzin porannych), takie holenderskie - hip hip hura!!!! Więc teraz trzymamy kciuki do niedzieli, żebyśmy my i chłopcy mogli zobaczyć a może i uczestniczyć w zwycięskiej fieście :)
Hup Hup Holland Hup Hup!!!

czwartek, 8 lipca 2010

Bukiet róż po holendersku...


Jestem...na momencik, bo mój ukochany Małż zajął się "na chwilkę" chłopcami, a ja zajrzałam tutaj żeby popełnić malutki wpis i znowu zniknąć. Obiecywałam sobie ( i wam szanowni czytacze - bo żyję w nadziei, że jednak takowi istnieją),że będę dokładnie i co najważniejsze systematycznie (!!!) opisywać pobyt a tutaj taka przerwa :( No nic, choćbym chciała nie dałam rady...Dzidziuch gorączkował, był marudny, płaczliwy i takie tam, więc ja byłam z nim a nie tutaj. A dzisiaj już troszkę lepiej, byliśmy nawet na małym spacerku, wróciły upały i "zajęłam"się kwiatkami... To taka "tutejsza" wariacja na temat kwiatów w wazonie...bardzo mi się spodobała ta wersja, kiedy tak zaglądałam do sąsiedzkich okien (pisałam już wcześniej o tej mojej, nowej "obsesji" :)) i postanowiłam dostosować do siebie ten "bukiecik". Poza tym u Dzidziucha


zauważyłam zawiązki nowego uzębienia, więc liczę na kilka dni spokoju, bo tak jakoś między jednym a drugim wyrzynaniem, przerwa oznacza zastój w emocjach boląco -płaczących dlatego na pewno jutro znowu ruszymy "na miasto" i będzie co opisywać... a tak na razie to zamknęłam tylko te róże w wazonie, zrobiłam obiadek dla siebie, Małża (podoba mu się to coraz bardziej i mówi, że wcale nie jest taki pewien mojego powrotu do Polski we wrześniu:)) i małych Stonek, więc teraz zasłużenie odpoczywam i chłonę rodzinną atmosferę...no tak a propos rodziny...rodzina nam się powiększy :) - taki niewinny żarcik- i to już w najbliższą sobotę...przyjeżdża do nas na 3 tygodnie ciocia O. Starszak zachwycony, Dzidziuch nieświadomy, my zadowoleni...im nas więcej tym lepiej.
No i mały "newsik" dla cioci M. - jedziemy do P!!! w następny weekend, hotel zarezerwowany (niestety nie ten, który Ci pokazywałam, bo nie miał wolnych pokoi na nasz termin, ale to nic), przewodnik czytany nad wyraz intensywnie, walizka spakowana (no nie, przesadzam - ale już wiem mniej więcej co zabiorę), pomysł na zwiedzanie jest, no i jeszcze to, że będzie z nami O. więc mamy z Małżem chrapkę na jeden (będą aż dwa noclegi !!!) romantyczny wieczór bez Pisklaków...
Wszystkim innym, nie wtajemniczonym czytaczom pochwalę się po powrocie a teraz znikam...do ponownego zobaczenia - poczytania :
)


poniedziałek, 5 lipca 2010

"Kapuśniakiem" w niewyspanie...

Dzisiaj będzie krótko i bez obrazków. Dzidziuch, hodowany przez nas w atmosferze radosnej miłości, popełnił dzisiejszej nocy zamach na sen mamusiny i w ten o to sposób "chodzę na rzęsach" wokół mojej wesołej trzódki i ledwo się trzymam na nogach :( No cóż, taki los Rodzicielki, posiadającej nieletniego ssaka, o którym natura przypomina sobie bezwzględnie i wyrzyna zęby mleczne nieodzownie i w przypadku tego osobnika niemiłosiernie boleśnie. Tak więc sen zostaje nieustannie zakłócany szlochem i łzami, tuleniem i kołysaniem a także niestety płaczliwymi spazmami, kaszlem i wymiotami. Och, mój ty mały Groszku, co ja bym oddała za ten twój ból...gdybym tylko mogła te bolesne doświadczenie przeżyć za ciebie zrobiłabym to bezzwłocznie, żeby tylko na tym twoim uroczym pyszczku nie widzieć grymasków i szklistych, nieprzytomnych ze zmęczenia oczynek.
Tak właśnie, mam w domu rozklejonego całkowicie, ząbkującego Dzidziucha który wymaga ode mnie 100% uwagi, koncentracji i współczucia, i angażuje do tego wszelkie me członki (noszenie i bujanie w przyjętej przeze mnie pozycji pionowej, no a jak), więc tylko na chwilkę tu zajżałam w trakcie nerwowego snu Glizdeczki, żeby popełnić ten wpis i zniknąć angażując się wysoce w przynoszenie mojej młodszej latorośli ulgi w "braniu się z życiem za bary". No i jeszcze słowem kończącym chciałam zauważyć, że nadciągnął do nas letni kapuśniaczek przynoszący małe ochłodzenie (do zadowalających 25 st.), więc dzisiaj "domkujemy" sobie niezobowiazująco wymyślając kierunki kolejnych naszych wędrówek...a oczy ze zmęczenia same się zamykają, głowa niewyraźnie ćmi, że nawet aromatyczna kawa nie pomaga, no cóż aura wyjątkowo "dopasowała" się do mojego stanu fizyczno-duchowego...

niedziela, 4 lipca 2010

Historyczne Arnhem i łabędziowe Kleve

Dzisiaj, dzień zwiedzania...dotarliśmy do Arnhem, stolicy prowincji Gelderland, nad rzeką Nederrijn. Miasto znane jest z uwagi na jeden najtragiczniejszych epizodów z okresu wyzwalania Holandii w czasie II Wojny Światowej, mianowicie z bitwy o Arnhem we wrześniu 1944 roku (wszyscy miłośnicy faktów historycznych współczesnej Europy, tacy jak mój Małż, doskonale wiedzą o co chodzi). Historia akcji pod nazwą "Market Garden" związana z tym rejonem nabrała rozgłosu dzięki filmowi (to dla miłośników kina) "O jeden most za daleko". 17 września 1944 roku 10 kilometrów na zachód od Arnhem wylądowało ponad 10ooo(!!!) brytyjskich i polskich spadochroniarzy, którzy mieli tam zdobyć most. Most uwieczniony moim okiem i ręką...stał się miejscem dramatu gdyż do jego obrony dotarło jedynie 600 żołnierzy...


Po "lekcji historii" (o ile bardziej ciekawej i łatwiej przyswajalnej niż w szkolnej ławce) udaliśmy się niemieckiego miasteczka Kleve na dalsze spotkanie z historią (bo tutaj do granicy jest tak blisko, ze w ciągu 20-30 minut "przeskakujemy" z jednego kraju do drugiego, tym bardziej że Kleve leży na skraju Niemiec tuz przy granicy z Holandią). A tam starszaka zachwyciły "łabędziowe" ławeczki we wszystkich kolorach tęczy a mnie (obok rzeczonych ławeczek, bo naprawdę są "słodkie") opowieść o narodzinach w tym miejscu Ottona III, który dla miłośników historii Polski jest doskonale znany - ja tam i Małż oczywiście, nieodłącznie kojarzymy Go ze świętym Wojciechem i królem Bolesławem Chrobrym. Niestety, choć miasteczko jest uroczo niewielkie, nie znaleźliśmy domu, w którym przyszedł na świat, bo Starszaka bolały już nóżki no i co tu ukrywać "łabędzie" też zrobiły swoje i co kilka metrów musieliśmy na nich przysiadać:) Deptak 500 metrowy pokonywaliśmy więc w żółwim tępie ale był to naprawdę fajnie spędzony dzień z historią w tle...

sobota, 3 lipca 2010

Letni deszcz...nad basenem

Dzisiaj był wyjątkowy dzień, po całym tygodniu pracy do mojej nieletniej trzódki dołączył Małż, bądź co bądź również dziecię ino w dorosłej powłoce, no i się zaczęło...chlapanie, pluskanie, nurkowanie i inne takie tam. Przy pomocy pompki nożnej (elektryczna nie dała rady) i silnie umięśnionej kończyny dolnej mojego drugiego połówka w ogródku został wyczarowany ogrooomny basen do wodnej zabawy. Nie jakiś tam mały, przenośny brodzik dmuchaniec ale prawdziwy "obiekt olimpijski", który pozwala na jednoczesne kąpiele maluchów i ich pełnoletnich kompanów. Wiadomo...Mama w takich sytuacjach schodzi na dalszy plan i może zająć się pstrykaniem fotek, natomiast Tatko staje się prawdziwym "przywódcą stada" i stanowi, póki co nie osiągalny, obiekt do naśladowania w wymyślaniu wodnych zabaw :) Chłopcy natomiast, jak przystało na średniej wielkości okręty na wodne, pluskali uroczo w "wielkich ogrodowych wodach" aż do momentu kiedy Dzidziuch zaczął wierzgać wszystkimi swoimi kończynami i dosyć głośno domagać się "am" a Starszaka trzeba było wyciągać na siłę, gdyż usta zrobiły się dziwnie sino-niebieskie, a zęby pomimo szczerby szczękały o siebie dźwięcznie jak dzwoneczki na wieży kościelnej.

Mieliśmy nadzieję na popołudniową powtórkę z wodnego szaleństwa, jednak woda objawiła się nam pod zupełnie inną postacią...poleciała z nieba! No i mógłby ktoś pomyśleć, że przyniosła ulgę i ochłodzenie po niemalże dwóch tygodniach nieustannego upału, ale nie! Co to to nie! Zmusiła nas jedynie do pozostania w domu, gdzie duchota i gorąc wchodziły za nami każdymi możliwymi zakamarkami a my staraliśmy się ze wszech sił poradzić sobie z uporczywą aurą. Chłopaki (wszystkie, łącznie z Małżem) ganiały po domu w galotach a ja próbowałam nie zwracać uwagi na klejącą się do każdego członka ciała sukienkę, no bo i po co :) Skoro przykleja się owa rzeczona sukienka do ciała w ekspresowym tempie 5 sekund po wyjściu spod prysznica, a nie da się tam przecież siedzieć całego dnia, bo Stonkę przecież (czytaj Rodzinę) trzeba napoić, nakarmić a niektórych to nawet przewinąć niekiedy :) I w taki to oto sposób spędzamy leniwie kolejny wspólny dzień...


piątek, 2 lipca 2010

Letnie chłopaki...

Miałam nie pisać, zrobić sobie przerwę i odpoczynek aby "wydobrzeć", ale tak się chyba nie da :) Leżę sobie, odpoczywam i zastanawiam się co tu "skrobnąć". Moje ciało powoli dochodzi do siebie po "zlocie schodowym" jednak wiąże się to niestety z nieodłącznym bólem fizycznym, więc nie dla mnie obecnie spacery, zwiedzanie i zabawy z chłopcami, gdyż każdy ruch zabiera mi radość i wywołuje grymas na twarzy. Co tu dużo gadać, kostka w stopie spuchnięta i boli przy każdym kroku, udo i "cztery litery" pięknie się mienią kolorami począwszy od fioletu, poprzez zieleń na żółci kończąc i powodują, że muszę siadać ostrożnie i to na jednym półdupku (za przeproszeniem), skóra zdarta na przedramieniu od łokcia w kierunku do dłoni piecze jak diabli, choć wczoraj szanowny Małż kupił w aptece elastyczny plaster o cudownych, leczniczych właściwościach, które ograniczają się do tego, że mogę swobodnie korzystać z dobrodziejstw prysznica i chłodnej wody, co przy 35 st. upałach jakie nas nawiedzają (wcale nie jestem ich przeciwnikiem) jest zbawieniem dla rozgrzanego ciała, więc pozwalam sobie na pisanie bo od dnia kiedy przegrałam rozrywkę z przyciąganiem ziemskim "byczę się" na sypialnianym łożu i wiele rozrywek mi nie pozostało.
Tak więc (ja wiem, że nie zaczyna się zdania od "więc"ale ono mi tutaj najbardziej pasowało) postanowiłam wyjaśnić tytuł bloga, bo wcale nie odnosi się on do temperamentu moich męskich latorośli, co mogą potwierdzić Ci, którzy mają z nimi na co dzień do czynienia :)
Moje pierwsze dziecię pojawiło się w naszym życiu dokładnie 19 czerwca 2005 roku (w dniu urodzin nieżyjącego już niestety pradziadka ze strony rodzica płci męskiej), przy współudziale słońca, upału i ogólnie pięknej letniej pogody. Pojawił się tak szczęśliwie i pięknie, że od tamtego czasu w moim życiu rodzinnym jakoś tak jaśniej i cieplej...Może kiedyś spróbuję opisać jak wyglądał nasz czas aż do obecnej chwili, ale od tego momentu już tak dużo wody upłynęło, że nie należy to do zadań najłatwiejszych, więc dzisiaj tego nie uczynię. Chciałabym jednak dzisiaj zaznaczyć tylko, że Starszak obecnie jest chłopięciem pięcioletnim, które to co moment doświadcza "dorosłości" odpowiedniej do wieku i właśnie teraz jest dla niego kolejny taki przełomowy moment życiowy albowiem zaczął on tracić swoje mleczne uzębienie, co jest dla niego zapewne nieodłączną oznaką dojrzewania :) Pierwszego mleczaka stracił dokładnie w dniu 5 urodzin (co za emocje!!!)a drugiego już tutaj kilka dni temu...a teraz obdarza nas swoim uroczym, szczerbatym uśmiechem (ło matko, jaki on duży! dla mnie utrata mlecznego uzębienia nieodłącznie kojarzy się z końcem dzieciństwa przedszkolnego i początkiem szkoły, jednak Starszak "wystartował" z tematem dość wcześnie więc jeszcze nacieszy się zabawą w przedszkolu)...uwielbiam te przerwę, cudna jest :)


A od wczoraj (czy zaczynanie zdania od "a" też jest nie prawidłowe? no nie wiem, ale mi się i tak podoba) przy otwarciu małej paszczy można zauważyć zawiązki zęba stałego, czy jak to mówi Starszak "dorosłego", więc powód do dumy mojego letniaka jest oczywisty :)

Jeśli zaś chodzi o drugie dziecię (potomka, a jakżeby również płci męskiej) potocznie zwane Dzidziuchem a także zamiennie Glizdą (ze względu na posuwisty styl przemieszczania się) czy też od czasu do czasu Groszkiem (ze względu na mamusine zamiłowanie do ubierania rzeczonego osobnika w ubranka dziecięce zabarwione we wszelkie odcienie zieleni) narodziło się ono dokładnie w takiej samej atmosferze gorąca i upału 17 sierpnia 2009 roku i od tamtego czasu słońce świeci ze zdwojoną siłą i jasnością. Pomimo niedawnych zmagań z "trzydniówką", trwałym bolesnym ząbkowaniem (no tak, temu rosną, tamtemu wypadają) ogień miłości zagościł na trwałe w naszych sercach i oczach...chociaż to czasem broń obosieczna, bo blask ten niejednokrotnie "tak daje po oczach" że aż cierpliwości brak, ale to są tak zwane "uroki rodzicielstwa":)
Dzidziuch podobnie jak Starszak jest chłopcem "wysoko" temperamentnym i potrafi o swoje prawa walczyć głośno z rozdziawionym otworem gębowym lecz szczerze mówiąc (a raczej pisząc) nie mogę narzekać, gdyż obydwaj należą do dzieci samowystarczlnych, potrafiących zająć się "samymi sobą" dając Rodzicielce szansę na złapanie oddechu czy też spokojną rekonwalescencję jak to się obecnie dokonuje.
Podobieństwa "letnich chłopaków" to umiłowanie napojów wszelakich, w ilościach zastraszających (że aż czasem zastanawiam się gdzie owe płyny się mieszczą), pogodny nastrój od przebudzenia do "padnięcia", wielkie niebieskie oczy (po mamusi, oczywiście:)), ciepłota ciała na co dzień co łączy się z tym, że wiecznie im ciepło (żeby nie powiedzieć - gorąco) i uwielbiają przemieszczać się po domostwie "w stroju rajskiego Adama" i świecić (na szczęście nie dosłownie) rodowymi klejnotami bez cienia wstydu, tak charakterystycznym dla wieku wczesnodziecięcego. Obaj są również, ku mojej i Małża uciesze, śpiochami nad wyraz niesamowitymi, co objawia się popadaniem w codzienne drzemki w porach i w przebiegu czasowym nad wyraz zadowalającym dla rodzicieli, co tym rzeczonym umożliwia wykonanie wszystkich około domowych obowiązków i nieraz nawet odpoczynek (tak, tak...Starszak, potrafi ostatnio nawet zapaść nie jako w sen zimowy, bo po wodnych szaleństwach na świeżym powietrzu jego po południowe drzemki osiągają zawrotną długość 4 godzin!!!), więc narzekanie byłoby grzechem (nie żebym była tak wysce bogobojna, ale coś jest na rzeczy)...pomimo tytułu Starszak i Dzidziuch należą nie do letniego, średniociepłolubego gatunku tylko po tatusiu do gorącego i przy współogarniającym nas upale ostatnimi czasy sypiają jedynie w galotkach (to Starszak) albo w pieluszce (to oczywiście Dzidziuch)...
No i na koniec...dzieci kochamy najbardziej jak śpią:)...nawet takie Aniołki jak moje "letniaki".


czwartek, 1 lipca 2010

Suwak mongolski...



























Wczorajszego wieczora w poszukiwaniu Mysi Starszaka (ulubiona maskotka, przytulanka, która towarzyszy mu od wczesnego niemowlęctwa), która zaginęła w codziennym boju, zawędrowałam do ogrodu i natknęłam się suwaka mongolskiego. Gryzoń ten, popularnie zwany myszoskoczkiem, jakby nigdy nic siedział sobie na naszej ścieżce i wlepiał we mnie te swoje małe ślepia. Może gdybym była w tym kierunku bardziej kobieca, wybiegłabym z ogrodu z histerycznym piskiem i płaczem, ale u mnie ta strona kobiecości jakoś się jeszcze (:P) nie obudziła, więc stałam tam urzeczona i patrzyłam jak ta "sroka w gnat". Nie zdążyłam z własnym aparatem, więc zamieszczam zdjęcia znalezione w necie :)
Jakoś nie potrafię przestraszyć się pająka, żuka, dżdżownicy, czy jakiegoś innego obślizgłego gada, więc tym bardziej nie straszny mi śliczny, maleńki gryzoń, przypominający co nie co polną myszkę (Rodzicielko moja kochana dobrze ,że to nie ty się na niego natknęłaś bo pewnie obudziłabyś całe miasteczko kładące się właśnie do snu, no może nie całe ale pół to na pewno i jeszcze wykonałabyś jakąś niebezpieczną akrobację żeby uniknąć przebywania z gryzoniem na jednej powierzchni - tak, tak...Mama jest do tego zdolna, mówią nam o tym opowieści rodzinne :)...) a tak trafiło na mnie. Zwierzę było oswojone, bo to raczej domowe stworzenie (chyba, że nie zdając sobie z tego sprawy mieszkamy na terenie jakiejś holenderskiej pustyni, gdyż właśnie piaszczyste tereny są naturalne dla suwaka), ale i tak zachowywało się dosyć dziwnie...nie bało się ludzi a przy tym było osowiałe i strasznie dyszało - zmęczone, spragnione, przestraszone? trudno wyrokować, pewnie wszystko po trochu. W obawie o przenoszone przez nie choroby o złapanie maleństwa poprosiłam Małża (no w końcu mam przecież mężczyznę przy boku - od zdań specjalnych), ale gryzoń skocznie zniknął w wysokiej trawie. Niestety dzisiaj rano mój Małż znalazł zwłoki myszoskoczka na tej samej ścieżce, na której nam się wczoraj objawił :(...Mam tylko nadzieję, że nie pękło mu serduszko ze strachu po spotkaniu ze mną (chyba nie jest aż tak źle, ale śmierć tego małego stworzonka jest wysoce zastanawiająca:)), wolę myśleć i wierzyć w Siłę Natury, taka wizja jest bezpieczniejsza dla mojego sumienia...
A teraz "z innej beczki". Kiedy pierwszy raz znalazłam się w tym domu, przeraziłam się wysokimi, skośnymi, o wąskich stopniach schodami. Uznałam, że nadają się one świetnie do zdjęć rodzinnych, natomiast do chodzenia (wcho- i scho-) nie nadają się zupełnie. No i niestety wczoraj boleśnie się o tym przekonałam :( Żyję i żadna z kończyn nie jest złamana jednak jestem poważnie potłuczona, obdarta skóra okrutnie piecze, obolałe mięśnie uniemożliwiają swobodne poruszanie się i siadanie (no tak, oprócz dumy ucierpiały również moje szanowne cztery litery) jak również inne gwałtowniejsze ruchy, dlatego też, z góry uprzedzam, że mogę na kilka dni zniknąć z prostej przyczyny wyraźnej potrzeby rekonwalescencji. W ten o to sposób niechcący zmieniłam plany weekendowe całej rodziny-zwiedzanie i wypad do aqua parku muszą poczekać:(
Ja się nie nadaję...muszę sobie poleżeć...
A tu dla uwiarygodnienia mojej opowieści o diabelskich schodach fotka, żeby nie było...ja wiem, że posiadam nad przyrodzony, rodzinny dar przewrotów na prostej powierzchni ale dziś celebruję swój żywot, gdyż ja w połączeniu z tymi schodami mogliśmy stworzyć duet mrożący krew w żyłach z nieodwracalnymi skutkami.


Jednakowoż (moja polonistka padłaby na zawał za takie zwroty) dnia dzisiejszego już parokrotnie odważyłam się po nich przemieścić, co odbyło się z sukcesem, na moje szczęście, w obie strony, więc wróżę nam pomyślną przyszłość i nie boję się nieuchronnego unieruchomienia na piętrze (co wczoraj już widziałam w najczarniejszych wizjach zanim mój uczynny Małż pomógł mi się z nich podnieść, opatrzył rany i dostarczył w bezpieczne miejsce). Starszak poradził mi wchodzenie i schodzenie "na czworaka" tak jak on to robi, a to dopiero byłby widok :)
No i jeszcze jedno, gdy już bezpiecznie dotarłam na niższą kondygnację, moje nogi zaniosły mnie wprost do ogrodu - chciałam się upewnić, że suwak mongolski, nie pozostawił gdzieś w krzaczkach zalęknionej partnerki (partnera?) i gromadki potomstwa. Jak narazie rodzina zostaje nie znana lub chwilowo nie ujawniona... Ale za to nasze oczko wodne zakwitło dziś bogatym kwieciem, po wczorajszym przerzedzeniu listowia jak na razie pojawiło się 10 kwiatów i 8 pękatych pąków, może później rozwinie się jeszcze więcej ale nie wiem czy je uwiecznię, bo obiecałam sobie i Małżowi, że będę dzisiaj unikała chodzenia po schodach, przynajmniej do jego powrotu z pracy, żeby miał mnie kto łapać chyba :P bo na Starszaka i Dzidziucha liczyć w tej kwestii niestety nie mogę. Pozdrawiam więc serdecznie wszystkich czytaczy, z ogródka...
Kontuzjowana ale żywa :)