środa, 30 maja 2012

Leniwie, na zielonym...

Kilka weekendowych fotek moich Chłopaków z ukochaną kuzynką... zabawa we troje to jest to!





Lubię takie dni kiedy nic nie trzeba, czas nie goni, niczego nie musimy. Oni w żywiole wykorzystują nadmiar swojej energii, ja leniwie przesiaduję z rodzinką, jak tylko pogoda pozwoli będziemy to powtarzać jak najczęściej. Starszak coraz chętniej zasiada na rowerze (jeszcze sobie z nim nie do końca radzi, a że to perfekcjonista i nerwus to "małe" frustracje powodują niechęć ponownych prób ale jesteśmy na dobrej drodze do  wyeliminowania i nerwów i nieumiejętności :)), więc będzie kolejny powód do opuszczania murów i do łapania przez matkę aparatu w łapki. Byle było słońce, bo jak na razie zasłoniły je chmury... ale to nic bo ja znowu, dzisiaj popołudniu pracuję :( Ale i tak po statystykach widzę, że idę w dobrym kierunku, bo im więcej pogodnych dni, im więcej słońca i stopni na słupku rtęci tym częściej tu jestem, a z tym mi niezwykle dobrze, więc póki co nie zamierzam przestawać :)

wtorek, 29 maja 2012

Mieszu, mieszu...

Dzisiaj "leniwie" dzień upłynął na załatwianiu różnych ważnych spraw (łącznie z wizytą Starszaka u lekarza) a potem przyszedł czas na szybki obiad... W kuchni miałam wspaniałego pomocnika, który dzielnie mieszał wszelkie składniki na placki ziemniaczane, z tytułowym powiedzonku pod nosem. Obiad wyszedł genialnie i tak samo smakował :) A zresztą sami zobaczcie...



 

A to już radość z poczynionych maminymi rękoma placuszków, Mały pomocnik i jego Starszy brat zjedli wszystko i prosili o dokładkę, nie zdążyłam ich uwiecznić... zniknęły. 



niedziela, 27 maja 2012

Powrót do przeszłości...

Lubię czasem doszukiwać się w Dziecięciach swoich cech osobowych własnych bądź Małża, co okazuje się nie raz świetną zabawą. I choć charakter Młodszaka pozostaje dla mnie nadal nieodgadnioną zagadką to jednak wygląd nie pozostawia żadnych wątpliwości od kogo owo potomstwo pochodzi... 

To nic, że jedno ze zdjęć nie ostre (jak na zeskanowane ze slajdu to i tak jakość mocno zadowalająca) i jakościowo dzieli tę dwójkę przepaść, różnica tak jakoś ze 30 lat więc było do przewidzenia, najważniejsze, że miejsce to samo, a dla lepszego efektu i możliwości porównania, dziś w kolorze mono.  


sobota, 26 maja 2012

Kocham Cię Mamo

Tak wiele słów a jednak ciągle za mało...
Tak wiele uczuć a jednak ciągle za małe...
Tak wiele łez a wszystkie ze szczęścia...
Tak wiele zdarzeń a tak wiele przed nami...
I ręka wyciągnięta w moją stronę, zawsze...
I wzrok skierowany na mnie, zawsze...
I serce, kochające bezwarunkowo, zawsze...
Kocham Cię Mamo!

Dzisiaj znowu jestem małą dziewczynką, która z laurką w ręku wraca z przedszkola, która rozrabia i wprawia Cię w zakłopotanie, której pomysły przekraczają nawet Twoją, wydawałoby się nie przekraczalną wyobraźnię, która patrzy na Ciebie i chce być taka jak Ty. Na ten jeden wyjątkowy dzień jestem tylko dla Ciebie i dla nikogo innego. Patrzę na to zdjęcie (jedno z moich ulubionych) i widzę jak na dłoni Twą wyjątkowość, niepowtarzalność i miłość. I dopiero teraz, gdy sama jestem mamą rozumiem jak dużo znaczy, że jesteś obok, że nie oceniasz a pokazujesz drogę, że nie krytykujesz a dajesz wskazówki, że nie rozwiązujesz moich problemów ZA mnie tylko ZE mną, że matczyne serce potrafi podzielić się miłością na równe części... to wszystko tak wiele a jednocześnie tak mało, bo jak wyrazić swą wdzięczność, przywiązanie, oddanie i miłość, bo KOCHAM i kochać będę zawsze. 

środa, 23 maja 2012

W oczekiwaniu na deszcz

Czekam na niego, na te wspaniałe, orzeźwiające krople. Uwielbiam taki wieczorno-nocny, wiosenny deszczyk po wspaniałym upalnym dniu. Siedzę sobie przy uchylonym oknie i co raz czuję na ramieniu taki chłodny, delikatny wietrzyk. I chociaż miałam dzisiaj dzień wolny od pracy, to minął mi jakoś tak w biegu, w pędzie, bez możliwości zatrzymania, refleksji jakiej kolwiek. A wczoraj było tak zupełnie inaczej. W przedszkolu Starszaka festyn z okazji połączonych świąt mamy, taty i dziecka, rodzinny po prostu. Były więc przygotowane przez nas osobiście muffinki z posypką, ciasta wszelakie przyniesione przez innych uczestników, napoje ciepłe i zimne, kiełbasy grillowane (w przedszkolnych kuchniach) oraz atrakcje dla potomnych takie jak dmuchane zamki do skakania, miejsce do strzelania z prawdziwego (!) łuku, wielgachna trampolina i stoisko z fantami, przy którym moje dziecię straciłoby cały swój, osobisty majątek w połączeniu z moim, gdyby tylko mógł... na szczęście nie dopuściłam do tego i dociągniemy jakoś do pierwszego :) Były też występy z okazji zbliżającego się dnia matki, upominki przygotowane przez dzieci w ścisłej tajemnicy... Ostatnie takie chwile mojego Starszaka i jego przedszkolnych kompanów no i Młodszak, który idealnie "wpisał" się w czekające na niego od września "klimaty". Pogoda była przepiękna, chociaż trochę brakowało zacienienia, ale daliśmy radę. Po powrocie do domu dzieciaki nadawały się jedynie do "prania" i spania. A kilka godzin wcześniej (tak gdzieś około 4 nad ranem) słyszałam szum deszczu i stukanie kropel w parapet, nie potrzebnie się martwiłam o powodzenie przedsięwzięcia ale mamy tak mają :) 




Tak wyglądał ostatni festyn w tym składzie mojego starszego chłopca, jeszcze tylko pożegnanie przedszkola, wakacje i mój Starszak zostanie Pierwszakiem. Ach jak ten czas szybko leci, tak nie dawno zaczynaliśmy przygodę z Placówką, muszę to chyba opisać, żeby było dla potomnych a nie ma o tym ani słowa bo to era "przed blogowa"... ale to już innym razem

A teraz? Nadal czekam na deszcz, bo lubię jak pada w nocy, a rano odprowadzam Szarańczę czując w powietrzu taką fajną świeżość i mając świadomość, że dzień będzie ciepły i pogodny... lubię taki nocny deszcz... i czekam. 

poniedziałek, 21 maja 2012

W nieobiektywnym obiektywie...

Mam, w końcu mam zdjęcia na które niecierpliwie czekałam, więc piszę. Doczekałam się i mogę porównać, chociaż to chyba nie dobre słowo, bo oglądam je pod różnymi "kątami", pomysłami i próbuję się doszukać tak wielu różnych rzeczy... Sytuacje są dwie i dwa wyniki. Pierwsza ma miejsce w placówce (państwowej, ale to nie ma większego znaczenia chyba, że się mylę), tak zwana masówka, bez uczucia, czasu, pasji (?), trochę chyba nawet bez specjalnego pomysłu (bo co to za pomysł postawienie 100 dzieci w tej samej pozie, w tych samych okolicznościach, na tym samym tle, z tymi samymi rekwizytami). Druga ma miejsce w prywatnym, zaprzyjaźnionym domu, bez pośpiechu, z przerwami na "postój przy wodopoju", z możliwością zmiany, naturalności, z niezwykle cierpliwym człowiekiem po drugiej stronie obiektywu, z sercem, zapałem, chęcią, przy całkowitym zaangażowaniu i oddaniu "sprawie". I może ktoś powie, że jestem stronnicza, nieobiektywna, bo nie znam osobiście pani, która robiła zdjęcia w przedszkolu a druga fotografka to osoba bliska, pewnie w tych głosach będzie dużo prawdy... Ale sama wiem jak to wygląda (mam doświadczenie pracowania w laboratorium fotograficznym, udziału w licznych sesjach, w roli modela bądź też pomocnika przy obróbce, z zainteresowaniem podglądam prace innych zaangażowanych, sama "bawię" się w obróbkę zdjęć, ale tak na prawdę to żadna sztuka mając w rękach dobre zdjęcie, bo nałożenie filtrów czy efektów to po prostu tylko zabawa) i wiem jak wiele zależy od tego jak dużo serca wkłada się w swoją pracę i jak szybko można popaść w rutynę i wykonywać coś, w zamyśle fajnego, z "taśmową" precyzją. I chociaż zdjęcia "placówkowe" nie są złe, i będą fajną pamiątką dla potomnych to znalazłam w nich kilka "defektów" wynikających pewnie z rutyny i pośpiechu, na które osoba będąca "przy zdrowych zmysłach" (pod względem fotograficznym, oczywiście) nie zwróciłaby nigdy uwagi, ale ja je widzę i drażnią mnie nie miłosiernie... no cóż taki ze mnie dziwny egzemplarz :) A teraz pozostawiam obrazy Waszej ocenie...   

Zdjęcia z placówek...

  Zdjęcia od cioci...

... pomijając wszelkie wątpliwości, przemyślenia, porównania... nie skromnie powiem (napiszę), że mam niesamowicie fotogeniczne dzieci i tego nie zepsuje nawet najbardziej zrutynizowany fotograf :D A teraz tylko czekam na dalszą część, czyli zdjęcia plenerowe, jak tylko "uda się zgrać terminy" i będzie dogodna pogoda. Chociaż na tych nowych zdjęciach mój syn będzie miał już zupełnie inną twarz, nie taką dziecięcą pod osłoną tych swoich niesamowitych kudełków... nie, nie, spokojnie nie piszę o Młodszaku :) owłosienia głowowego pozbawiony został (zresztą przy pomocy moich własnych, osobistych rąk i "szatańskiej" maszynki) Starszak i nagle, w czasie zaledwie kilkunastu minut, wydoroślał, spoważniał, wyprzystojniał (jakaś taka nieobiektywna jestem dzisiaj).

I jeszcze jedno, na sam koniec. Wchodząc tutaj dzisiaj zauważyłam na koncie odwiedzin zadziwiającą, niesamowitą, przeogromną jak dla mnie cyfrę 15000! To niewyobrażalne, jak dużo osób , jak dużo razy ktoś czyta to czym chcę się dzielić... Dziękuję, zachęcam do zostawiania śladów w postaci komentarzy i zapraszam na więcej :) 


środa, 9 maja 2012

Zdjęciowe, morskie opowieści...

Chciałam się Wam pochwalić moimi pięknymi Chłopakami i niezwykle zdolną przyjaciółką ale ona była szybsza i pochwaliła się pierwsza tutaj, więc oglądajcie i podziwiajcie a ja obiecuje, że będzie więcej (jak tylko Ciotka M. odda mi owoce swojej ciężkiej pracy). No i jeszcze na dokładkę, za kilka dni będę miała profesjonalne zdjęcia w tematyce marynistycznej (w przedszkolach mojej Szarańczy robiono fotki z tymi motywami) do porównania z tymi "ciociowymi". Podejrzewam już kto zwycięży w tym "starciu" ale o tym sza...:) 

sobota, 5 maja 2012

"Zdrowie...

...ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie kto cię stracił", bądź myślał intensywnie na temat utraty owego. Obiecywałam post na temat służby zdrowia, więc piszę, a że chodzi o zdrowie mojego Starszaka to jego portret uwieńczy wiadomości. Dziecię moje starsze należy do potomków mocno nadwyrężających swój naturalny aparat mowy co objawiało się przedłużającą się chrypką, długotrwale utrzymującymi się zapaleniami gardła, wszelakimi możliwymi infekcjami gardła i okolic. Sytuacja stała się niebezpieczna i mocno uciążliwa w momencie kiedy zaczęło dochodzić u Starszaka do co raz częstszych zaników głosu, nie jest to bowiem normą, aby u chłopca sześcioletniego pojawiały się aż takie kłopoty. Przeszukaliśmy razem z Małżem "cały" internet w poszukiwaniu odpowiedniego lekarza, opinii na jego temat, dostępności w miejscu naszego zamieszkania i postanowiliśmy działać. Najpierw musieliśmy poczekać na wizytę... doznaliśmy miłego zaskoczenia, bo na wizytę u mocno obleganej pani doktor czekaliśmy "zaledwie" trzy tygodnie (termin do przejścia), potem była niezapomniana wizyta. Koszmar dla mnie i dla mojego dziecka. Pomimo bardzo miłej, kompetentnej, cierpliwej i dokładnej lekarki próba zbadania budowy gardła mojego starszego syna, spełzła na niczym, każdorazowe dotknięcie jakimkolwiek urządzeniem tylnej krawędzi języka, wywoływało łzy, odruch wymiotny a w konsekwencji histerię i torsję. Badanie okazało się nie do przejścia a diagnoza niewiarygodnie bolesna i straszna. Wiecie co czuje matka, któremu lekarz przekazuje suchym głosem słowa, których nigdy nie spodziewała się usłyszeć, których nawet nigdy nie dopuszczała do swoich myśli. Okazało się bowiem, że na strunach głosowych Starszaka pojawiły się guzy, jednak lekarka nie mogła określić ich wielkości, ilości i stanu rozwojowego ze względu na reakcję jego organizmu. Dostaliśmy skierowanie do specjalistycznej poradni, jedynej w naszym rejonie wykonującej takie badanie odpowiednimi dla dzieci urządzeniami, na endoskopię krtani (badanie polegające na wprowadzeniu do gardła kamery, która umożliwia ocenę zaistniałych w nim zmian) przez kanał nosowy (żeby wyeliminować odruch wymiotny). Chciałam to zrobić jak najszybciej bo niepewność i brak wiedzy wykańcza i powoduje "złe" myśli. Jeden telefon do "centrum" otrzeźwił mnie i sprowadził na ziemię. Korzystając z państwowej opieki zdrowotnej wyznaczono nam termin na "za pół roku", wizyta prywatna (czyli po prostu "mocno" płatna) to oczekiwanie "tylko" dwa miesiące. Co zrobić w takiej sytuacji? Tak na prawdę nie ma się nad czym zastanawiać... Czekaliśmy równo osiem tygodni. Wizyta umówiona była na 30 kwietnia, poniedziałek przed tzw. narodową majówką. Co robię ja? Biorę dodatkowy dzień wolny w pracy (u mnie się nie "majówkuje", więc musiałam  poprosić o "specjalne traktowanie"). Co robi Małż? Wsiada w samochód i jedzie 850 km żeby być w tej trudnej chwili z synem. Co robi Starszak? Nie może spać po nocach, dopytuje się o przebieg badania, prosi o zabawkę w nagrodę za "dzielność", opowiada wszystkim na około o czekającym go zabiegu, po prostu się boi (pomimo wszelkich moich wysiłków aby był świadomy ale swobodny). Co robi przychodnia? Odwołuje wizytę w momencie kiedy stoimy już całą trójką w poczekalni. Co się dzieje z nami? Ja bluźnię na głos i w myślach (chociaż na co dzień staram się tego unikać tym bardziej w towarzystwie potomności), Małż się "gotuje", "paruje", "gwiżdże" i "wybucha" (pamiętacie stare, tradycyjne czajniki do gotowania na kuchence... takie mam skojarzenie), krzyczy, wymachuje rękoma... targają nim po prostu złe emocje, Starszak jest całkowicie zagubiony, nie wie co ma ze sobą zrobić, po wyjściu z kliniki w aucie puszczają mu emocje i przy całej swej dzielność wybucha płaczem... Nie odchodzę jednak z niczym, umawiam nas na kolejny termin. Tym razem nie czekamy tak długo. Umawiają nas na 4 maja (po cichu zastanawiam się jak to możliwe? jak się udało tak szybko? a jednak można? niesamowite!). Buntuję się przeciwko czekaniu, dyktuję warunki, dostaję termin wizyty na "po godzinach" (nie mam możliwości "wyrwania" się z pracy... cóż, takie życie), nie liczę się z innymi (nie obchodzi mnie jak długo będą musieli pracować lekarz, pielęgniarka i obsługa, najważniejszy jest mój Syn), mam plan niepłacenia całej kwoty za wizytę ("za karę", dla własnej satysfakcji, nie wiem, mam pomysł, że to będzie taka moja rekompensata). Przychodzi ten dzień, właściwa pora, zapewniamy odpowiednią opiekę dla Młodszaka i jedziemy. Na wejście do gabinetu czekamy "zaledwie" 1,5 godziny. Po raz kolejny odnajduję w sobie słowa, o których istnieniu zapomniałam lub nie miałam zupełnie pojęcia, nie płacę całej wymaganej kwoty za wizytę (poproszono mnie jeszcze na dodatek o wyższą kwotę niż miałam zapisane, ze względu na podwyżkę "od pierwszego", nie płacę argumentując pierwszym terminem, który przecież był "przed pierwszym"), pani w recepcji (tak na prawdę bogu ducha winna kobieta) z pochyloną głową i zawstydzonym uśmiechem przyjmuje moje argumenty... Po tym wszystkim pani doktor okazuje się lekarzem z prawdziwego zdarzenia, fachowa, cierpliwa, dokładna... i najważniejsze po tych wszystkich przejściach... potwierdza diagnozę swojej poprzedniczki. Są guzy, dwa. Ale to nic, jestem szczęśliwa i zapominam o wszystkim co przeszliśmy przez ostatnie trzy miesiące. Guzy nie wymagają operacji (!), wymagają jedynie leczenia farmakologicznego (!), nie są potrzebne drogie, niedostępne leki (!), Synek nie wymaga fachowej pomocy i częstych, dodatkowych, kłopotliwych badań (!), jesteśmy na dobrej drodze do zapomnienia o wszelkich niedogodnościach. I szkoda tylko, że na te kilka dobrych słów musiałam tak długo czekać, tak mocno przeżywać swoją bezsilność i strach własnego dziecka. Już jest dobrze... A Starszak bawi się swoją nową, wymarzoną zabawką. Tak naprawdę nie wiele potrzeba mi do szczęścia :) UFF!     

czwartek, 3 maja 2012

W rzepaku...

Sporo czasu minęło od ostatniego posta i wiele się u nas wydarzyło ale nie będę o tym pisać bo powtarzałabym się bezwstydnie (a że to praca, domowe obowiązki, katary i inne takie tam codzienności oderwały mnie od blogowego świata), więc wcale nie zamierzam do tego wracać... było minęło, nie ma... zaglądałam do moich ulubionych blogów, śledziłam na bieżąco Wasze życia a czasem nawet udawało mi się coś skomentować (jupi!!!). Teraz mam już nadzieję, że będę tutaj częściej, więcej i regularniej, taki przynajmniej jest plan, co z niego wyjdzie, nie wiem? ale będę próbować mu sprostać. Aha i zanim jeszcze przedstawię Wam zdjęcia z naszej ostatniej wyprawy i wrzucę tu kilka słów o nas w nawiązaniu do ostatniego posta wyjaśniam i dziękuję wszystkim "przytrzymującym" w naszej "intencji" kciuki... Mamy opiekunkę (bo przecież nie nianię, w przypadku takich dużych chłopaków jak moje), znalezioną po niezwykłych perturbacjach, złośliwościach ludzkich i czasowych, po mozolnych poszukiwaniach, dokładnym sprawdzaniu, oczekiwaniu i szczęśliwym odkryciu dobrego człowieka w najbliższym otoczeniu. Na razie jest dobrze i nam i jej (tak przynajmniej twierdzi a ja nie mam podstaw nie wierzyć), Chłopcy są zachwyceni, czekają na nią z wielką niecierpliwością, dopytują o to kiedy przyjdzie, a ja, podczas swoich wieczorno-nocnych roboczych maratonów jestem spokojna. Ale jak doszło do tego, że w naszym domu pojawiła się Pani M. napiszę innym razem, bo to naprawdę historia do zapamiętania :)   

 A i jeszcze mam pomysł na jeszcze jednego posta (takiego bez zdjęć i z dużą ilością wyrazów ogólnie uznawanych za wulgarne i obraźliwe), niedawno miałam "spotkanie" ze służbą zdrowia... nie było ono udane. I co z tego, że miałam zaplanowaną prywatną(!!!) wizytę dla dziecka, za którą muszę nie źle zapłacić, na którą czekam ponad dwa(!!!) miesiące i została w ostatniej chwili odwołana. Teoretycznie został zmieniony termin, może w tym następnym uda się to, co miało być już za nami... na pewno wszystko opiszę.

A teraz o przyjemniejszych rzeczach... Przyjechał Małż (głównie ze względu na rzeczoną, zaplanowaną wizytę u specjalisty z naszym kochanym Starszym Chłopcem) i "wykorzystujemy" jego obecność do granic możliwości, znajdujemy miejsca w których możemy spędzić czas razem, całą rodziną... przy natłoku obowiązków, zajęć na "teraz" i "już", przy moich obowiązkach zawodowych (no niestety, ja nie uczestniczę w tej długiej, narodowej majówce, ja czasami pracuję :)) jesteśmy wspólnie we wspaniałych miejscach i tych takich najzwyklejszych, codziennych. Staramy się wycisnąć rzeczywistość niczym cytrynę i skorzystać z tego co daje nam przyroda. Tym razem rodzinna wycieczka poprowadziła nas do ogrodu dendrologicznego i chociaż wiosna w nim w pełni, to zamiast robić zdjęcia roślinkom fotografowałam moje pociechy i Małża (a nawet ja sama, osobiście zostałam uwieczniona "ku pamięci"). Po drodze do celu mijaliśmy przecudne pola kwitnącego rzepaku, postanowiliśmy więc na chwilę zboczyć z głównej drogi aby uwiecznić moich Chłopców na tle żółciutkich pól... i chociaż Młodszak "trafił" bezbłędnie w sam środek ogromnej kępy pokrzyw swoją twarzą (widać na zdjęciach), rękami i nogami było uroczo.     

 

Rzepak przewyższał Młodego kwiatami i miałam ochotę uwiecznić go jak wbiega w pole ale przygoda pokrzywowa ostudziła me zapędy i dziękowałam opaczności, że dziecię me nie należy do tzw. histeryków i płaczków, więc dzielnie się do zdjęć uśmiechał pomimo czerwono-bąblowego ekspresowego wykwitu na twarzy i kończynach. Wspaniały, dzielny chłopczyk. 

Małż uwiecznił mnie, żeby nie było, że ja tylko i wyłącznie po tej drugiej stronie aparatu...

Potem to ja już "szalałam" z aparatem i uwieczniałam Chłopaków w różnych konfiguracjach i miejscach, na które potomni chętnie wchodzili, wskakiwali, wdrapywali się, wbiegali...  









Wspaniały dzień w temperaturze niemal 30 stopni, skończył się dość późno w warunkach jeszcze bardziej rodzinnych, na rodzinnym "ranczo" w miłym towarzystwie.  

Pomysłów i tematów na kolejne posty aż nad to... Zdradzę Wam tylko, że "zaciągnęłam" moich Chłopaków na sesję do Malinowej fotografki i już nie mogę się doczekać efektów jej ciężkiej pracy. Na pewno tu będą, bo zaglądałam przez ramię (przepraszam Madziu, nie mogłam się powstrzymać) będzie na co patrzeć... Czuję TO!