sobota, 5 maja 2012

"Zdrowie...

...ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie kto cię stracił", bądź myślał intensywnie na temat utraty owego. Obiecywałam post na temat służby zdrowia, więc piszę, a że chodzi o zdrowie mojego Starszaka to jego portret uwieńczy wiadomości. Dziecię moje starsze należy do potomków mocno nadwyrężających swój naturalny aparat mowy co objawiało się przedłużającą się chrypką, długotrwale utrzymującymi się zapaleniami gardła, wszelakimi możliwymi infekcjami gardła i okolic. Sytuacja stała się niebezpieczna i mocno uciążliwa w momencie kiedy zaczęło dochodzić u Starszaka do co raz częstszych zaników głosu, nie jest to bowiem normą, aby u chłopca sześcioletniego pojawiały się aż takie kłopoty. Przeszukaliśmy razem z Małżem "cały" internet w poszukiwaniu odpowiedniego lekarza, opinii na jego temat, dostępności w miejscu naszego zamieszkania i postanowiliśmy działać. Najpierw musieliśmy poczekać na wizytę... doznaliśmy miłego zaskoczenia, bo na wizytę u mocno obleganej pani doktor czekaliśmy "zaledwie" trzy tygodnie (termin do przejścia), potem była niezapomniana wizyta. Koszmar dla mnie i dla mojego dziecka. Pomimo bardzo miłej, kompetentnej, cierpliwej i dokładnej lekarki próba zbadania budowy gardła mojego starszego syna, spełzła na niczym, każdorazowe dotknięcie jakimkolwiek urządzeniem tylnej krawędzi języka, wywoływało łzy, odruch wymiotny a w konsekwencji histerię i torsję. Badanie okazało się nie do przejścia a diagnoza niewiarygodnie bolesna i straszna. Wiecie co czuje matka, któremu lekarz przekazuje suchym głosem słowa, których nigdy nie spodziewała się usłyszeć, których nawet nigdy nie dopuszczała do swoich myśli. Okazało się bowiem, że na strunach głosowych Starszaka pojawiły się guzy, jednak lekarka nie mogła określić ich wielkości, ilości i stanu rozwojowego ze względu na reakcję jego organizmu. Dostaliśmy skierowanie do specjalistycznej poradni, jedynej w naszym rejonie wykonującej takie badanie odpowiednimi dla dzieci urządzeniami, na endoskopię krtani (badanie polegające na wprowadzeniu do gardła kamery, która umożliwia ocenę zaistniałych w nim zmian) przez kanał nosowy (żeby wyeliminować odruch wymiotny). Chciałam to zrobić jak najszybciej bo niepewność i brak wiedzy wykańcza i powoduje "złe" myśli. Jeden telefon do "centrum" otrzeźwił mnie i sprowadził na ziemię. Korzystając z państwowej opieki zdrowotnej wyznaczono nam termin na "za pół roku", wizyta prywatna (czyli po prostu "mocno" płatna) to oczekiwanie "tylko" dwa miesiące. Co zrobić w takiej sytuacji? Tak na prawdę nie ma się nad czym zastanawiać... Czekaliśmy równo osiem tygodni. Wizyta umówiona była na 30 kwietnia, poniedziałek przed tzw. narodową majówką. Co robię ja? Biorę dodatkowy dzień wolny w pracy (u mnie się nie "majówkuje", więc musiałam  poprosić o "specjalne traktowanie"). Co robi Małż? Wsiada w samochód i jedzie 850 km żeby być w tej trudnej chwili z synem. Co robi Starszak? Nie może spać po nocach, dopytuje się o przebieg badania, prosi o zabawkę w nagrodę za "dzielność", opowiada wszystkim na około o czekającym go zabiegu, po prostu się boi (pomimo wszelkich moich wysiłków aby był świadomy ale swobodny). Co robi przychodnia? Odwołuje wizytę w momencie kiedy stoimy już całą trójką w poczekalni. Co się dzieje z nami? Ja bluźnię na głos i w myślach (chociaż na co dzień staram się tego unikać tym bardziej w towarzystwie potomności), Małż się "gotuje", "paruje", "gwiżdże" i "wybucha" (pamiętacie stare, tradycyjne czajniki do gotowania na kuchence... takie mam skojarzenie), krzyczy, wymachuje rękoma... targają nim po prostu złe emocje, Starszak jest całkowicie zagubiony, nie wie co ma ze sobą zrobić, po wyjściu z kliniki w aucie puszczają mu emocje i przy całej swej dzielność wybucha płaczem... Nie odchodzę jednak z niczym, umawiam nas na kolejny termin. Tym razem nie czekamy tak długo. Umawiają nas na 4 maja (po cichu zastanawiam się jak to możliwe? jak się udało tak szybko? a jednak można? niesamowite!). Buntuję się przeciwko czekaniu, dyktuję warunki, dostaję termin wizyty na "po godzinach" (nie mam możliwości "wyrwania" się z pracy... cóż, takie życie), nie liczę się z innymi (nie obchodzi mnie jak długo będą musieli pracować lekarz, pielęgniarka i obsługa, najważniejszy jest mój Syn), mam plan niepłacenia całej kwoty za wizytę ("za karę", dla własnej satysfakcji, nie wiem, mam pomysł, że to będzie taka moja rekompensata). Przychodzi ten dzień, właściwa pora, zapewniamy odpowiednią opiekę dla Młodszaka i jedziemy. Na wejście do gabinetu czekamy "zaledwie" 1,5 godziny. Po raz kolejny odnajduję w sobie słowa, o których istnieniu zapomniałam lub nie miałam zupełnie pojęcia, nie płacę całej wymaganej kwoty za wizytę (poproszono mnie jeszcze na dodatek o wyższą kwotę niż miałam zapisane, ze względu na podwyżkę "od pierwszego", nie płacę argumentując pierwszym terminem, który przecież był "przed pierwszym"), pani w recepcji (tak na prawdę bogu ducha winna kobieta) z pochyloną głową i zawstydzonym uśmiechem przyjmuje moje argumenty... Po tym wszystkim pani doktor okazuje się lekarzem z prawdziwego zdarzenia, fachowa, cierpliwa, dokładna... i najważniejsze po tych wszystkich przejściach... potwierdza diagnozę swojej poprzedniczki. Są guzy, dwa. Ale to nic, jestem szczęśliwa i zapominam o wszystkim co przeszliśmy przez ostatnie trzy miesiące. Guzy nie wymagają operacji (!), wymagają jedynie leczenia farmakologicznego (!), nie są potrzebne drogie, niedostępne leki (!), Synek nie wymaga fachowej pomocy i częstych, dodatkowych, kłopotliwych badań (!), jesteśmy na dobrej drodze do zapomnienia o wszelkich niedogodnościach. I szkoda tylko, że na te kilka dobrych słów musiałam tak długo czekać, tak mocno przeżywać swoją bezsilność i strach własnego dziecka. Już jest dobrze... A Starszak bawi się swoją nową, wymarzoną zabawką. Tak naprawdę nie wiele potrzeba mi do szczęścia :) UFF!     

3 komentarze:

  1. Ojej. Az mi slow braknie. Albo nie braknie ale mi na mysl przychodza tylko takie co to i ty odnalazlas.. Koszmar. Cale szczescie,ze sie skonczyl taka dobra diagnoza bo jak sobie pomysle ile by bylo czekania na jakies inne ewnetualne dzialania... ech... Sciskam was mocno. Dzielny bardzo ten twoj starszak

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, naprawdę najlepiej nie chorować, bo spotkanie ze "służbą" może skończyć się jeszcze większą chorobą:)

      Usuń
  2. No wiesz od czajników mnie ! Poczekaj jak cię dostanę w swoje ręce :)

    OdpowiedzUsuń