poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Zmiany...

Dzisiaj refleksyjnie... Czekają nas zmiany, duże i te trochę mniejsze, te na które czeka się z utęsknieniem i takie, których się nie chce, obawia, odsuwa w czasie jak najdalej od siebie. Powoli zbieram się do powrotu do domu, gromadzę rzeczy w jedno miejsce aby nie zapomnieć zabrać tego co niezbędne, cieszę się i boję bo powrót do domu oznacza ponowną rozłąkę z Małżem (na szczęście nie od razu) i nowe, trudne do pogodzenia (przy najmniej w mojej głowie) obowiązki. Szarańcza zostanie już wkrótce postawiona w nowych, innych dla siebie sytuacjach i obawiam się jak sobie poradzą z "nieznanym". We mnie i na mnie również dokonuje się przemiana. Do tych czas buntowałam się (bezgłośnie, z bólem serca a nie raz nawet ze łzami) przeciw temu co się stało, co jest i co ma się stać... przestałam. Wiem, że na pewne rzeczy nie mam wpływu i nie mogę się buntować przeciwko nie uniknionemu, więc pozostało mi pogodzić się z rzeczywistością, zakasać rękawy i zmierzyć z życiem, i ze zmianami które dla nas niesie. Odkrywając tak blisko siebie ból, rozpacz i nieodwracalną stratę osób znanych mi bardzo i tych nie znanych w "realu" (tylko wirtualnie), i świadomość tego jak szybko śmierć zabiera bliskie osoby, i że tylko ona jest tak naprawdę zmianą, z którą nie chcę mieć do czynienia, znajduję w sobie ogromną siłę i wiem, że poradzę sobie z tym co przygotowało dla mnie życie. Dostosuję się do scenariusza i najlepiej jak potrafię odegram swoją rolę póki moja Szarańcza i Małż są przy mnie (w przypadku tego drugiego to nawet bliskość duchowa musi mi wystarczyć, i na jakiś czas jeszcze wystarczy) a wszyscy moi bliscy zdrowi i bezpieczni. Bo choć jedynym co się nie zmienia to ta paskudna pogoda (kapie wciąż niemal nieustannie) to wiem, że w końcu wyjrzy słońce, pokaże się tęcza i kolory pojawią się w mojej rzeczywistości, więc zasypiam z myślą, że zmiany przyniosą dobro i dam im radę.

niedziela, 28 sierpnia 2011

I nadszedł...

Nadszedł a raczej nadjechał do naszej miejscowości kermis co oznaczało dla mnie "przymusowy" pobyt w miejscu wielkiego hałasu, tłumów ludzi, kolorów, przepychu i wielu wielu innych, których nie znoszę ale zagłębię się w to z radością dla moich chłopców (i nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie Szarańczy). Dla mnie i Starszaka był labirynt szklanych ścian i ogromnych luster i chociaż zdarzyło się kilka zderzeń i "odbić" od szklanych powierzchni zabawa była przednia i oboje wychodziliśmy stamtąd mocno uśmiechnięci. Później były rozrywki typowo męskie. Samochodziki, strzelanie wodą i zabawy strażackie a na koniec wyścigi... I jak widać na załączonych obrazkach bawili się wszyscy: Młodszak, Starszak i Małż, on oczywiście twierdził, że pomagał Dzidziuchowi ale ja tam wiem swoje :) I co tam niewygody, "kosmiczne" pozycje w pojeździe przeznaczonym dla nieletnich, zabawa z synami i ich uśmiech (a także satysfakcja, że mimo wieku a przede wszystkim rozmiaru dało się radę) dzień był niezapomniany nie tylko z powodu, tak żadkiej ostatnio, pięknej pogody.

wtorek, 23 sierpnia 2011

8 rok...

Dostałam od Małża przepiękny, przeogromny bukiet lili. Rozwijają się powoli, otwierają się wypuszczając słodki zapach na całe domostwo. Czekam aż pełen bukiet rozkwitnie, aż wszystkie pąki pękną i przeobrażą się z przepięknej, soczystej zieleni w cudowną, czystą, biel. Liczę powoli ukazujące się środki kwiatów i wdycham niesamowitą woń, która dosłownie wwierca się we mnie (uwielbiam pachnące kwiaty i Małż o tym doskonale wie). Przechodzę obok wazonu i podziwiam, uwieczniam na zdjęciach (a raczej staram się to robić) i zastanawiam się jak długo będę mogła cieszyć się z ich istnienia. A dlaczego są one w moim życiu? Ponieważ celebrujemy kolejny wspólny rok. Kolejną rocznicę przyrzeczenia danego sobie w otoczeniu rodziny i przyjaciół. I w sumie nie mam więcej słów, które chciałabym tutaj dzisiaj umieścić, uciekam w objęcia mojego ukochanego Małża i oddaję się we wspólne wspomnienia w otoczeniu Szarańczy, otuleni zapachem kwiatów. Jak bardzo żałuję, że nie mogę go tutaj zamieścić, to byłaby pamiątka :)

sobota, 20 sierpnia 2011

Skwarka...

Byliśmy dzisiaj cały dzień nad morzem. Na plaży, w pełnym słońcu, z (niestety) zimnym wiatrem od wody. Ale to nic. Najwspanialszy z mężów, czyli mój własny i osobisty Małż, poświęcił trochę swojej siły i czasu na wybudowanie dla mnie "grajdołka", w którym to mogłabym przycupnąć na kąpiel słoneczną bez konieczności zmagania się z wiatrem. Udało się wyśmienicie. Zaległam więc w przecudnym "grajdole" wraz z moim starszym dziecięciem, które po niedługim czasie zapadło w objęcia Morfeusza, a ja "przepadłam" i grzałam swoje, niedogrzane tego lata, ciało. Teraz wyglądam jak mocno nagrzana skwarka, czyli jest dobrze (wg. mojej, niekoniecznie obiektywnej, skali), nawilżam "podsmażoną" skórę i tak naprawdę cieszę się z dnia spędzonego z moimi chłopcami. Dzidziuch ganiał do wody z konewką, radośnie naśladując poczynania Starszaka, rozwalał piaskowe babki czym tylko popadnie, zbierał muszelki i świetnie się bawił. Starszak brodził nogami po wodzie, nosił wodę w wiaderku, budował babki i zamki z piasku, przekopywał się przez plażę w celu odkrycia innych form życia, tworzył swoje własne fortyfikacje i "grajdołki" osobiste, w których namiętnie się mościł i wylegiwał, aż w końcu padł "umęczony" swoją własną aktywnością. A ponad to obydwaj pochłaniali niezliczone ilości prowiantu, o który na szczęście zadbali przewidujący rodzice, wypijali hektolitry napojów, zaczepiali, ganiali, sypali piaskiem (na szczęście w sposób mocno bezpieczny i nie doszło do żadnych "incydentów"), byli uśmiechnięci i pogodni. Coś cudownego.
Po powrocie cała towarzysząca nam odzież trafiła do pralki a nasza czwórka, w kolejności od najmłodszego do najstarszego, pod niezbędny, letni prysznic, bowiem piasek był wszędzie (i to dosłownie, bez zagłębiania się w szczegóły) a ciała należało schłodzić. Mój starszy potomek, kiedy to już po na mydleniu i spłukaniu całego ciałka, oddawał się błogiemu leżeniu w wodzie z pachnącą pianką, wyszeptał tylko "Ale luksus!". Idealne podsumowanie tej chwili :)

piątek, 19 sierpnia 2011

Burza...

(Obraz nie mój, "wygooglałam" go sobie, podpisuję żeby nie było, że nie szanuję praw autorskich i sobie je przypisuję, co to to nie)

Dzisiaj tylko kilka krótkich słów, dla zapamiętania. Dialog między mną a moim Starszym chłopcem.
S: Mamo, kto wynalazł burzę?
J: ? No nie wiem, chyba Pan Bóg...:(
S: A, jak On to Go nie przeklnę, a jakby to był ktoś inny to bym mocno go przeklinał.
To tak na temat tego co się dzieje u nas w pogodzie (chociaż teraz przepięknie świeci słońce, więc uciekamy bo trzeba je "łapać").

środa, 17 sierpnia 2011

2 latka...

Dzisiaj jest bardzo ważny dzień dla mojej rodziny, kolejna rocznica narodzin Dzidziucha (o tym jak Najmłodszy pojawił się na świecie pisałam tutaj, więc nie będę się powtarzać ale jakby ktoś chciał, to tam opis pozostał na zawsze). I chociaż nie będzie tortu, świeczek, baloników i gości (z powodu pobytu u Małża "imprezka" przełożona na inną datę) to dzień ten jest niezwykle wyjątkowy nawet przy tej swojej przeciętności. Bo kocham miłością niemierzalną, niewyobrażalną, ogromną. Dwa lata temu moje matczyne serce podzieliło się dokładnie na pół, i dokładnie taką samą siłą jak Starszaka pokochałam Dzidziucha. Wcześniej, kiedy jeszcze nie byłam mamą, zastanawiałam się jak się kocha "kolejne" dziecko. Teraz wiem. TAK SAMO. Przynajmniej ja tak mam :)

Młodszak jest zupełnie innym chłopczykiem niż jego starszy brat. Jest bardzo aktywny, szybki, ruchliwy, emocjonalny, "słodko"-łobuzerski (już była "taka jedna" co to miała "kurwiki" w oczach, ale jeśli miałabym najdokładniej scharakteryzować moje młodsze Dziecię, to z pewnością bym powiedziała, że On też ma), ambitny, uparty, potrafi być złośliwy i dokuczliwy ale robi to z uśmiechem na twarzy. Mogłabym się rozpisywać o jego "wybitnych" umiejętnościach, o jego osiągnięciach, dokonaniach... Mogłabym ale tego nie zrobię:) Tak tego dużo, z dnia na dzień więcej. Zadziwia mnie, zachwyca, rozczula. Przynosi szczęście, radość i dumę.



Kochany Dzidziuchu
śmiej się zawsze i zawsze miej powód do śmiechu,
bądź dzielny, silny, odważny,
próbuj, znajduj, buduj, odkrywaj,
baw się, ucz się, doświadczaj,
bierz przykład z innych, a wkrótce świeć przykładem,
twórz, układaj, wymyślaj,
burz, niszcz, poznawaj,
machaj, pozdrawiaj, zaczepiaj,
chodź, biegaj, skacz, jeździj,
bądź pełny radości i miłości.
Wierz we mnie, Tatę i Brata,
tak mocno jak My wierzymy w Ciebie.
Kochamy Cię A.



To zdjęcie dzieli zaledwie dwa lata i dobrze na nich widać, że "łobuzerski" uśmiech towarzyszy naszemu Ancymonkowi już od chwili narodzin :)

wtorek, 16 sierpnia 2011

Sąsiedztwo...

W Holandii na prawdę na każdym kroku można odnaleźć historię i spotkać to co najbardziej charakteryzuje ten kraj, czyli wiatraki. "Panoszą" się one dosłownie wszędzie. W małych miasteczkach "rosną" swobodnie między drzewami, na skwerkach i w parkach, we wsiach nie raz same w sobie stanowią urocze domostwa lub stoją dumnie pośród pól, w większych aglomeracjach "wtapiają" się dosłownie w architekturę, czy to tę nowocześniejszą czy starszą, nie ma zupełnie znaczenia. Są po prostu wszędzie. U nas przy domu, w najbliższym sąsiedztwie mamy dwa. Ostatnio podczas spacerów obserwowaliśmy jak są remontowane, a dzisiaj zobaczyliśmy jak jeden z nich rusza (to znaczy nie cały oczywiście, tylko ruchome elementy zwane skrzydłami bądź też łopatami). I chociaż na zdjęciach nie widać tego ruchu, to naprawdę wspaniałym było takie patrzenie, a jak już "w końcu" (po całych 5 minutach drogi) byliśmy u jego stóp widok był niesamowity.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Middelburg, czyli 4 część tej samej wyprawy...

Jadąc do Kinderdijk'u nie sądziłam, że w drodze spędzimy więcej czasu niż dwie godziny. Stało się inaczej i wcale się nie skarżę. bo było warto. Dotarliśmy do pięknego miasteczka Middelburg, które jest stolicą prowincji Zeeland. Zobaczyłam przepiękny gotycki ratusz, rozległy kompleks klasztorny pochodzący z XII wieku, XIV wieczną wieżę Lange Jan (Długi Jan), która ma 85 metrów wysokości ale na którą na szczęście nikt mnie nie zmuszał do wchodzenia, bo prędzej wyzionęła bym ducha niźli na takie wysokości wlazła (i wcale nie mówię o przykładowej ilości schodów, bo z nią bym się pewnie dzielnie zmierzyła, sapiąc i dysząc niemiłosiernie, ale raczej przeraża mnie sama wizja wysokości, więc z takowymi wcale się nie mierzę, wtedy kiedy nie muszę, a Małż należy do takich co to raczej sami, bądź w towarzystwie nieświadomej niczego Szarańczy, wdrapuje się na wszelkie wysokości bez przymuszania mnie szczególnego) więc podziwiałam sobie "z dołu". Jedynym co mnie nie ucieszyło a nawet chyba trochę rozczarowało i zniechęciło do zwiedzania tego bądź co bądź uroczego miasteczka, był fakt, że po raz kolejny na swojej drodze natknęliśmy się na Kermis, którego wszędobylstwo jest dla mnie już poniekąd męczące (czeka mnie jeszcze w naszym miejscowym otoczeniu ale to zniosę ze względu na Potomnych, którym obiecaliśmy możliwość skorzystania z niektórych atrakcji kiedy owy "wytwór" dotrze i do nas, więc wywinąć się nie wypada) i niestety widoczne na niektórych zdjęciach, bo kolorowe atrakcje rozrywkowe zasłaniały przecudnej urody zabytki. Ale to nic, dzień był udany :) Ale było też miejsce, które mnie całkowicie oczarowało i mimo "wybitnej" choroby morskiej (Małż się podśmiewa, że mnie to mdli na sam widok kołyszącej się wody, a co dopiero wejście na jaką kolwiek jednostkę pływającą tudzież tylko cumującą, i co niestety nie jest dalekie od prawdy) byłam gotowa spędzić w owym miejscu większą część pobytu. Domy na wodzie. Coś wspaniałego. Nawet w Amsterdamie, który z nich słynie, nie widziałam wcześniej takich wspaniałych. A zdjęcia tylko dwa. Dlaczego? Bo popadłam w nieustający zachwyt i nie miałam głowy do "cykania" fotek. Stałam na mostku jak zaczarowana i patrzyłam się na te cudowności. A na koniec trochę prywaty, bo jak się okazało czasem trafiają do moich "Letnich" chłopaków przypadkowe osoby ("brzydkie" określenie ale po prostu pasuje w tym miejscu i na prawdę nie ma tu żadnego złego oddźwięku) a nie tylko takie, którym przez bliską zażyłość sama wskazuję adres, i chcą pozostać na dłużej, dzielą się swoimi historiami i jak w przypadku osoby, którą mam na myśli, odnajdują naprawdę wiele wspólnego ze mną i moją rodziną, wiadomość do osoby, na którą czekam i trzymam kciuki za powodzenie na holenderskiej ziemi. Droga Tami, dopóki nie przyjechałam do domu i nie zasiadłam nad mapą (mam taki zwyczaj, że lubię sobie po podróży "przestudiować" trasę na sucho, co by mieć pojęcie o tym gdzie byliśmy, i jakie trasy pokonywaliśmy) nie wiedziałam jak blisko Ciebie byłam. Niesamowite. Jakoś tak nas ciągnęło w Twoje strony :)

Acha i jeszcze coś udało mi się wyrównać ilość postów do tych z poprzedniego roku (na chwilę obecną po 76) ale mam nadzieję kontynuować i sprawić, że w tym roku będzie ich więcej niż w ubiegłym. Czyli znowu mały i miły "jubileusz" blogowy.

piątek, 12 sierpnia 2011

Przerwa w drodze...

Dalej ten sam dzień, dalej ta sama droga co przedstawiona w ostatnich dwóch postach ale dzisiaj jeszcze nie skończę, rzetelnie uprzedzam, chociaż jesteśmy bardzo blisko zakończenia :) Jeśli zdarza nam się długo gdzieś jechać (powinnam raczej napisać "kiedy", bo nasze wyprawy, jak się zdarzają to trwają za zwykle dobrych "parę" godzin) staramy się znaleźć jakieś miejsce przyjazne Potomnym i Rodzicom, tak się stało i tym razem. Czasami po prostu potrzeba odsapnąć od wnętrza ukochanego (jakby nie było) i niezwykle przydatnego pojazdu, mieć możliwość rozprostowania kości, przewietrzenia głów i zadbania o fizyczność. Kiedy tak się jedzie bez wytchnienia kilka godzin ciągiem, odpoczynek bywa niezbędny, bo oprócz możliwości zaspokojenia potrzeb fizjologicznych istnieje też realna możliwość zaspokojenia potrzeb psycho-somatycznych, którym należy zapewnić odpowiednie "zaplecze" aby mieć siłę do dalszych wojaży. Zboczyliśmy więc nieco z głównej drogi (wymagało to od Małża niezłych umiejętności za kierownicą, ale mam szczęście "posiadać" przy boku wspaniałego kierowcę, więc nie obawiam się jakichś dodatkowych i niespodziewanych manewrów drogowych w jego wykonaniu) ale opłacało się. Był plac zabaw, kawiarenka, sklepik z regionalnymi wyrobami (mieścił się on pod wiatrakiem), tor do jazdy różnymi pojazdami napędzanymi siłą własnych mięśni (przynoszące radość z zabawy jednocześnie i tym najmłodszym, i tym największym), ogromne pole kukurydzy, a w nim wydrążone dróżki labiryntu (niestety nie starczyło nam odwagi aby się w nie zagłębić, w obawie o bezpieczeństwo swoje i Dziatwy, i przymus spędzenia tam większej części czasu niźli sami byśmy chcieli nie zdecydowaliśmy się na wejście) i wiejskie pojazdy (dwa ogromne traktory), na których uwiecznienie mojej Szarańczy było obowiązkowe :) Po takim odpoczynku byliśmy pełni zapału i nowych sił do dalszej drogi, i chociaż cel podróży okazał się bardzo bliski, czekała nas przecież droga powrotna do domu i wtedy takie mocno naładowane osobiste "akumulatory" świetnie się sprawdzają.

wtorek, 9 sierpnia 2011

De Oosterscheldekering...

W drodze... i to dosłownie. Po obejrzeniu przepięknych wiatraków, wsadzeniu Szarańczy w wygodne foteliki, ruszyliśmy w drogę. W założeniu mieliśmy wracać do domu, jednak jedno "skośne" spojrzenie na tylną kanapę samochodu wystarczyło aby podjąć decyzję "jedziemy dalej". Potomni, wymęczeni "ciężkim" spacerem "pod wiatr", usnęli jak tylko silnik samochodu zaczął na dobre warczeć, a mój ukochany Małż rzucił tylko zdawkowe "no to w drogę" i pojechaliśmy. Przed siebie, tam gdzie oczy poniosą, tak na prawdę bez zaglądania w mapę, bez pytania o drogę szanownej Pani, która siedzi w naszym GPSie, tylko niesieni spokojnymi oddechami chłopców jechaliśmy w bliżej nieznanym kierunku. Droga zaniosła nas do nowoczesności. Po tych przepięknych, wiekowych wiatrakach, przy drodze wznosiły się rzędy białych, nowoczesnych "wiatrołapów", a wiatr był naprawdę nieziemski, nawet jadąc autem czuło się jego ogromnie silne "podmuchy".Co chwilę mijaliśmy ogromne elementy zapory, bo jak się wkrótce okazało znaleźliśmy się nad wodą, na przepięknej i wielkiej budowli De Oosterscheldekering ("Bariera na falę sztormową", tłumaczenie oczywiście pochodzi z moich własnych zasobów językowych w połączeniu ze słownikiem języka holenderskiego) stanowiącej bezpośrednie połączenie z morzem i portem w Antwerpii. Po powrocie do domu doczytałam sobie w mądrej książce, że budowa tej zapory trwała w latach 1976-1987 i powstała jako ukoronowanie projektu pod nazwą Deltawerken. Bezpośrednim powodem realizacji tego programu była powódź z lutego 1953 roku, w której zginęło aż 1836 osób. Całkowita długość tej zapory wynosi 2800 metrów, składa się z 65 betonowych filarów i 62 ruchomych, stalowych zasuw, po 42 metry szerokości każda! Niesamowite. Coś ogromnego, dającego wrażenie siły i mocy, a jednocześnie stworzone ludzkimi rękoma. I jeszcze coś, czego nie mam niestety na zdjęciach, bo pomimo "odwiedzin" w punkcie widokowym na zaporze, nie dałam rady przemieścić się na jej drugą stronę (na zdjęciach widać jak ledwo co radzimy sobie z wiatrem) i uwiecznić na zdjęciach czegoś co widać w oddali. Jeden z najdłuższych mostów w Europie, de Zeelandbrug, wyglądał jakby był zawieszony nad morską wodą. To co widziałam to był zaledwie niewielki wycinek z jego 5 km, a jednak ciągnął się tak w nie skończoność. Naprawdę niesamowite wrażenie. Starałam się więc uchwycić na zdjęciach to co znajdowało się w zasięgu oczu i to co się udawało w trakcie nierównej walki z żywiołem, który uparcie rozwiewał mi włosy i targał mną i moimi chłopcami. A na koniec jeszcze dowód na to, że wcale nie przesadzam pisząc, że wiatr "urywał głowy" ale walczyliśmy z nim dzielnie (do zdjęć trzymaliśmy się ogromnych głazów, co by nie zwiało nas do morskiej otchłani). A uwierzcie mi, że będąc kilka godzin wcześniej w Kinderdijk'u (nie wiem czy tę nazwę się odmienia ale zaryzykuję) myślałam, że wiatr osiągnął swoją największą siłę ale jak się wkrótce okazało, niezmiernie się myliłam.