poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Kinderdijk...

Był plan, miała się odbyć ciekawa, weekendowa, rodzinna wyprawa. Była prośba, wielka prośba do sił natury aby owego dnia były łaskawe i odpuściły sobie polewanie nas deszczem bo my (cała rodzina) chcemy spędzić wspólnie czas poza domem. I udało się. Wstaliśmy naprawdę wcześnie rano, to nic specjalnego mając w domu nadzwyczaj aktywnego Dzidziucha i jak tylko zauważyliśmy, że przez chmury przebija się upragnione przez nas słońce, ruszyliśmy w drogę.

"Uzbroiliśmy się", a w gruncie rzeczy przede wszystkim Szarańczę, w odpowiednie obuwie na zmianę (kalosze na dnie wózka dzielnie jechały razem z nami, tak na wszelki wypadek), ciepłe bluzy i sztormiaki w odwrocie, jedyne czego nam zabrakło (jak się okazało na miejscu) były bawełniane nauszniki bądź czapki wcale nie "z daszkiem" ale i temu udało się zaradzić, bowiem bluzy Potomnych wyposażone są w ciepłe kaptury z których chętnie skorzystaliśmy, gdy na miejscu okazało się, że wieje... i to jak wieje. Nawet na zdjęciach widać wiatr, który towarzyszył naszemu spacerowaniu.


Wyruszyliśmy z domu około 8 i planowaliśmy powrót przed 12 (bo miejsce zainteresowania naprawdę nie daleko od nas ) ale stało się inaczej i mam "materiałów" na co najmniej 3 posty, co by jednym przewlekle długim nikogo (w tym siebie samej) nie zanudzać, będę wspomnienia dawkować :) Podróż samochodem była szybka i sprawna, pogoda co nie co nas niepokoiła, ale postanowiliśmy się nie poddawać. Dotarliśmy przed 9, na samo otwarcie... i przywitał nas lekki deszczyk. Na szczęście był krótko trwały i dzięki niemu znaleźliśmy dodatkowe, niezwykłe "obiekty" fotograficzne. Ruszyliśmy. Celem wyprawy był Kinderdijk, w wolnym (niezwykle) tłumaczeniu to "Dziecięca grobla", czyli tak na prawdę mały polder wybudowany do osuszania nie wielkiego terenu. System 19 wiatraków, który tu wybudowano na początku 1740 roku, jest największym skupiskiem zabytkowych wiatraków w Holandii, i funkcjonuje jako jedna z najbardziej znanych atrakcji turystycznych tego kraju a od 1997 roku wpisany jest na listę światowego dziedzictwa przyrody UNESCO (żeby nie było, że ja taka mądra sama z siebie, posiłkowałam się tutaj "troszeczkę" Wikipedią). I pomimo, że wiatr wiał silniej niż kiedy kolwiek wcześniej na naszych wyprawach a słońce co chwila przykrywały ciężkie chmury warto było, widok nie zapomniany. Poniżej oczywiście porcja fotek, bo na prawdę brakuje słów żeby opisać to co widziałam. Zapraszam więc do patrzenia, a jest na co. Chłopcy trzymali się razem i dawali radę:)I zdjęcie, które wykonał Małż (swoim własnym telefonem)... nawet natura wie, że ten mały Chłopczyk (wraz z bratem oczywiście, ale dzisiaj wyjątkowo on sam, jedno osobowo) jest największym i najcieplejszym promieniem słońca w moim życiu, którego nie są w stanie przykryć najgrubsze chmury... ... no i na koniec, zdjęcie z drogi. Z miejsca gdzie tubylcy stawiają swoje domy a poszukiwacze przygód i inni "wariaci" tacy jak moja rodzina podziwiają okolice. Niestety nie miałam możliwości zrobienia zdjęcia panoramicznego (och jak bardzo żałuję, że mój kochany aparat nie posiada takiej funkcji, jak nadejdzie jego czas i postanowię go zmienić na "nowszy model" będę pamiętała o tym co się przydaje w naszych wyprawach) ale i tak myślę, że udało mi się oddać klimat tego miejsca. Chciałabym wrócić tam głęboką, piękną, zimą, kiedy to promienie słoneczne odbijają się przepięknie od białego puchu a na przylegających rozlewiskach odbywają się zawody w ślizganiu się na łyżwach. To musi być nie ziemskie. Może się uda? Kto wie?


2 komentarze:

  1. Te wiatraki wyglądają bajecznie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdjęcia nie są w stanie oddać rzeczywistości, tam na miejscu to dopiero był widok :)

    OdpowiedzUsuń