poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Tilburg kermis...

Dzisiaj chciałabym przybliżyć Wam moi kochani podczytywacze istotę holenderskiego kermisu. Jest to coś na wzór polskiego wesołego miasteczka, z tą jednak różnicą, że tutaj miasteczko nie przyjeżdża do miasta tylko najeżdża NA miasto. Karuzele, samochodziki, maszyny do losowania, stoiska ze słodyczami, pieczonymi przez cały czas pączkami i wszystkie inne atrakcje stoją w całym mieście i tak właściwie nie ma znaczenia gdzie się mieszczą, między maleńkimi domkami czy wielkimi blokami (tak, takie tez się w Holandii gdzie nie gdzie zdarzają), są po prostu wszędzie. Całe centrum miasta zostaje po prostu wchłonięte przez wesołe miasteczko. Wrażenie - niesamowite, odczucia - pomieszane, przez cały czas trzymałam Starszaka za rękę, ta powódź ludzkich ciał pośród których przemieszczaliśmy się (cały czas "z prądem" bo "pod prąd" nie byłby to nawet możliwe) powodowała we mnie strach o bezpieczeństwo własne i potomków, z których Młodszy zapewnione miał łatwiejsze przemieszczanie i podziwiał "zamieszanie" z pozycji siedzącej umieszczony bezpiecznie w swoim wygodnym, czterokołowym wehikule. Na całe szczęście Małż pomyślał o potrzebie zabrania "karocy" Małoletniego bo ostatnio zapomniał i zmuszony był nosić Młodszaka na rękach, co niestety nie wywołało u niego uśmiechu i radości (za to ja się uśmiałam, bo już ruszając z domu wiedziałam, że brak tego pojazdu to poważna sprawa). Jak zwykle w takich miejscach Starszaka zafascynowały łakocie... patrzył na nie całkowicie zauroczony i chociaż nic mu z nich nie kupiliśmy, był tak fajnie, po dziecięcemu szczęśliwy od samego na nie patrzenia. A oczy... po prostu lśniły. Coś wspaniałego widzieć takie emocje w oczach własnego dziecka. Daliśmy się jednak namówić na popcorn. Słodki. Starszak oddał swoją porcję po zjedzeniu dosłownie dwóch garści. Zdecydowanie woli "dorosłą" wersję, czyli słoną, Młodszak natomiast odpłynął całkowicie, to było jego pierwsze spotkanie z takim smakołykiem, i po reakcji wiem, że z pewnością nie ostatnie. Był zachwycony i pochłonięty konsumpcją przez cały nasz pobyt na kermisie.
Z atrakcji nie korzystaliśmy za to wciągnęło nas ich oglądanie. Z nie dowierzaniem patrzyłam jak ludzie, z założenia istoty rozumne, samodzielnie, bez przymusu decydują się na walkę z grawitacją, wysokością i z własnym strachem. Ja nigdy (chociaż tego słowa nie nadużywam) nie zdecydowałabym się na takie coś, nad czym nieustannie ubolewa mój Małż, zwolennik wszelkich "wesołomiasteczkowych" atrakcji. Dla mnie samo patrzenie było już nie lada wyczynem. Patrzyłam jak fajnie wszyscy się bawią, całymi rodzinami wśród znajomych czy przypadkowo poznanych. Dobry pomysł na spędzenie niedzielnego popołudnia (a to zasługa Małża, żeby nie było, że nie doceniam). Miałam chrapkę na jakąś przecudnej urody i znacznej wielkości maskotkę ale niestety przeceniłam swoje siły i przepadłam... czy to był brak szczęścia czy po prostu właściciele kramików byli sprytniejsi niż możnaby było przypuszczać, nie wiem. Przytulaka będę musiała nabyć w tradycyjny sposób :(
I jeszcze na koniec naszła mnie taka smutna refleksja. Przypomniały mi się nasze polskie realia, z własnego ogródka kiedy to ksiądz proboszcz wyraził gorący i ostry sprzeciw przeciwko organizacji festynu w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła. Tutaj jest inaczej i mam świadomość, że wynika to z innej przynależności religijnej, ale to nie powinno niczego tłumaczyć. Dla mnie to najlepszy dowód na możliwość pogodzenia różnych światów. Sacrum i profanum w pełnej okazałości :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz