poniedziałek, 27 lutego 2012

Poczułam wiosnę...

Wpadam tylko na chwilkę z dobrymi wieściami. Tata już w domu! Po operacji, "poskręcany" śrubami, mobilny jedynie przy użyciu kul... dzielny, odważny, pogodny. Nastrajam się przez to pozytywnie i chociaż żyję w ciągłym biegu, jakoś tak łatwiej gdy za oknem świeci słońce. Miałam zamiar już wcześniej napisać kilka słów i wkleić parę zdjęć ale niestety od czasu feralnego wypadu na lodowisko nie poczyniłam żadnej fotki bowiem "utopiłam" swój własny, ukochany aparat w soku pomarańczowym, w ilości około 0,5 litra i miałam z nim nie lada kłopot acz kolwiek udało mi się go reanimować przy pomocy nawilżanych chusteczek zazwyczaj stosowanych do niemowlęcych pup. A teraz mam nadzieję, że takich pogodnych dni będzie coraz więcej, bo jak widać na załączonym zdjęciu Najmłodszy też nie może się doczekać wiosny:) a ja będę mogła porobić trochę nowych, aktualnych zdjęć moim pociechom.
No i jeszcze na koniec wiadomość dla Cioci M.-nie obcinamy czekamy na wiosenną sesję zdjęciową:) Tak Młodszak wygląda "z drugiej" strony :p Chociaż aż mnie korci żeby złapać za nożyczki i ciach, ciach te dziecięce loczki...hihihi

piątek, 17 lutego 2012

Lodowisko...

Dziś tylko na chwilkę... Zdjęć nie będzie chociaż miały być. Znowu byliśmy na łyżwach debiutował na nich Młodszak, niestety nasze rodzinne wyjście nie zakończyło się dobrze:( W tym sezonie już na pewno nie pojeździmy, jak będzie w przyszłym? Trudno przewidzieć. Chłopcy mocno przeżyli to czego byli świadkami, musieliśmy przepracować ich strach i teraz jest już dobrze ale tak na prawdę nie wiem ile z tego wszystkiego zostało "w nich". Chłopcy i ja jesteśmy w całości inaczej niż mój własny, osobisty tato. Wypadek na lodowisku zakończył się przejażdżką ambulansem, pobytem w szpitalu, konieczną operacją... Doświadczam kruchości istnienia i lęku o najbliższych. Powoli mierzę się z rzeczywistością, obejrzałam zdjęcia z tego dnia w moim aparacie i chociaż są tam uwiecznione pierwsze kroki na lodzie w wykonaniu Malucha na razie nie mogę nawet do nich usiąść przy komputerze bo wywołują złe wspomnienia. "Najadłam" się strachu... liczę, że już nigdy więcej nie będę musiała.

niedziela, 12 lutego 2012

Pierwszy raz :)

Dzisiejszy dzień zaczęliśmy nad wyraz aktywnie. Posileni z samego rana ciepłym posiłkiem zapakowaliśmy siebie i naszą Szarańczę do auta i ruszyliśmy "w miasto". Ale nie był to taki wypad jaki ostatnio zaobserwowałam przy okazji zakupów (na które w miarę możliwości staram się udawać sama, chwilowo bezdzietna) bo do rozpaczy doprowadzają mnie rodzice z biednymi, płaczącymi maluchami "galerjujący" się nieustannie od rana do wieczora w poczuciu świetnie spędzonego czasu z własnym dziecięciem. Zaopatrzyliśmy się w łyżwy i ruszyliśmy na lodowisko. W naszym mieście (o dziwo) mamy w tym roku do wyboru aż trzy takie przybytki, więc jest z czego wybierać. Dla Starszaka debiut całkowity dla mnie tak jakby. Synuś łyżwy miał na nogach pierwszy raz (tak w zetknięciu z taflą lodową, bo wcześniej mierzył na sucho w warunkach domowych), ja wetknęłam je na siebie po przerwie co najmniej 15-letniej, z zaznaczeniem, że wcześniej również nie zdarzało mi się to regularnie a raczej sporadycznie. Młody był pełen zapału, pozbawiony strachu i wszedł na lodowisko w dobrym humorze, ja "popędziłam" za nim w najlepszej wierze i w pełnym skupieniu. Było świetnie! Starszak radził sobie nieziemsko dobrze, byłam nim całkowicie zachwycona, z każdej wywrotki wychodził ze śmiechem, dzielnie się podnosił i próbował jechać dalej. Ja, przy całej swej otwartości, jeździłam ostrożnie nie za daleko od bandy (która dawała mi mocne poczucie bezpieczeństwa) i podnosiłam upadające Dziecię, jednocześnie starając się samej utrzymać równowagę. Skończyło się na tym, że Starszak poddał się z powodu bólu nóg (nie chcieliśmy go przeforsować ani zniechęcić, 40 minut jak na pierwszy raz to i tak rewelacja) a ja pojeździłam sobie chwilkę dłużej (bilety mieliśmy wykupione tylko na godzinkę, więc było to raptem kilka okrążeń więcej - jak się jeździ blisko bandy, to te okrążenia jakieś takie większe, dłuższe...). I kiedy już byłam na tyle pewna swoich, odzyskiwanych i przypominanych organizmowi po latach, umiejętności, że poczynałam sobie coraz sprawniej, szybciej i w coraz większym oddaleniu od zapewniających bezpieczeństwo barierek, pomyślałam z radością, że pierwszy raz na łyżwach po takiej przerwie bez potknięcia i upadku, runęłam jak długa na zimną taflę... i tyle by było bez wypadkowego uprawiania sportu. Podniosłam się, otrzepałam ręce, roztarłam bolące miejsca i ruszyłam na ostatnie, "honorowe" przejazdy. Bo jak najlepiej nauczyć dzieci, że nie można się poddawać, że trzeba próbować dalej, nie przejmować się śmiechem innych (Małż miał ubaw po pachy)... przykładem :) A najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Starszak chce tam wrócić i znowu pojeździć. Dobry znak na przyszłość.

sobota, 4 lutego 2012

Zima, zima, zima...

Jest! W końcu jest, taka najprawdziwsza z prawdziwych. Taka jaką lubię. Bo chociaż w zwykłej codzienności jestem okropnym zmarźluchem (teraz też siedzę pod kocem) i wolę te dni kiedy jest ciepło, słonecznie, kiedy nie trzeba przykrywać siebie tonami dodatkowych powierzchni tekstylnych, to jednak w przypadku kiedy ma być zima marzę o tym by była krótka, zimna i biała. I nawet nie narzekam na to, że przed wyjściem do pracy muszę złapać za miotłę i skrobaczkę bo odjazd spod domu nie przygotowanym pojazdem jest niemożliwy. Po drodze mijam tych "niezadowolonych" kierowców, których pojazdy niczym wozy bojowe, czołgi czy też inne specjalistyczne automobile wyglądają co najmniej dziwnie (odśnieżone jedynie małe "okienko" na szybie na wysokości twarzy kierowcy), i nic tam, że za coś takiego można dostać wysoki mandat, to nic, że sprawiają zagrożenie dla siebie i innych uczestników ruchu drogowego, skoro srodze obrażeni na to, że nadeszła zima w proteście swoim osobistym odmawiają odśnieżania. A ja na przekór temu mam ciepłe rękawice, odmrażacz w płynie (tak na wszelki wypadek), skrobaczkę, miotełkę i działam od rana podśpiewując pod nosem, bo jakoś tak nie potrafię się złościć na biały puch. A jak by się okazało, że przy czynnościach "śniego" oczyszczających zmarznę coś nad to niż przewidywałam, to mogę się nawet uzbroić w gorącą kawkę w kubku termo izolacyjnym, w który zaopatrzyłam się już jakiś czas temu (przewidująca jestem, a co!). Auto, mające niestety lata świetności już dawno za sobą, na razie nie zawodzi (ciicho!!! bo jeszcze usłyszy i będąc posłusznym nadrobi to "zaniedbanie"), więc na przekór wszystkim i wszystkiemu cieszę się tym co mam :)
A mam niezmiernie dużo. I choć dziś sobota pracująca (i w niedalekiej perspektywie podobna niedziela) snuję się leniwie po domu doceniając aurę, bo dzięki niej mam chwilę dla siebie, dla książki i kubka parującego kakao. Bo gdyby nie było białej zimy, tylko nie daj boże plucha bądź tylko takie przejmujące mrozy, Małż (najkochańszy z kochanych) nie mógłby zgarnąć naszej kochanej Szarańczy i wywieźć na "sankowe" szaleństwo, dając tym samym matce ciężko pracującej chwili do samotnego wytchnienia.
Macie tak czasami, że cieszycie się chwilą samotności bez dzieci, ich problemów i radości? Ja mam. I wcale nie czuję się przez to mniej mamową mamą niż te, które są ze swoimi dziećmi 24/7. Czasami lubię sobie pobyć sama ze sobą, ze swoimi myślami, w swoim świecie. A że zdarza mi się to niezmiernie rzadko (głównie ze względu na odległą pracę Małża) to celebruję te chwile niezwykle, czekając jednak po cichu na powrót Szarańczy, na ich opowieści, emocje, uśmiechy, ten dziecięcy szczebiot wypełniający całe mieszkanie. Bo ja lubię tę swoją ciszę i samotność... ale tak na prawdę lubię ją tylko na chwilę.

środa, 1 lutego 2012

Codzienność...

Miałam nadrabiać blogowe zaległości, opisywać wspaniały bal przebierańców w przedszkolu u Starszaka, jego niesamowite przebranie Spider mana, na punkcie którego oszalał również Młodszak, o tym dlaczego jestem matką która wypożycza przebranie zgodne z zainteresowaniami i wskazówkami dziecka (co jak się okazało w wypożyczalni nie jest zachowaniem powszechnym i naturalnym, którego to faktu doświadczyłam niemalże na własnej skórze i wiedza, której stałam się posiadaczem wprawiła mnie w nie małe osłupienie, bo do tej pory wydawało mi się, że rodzice są od spełniania dziecięcych marzeń i przy wyborze kostiumów karnawałowych nie wchodzą w grę własne, "rodzicielskie" ambicje a jednak myliłam się tak mocno...), rodzicem który czasowo nie martwi się po południową opieką nad kochaną Szarańczą, gdyż w domu pojawiła się ukochana Druga Połówka, która idealnie sprawdza się w roli opiekuna Synów pod zawodową nieobecność Rodzicielki, o dniach spędzanych wspólnie, w idealnym rodzinnym komplecie po niedawnym przybyciu do Nas Małża.
Tak miało być i pewnie by było gdyby nie mocno uciążliwa nie dyspozycja mniejszego Dziecięcia która zmieniła moje plany. Teraz zajmuję się wyłącznie Młodszakiem. Przytulam, lulam, głaszczę, pocieszam, przebieram, chłodzę, wycieram... czyli zwykła codzienność matki, której dziecko choruję. Według wszelkich znaków na niebie Młodszego dopadła trzydniówka. Niezwykle mocno gorączkuje, wymiotuje, jest marudny, rozklejony, płaczliwy. Nosimy go z Małżem na zmianę, najlepiej zasypia leżąc na Rodzicielskim brzuchu (czy może nawet bardziej na piersiach) i pochylamy się nad naszym Maleństwie niezwykle troskliwie po cichu licząc na jak najszybszą poprawę. Gorączka rosła w zastraszającym tempie wylądowaliśmy nawet gdzieś tak o 22 na wizycie w tak zwanej dyżurnej przychodni, gdzie trafiliśmy na świetną lekarkę. Troskliwą, delikatną, nadzwyczaj dokładną, która przebadała Młodszaka na wszystkie możliwe strony i sposoby, było więc zaglądanie do gardła, uszu, oczu, osłuchiwanie bez wywoływania histerii (tak było przy poprzedniej wizycie u innego specjalisty) a potem zasyp gadżetów w postaci naklejek, breloczków, kolorowanek i kredek dla Małego "dzielnego pacjenta" i jego starszego brata. Potem jeszcze był rajd po nocnych ulicach miasta w kierunku apteki działającej 24/7 gdzie miła pani, którą prawdo podobnie wybudziłam z "zapleczowej" drzemki była profesjonalna, uprzejma, sprawna i szybka, zaopatrzeni w leki (obyło się bez antybiotyków, pani doktor nawet o tym nie pomyślała, nie proponowała niczego co miałoby dodatkowo osłabić chory organizm) dostępne bez recepty udaliśmy się do domku, gdzie Malutki powoli wraca do zdrowia. I tylko jeszcze przede mną kolejne starcie ze służbą zdrowia, chociaż dopiero za miesiąc, bo jak się okazuje tyle należy poczekać na wizytę u dobrego specjalisty (poleconego, sprawdzonego, odpowiedniego dla dzieci, i "jak mówią na mieście" niezwykle skutecznego) laryngologa, bowiem od kilku dni mocno (ale od kilku tygodni sporadycznie) mamy problemy z głosem u Starszaka. Zastanawiam się czy szwankują struny głosowe, krtań, czy nagłośnia bo Synek chrypie, skrzypi, charczy, warczy, szepcze bądź całkowicie milczy. Jest to dla niego o tyle niesamowite co niecodzienne, bo odkąd Dziecięcie moje nauczyło się mówić, a raczej wydawać ze swojej paszczy dźwięki, wydaje je niemal nieustannie i przerwy robi tylko w trakcie spania, chociaż podczas mocnego snu też potrafi dosyć głośno artykułować swoje emocje. Teraz więc moja codzienność kręci się wokół lekarzy, lekarstw, wycierania nosów, spryskiwania gardeł i pilnowania żeby to wszystko szło w dobrym kierunku.