sobota, 4 lutego 2012

Zima, zima, zima...

Jest! W końcu jest, taka najprawdziwsza z prawdziwych. Taka jaką lubię. Bo chociaż w zwykłej codzienności jestem okropnym zmarźluchem (teraz też siedzę pod kocem) i wolę te dni kiedy jest ciepło, słonecznie, kiedy nie trzeba przykrywać siebie tonami dodatkowych powierzchni tekstylnych, to jednak w przypadku kiedy ma być zima marzę o tym by była krótka, zimna i biała. I nawet nie narzekam na to, że przed wyjściem do pracy muszę złapać za miotłę i skrobaczkę bo odjazd spod domu nie przygotowanym pojazdem jest niemożliwy. Po drodze mijam tych "niezadowolonych" kierowców, których pojazdy niczym wozy bojowe, czołgi czy też inne specjalistyczne automobile wyglądają co najmniej dziwnie (odśnieżone jedynie małe "okienko" na szybie na wysokości twarzy kierowcy), i nic tam, że za coś takiego można dostać wysoki mandat, to nic, że sprawiają zagrożenie dla siebie i innych uczestników ruchu drogowego, skoro srodze obrażeni na to, że nadeszła zima w proteście swoim osobistym odmawiają odśnieżania. A ja na przekór temu mam ciepłe rękawice, odmrażacz w płynie (tak na wszelki wypadek), skrobaczkę, miotełkę i działam od rana podśpiewując pod nosem, bo jakoś tak nie potrafię się złościć na biały puch. A jak by się okazało, że przy czynnościach "śniego" oczyszczających zmarznę coś nad to niż przewidywałam, to mogę się nawet uzbroić w gorącą kawkę w kubku termo izolacyjnym, w który zaopatrzyłam się już jakiś czas temu (przewidująca jestem, a co!). Auto, mające niestety lata świetności już dawno za sobą, na razie nie zawodzi (ciicho!!! bo jeszcze usłyszy i będąc posłusznym nadrobi to "zaniedbanie"), więc na przekór wszystkim i wszystkiemu cieszę się tym co mam :)
A mam niezmiernie dużo. I choć dziś sobota pracująca (i w niedalekiej perspektywie podobna niedziela) snuję się leniwie po domu doceniając aurę, bo dzięki niej mam chwilę dla siebie, dla książki i kubka parującego kakao. Bo gdyby nie było białej zimy, tylko nie daj boże plucha bądź tylko takie przejmujące mrozy, Małż (najkochańszy z kochanych) nie mógłby zgarnąć naszej kochanej Szarańczy i wywieźć na "sankowe" szaleństwo, dając tym samym matce ciężko pracującej chwili do samotnego wytchnienia.
Macie tak czasami, że cieszycie się chwilą samotności bez dzieci, ich problemów i radości? Ja mam. I wcale nie czuję się przez to mniej mamową mamą niż te, które są ze swoimi dziećmi 24/7. Czasami lubię sobie pobyć sama ze sobą, ze swoimi myślami, w swoim świecie. A że zdarza mi się to niezmiernie rzadko (głównie ze względu na odległą pracę Małża) to celebruję te chwile niezwykle, czekając jednak po cichu na powrót Szarańczy, na ich opowieści, emocje, uśmiechy, ten dziecięcy szczebiot wypełniający całe mieszkanie. Bo ja lubię tę swoją ciszę i samotność... ale tak na prawdę lubię ją tylko na chwilę.

2 komentarze:

  1. ja tak mam. I wrecz uwazam,ze takie nasze wlasne chwile skupienia pomagaja nam byc z dziecmi " lepiej" i rozumiec je bardziej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczęśliwa mama=szczęśliwe dzieci, nawet wtedy kiedy do szczęścia potrzebuje chwili "bezdzietności" :)

      Usuń