niedziela, 12 lutego 2012

Pierwszy raz :)

Dzisiejszy dzień zaczęliśmy nad wyraz aktywnie. Posileni z samego rana ciepłym posiłkiem zapakowaliśmy siebie i naszą Szarańczę do auta i ruszyliśmy "w miasto". Ale nie był to taki wypad jaki ostatnio zaobserwowałam przy okazji zakupów (na które w miarę możliwości staram się udawać sama, chwilowo bezdzietna) bo do rozpaczy doprowadzają mnie rodzice z biednymi, płaczącymi maluchami "galerjujący" się nieustannie od rana do wieczora w poczuciu świetnie spędzonego czasu z własnym dziecięciem. Zaopatrzyliśmy się w łyżwy i ruszyliśmy na lodowisko. W naszym mieście (o dziwo) mamy w tym roku do wyboru aż trzy takie przybytki, więc jest z czego wybierać. Dla Starszaka debiut całkowity dla mnie tak jakby. Synuś łyżwy miał na nogach pierwszy raz (tak w zetknięciu z taflą lodową, bo wcześniej mierzył na sucho w warunkach domowych), ja wetknęłam je na siebie po przerwie co najmniej 15-letniej, z zaznaczeniem, że wcześniej również nie zdarzało mi się to regularnie a raczej sporadycznie. Młody był pełen zapału, pozbawiony strachu i wszedł na lodowisko w dobrym humorze, ja "popędziłam" za nim w najlepszej wierze i w pełnym skupieniu. Było świetnie! Starszak radził sobie nieziemsko dobrze, byłam nim całkowicie zachwycona, z każdej wywrotki wychodził ze śmiechem, dzielnie się podnosił i próbował jechać dalej. Ja, przy całej swej otwartości, jeździłam ostrożnie nie za daleko od bandy (która dawała mi mocne poczucie bezpieczeństwa) i podnosiłam upadające Dziecię, jednocześnie starając się samej utrzymać równowagę. Skończyło się na tym, że Starszak poddał się z powodu bólu nóg (nie chcieliśmy go przeforsować ani zniechęcić, 40 minut jak na pierwszy raz to i tak rewelacja) a ja pojeździłam sobie chwilkę dłużej (bilety mieliśmy wykupione tylko na godzinkę, więc było to raptem kilka okrążeń więcej - jak się jeździ blisko bandy, to te okrążenia jakieś takie większe, dłuższe...). I kiedy już byłam na tyle pewna swoich, odzyskiwanych i przypominanych organizmowi po latach, umiejętności, że poczynałam sobie coraz sprawniej, szybciej i w coraz większym oddaleniu od zapewniających bezpieczeństwo barierek, pomyślałam z radością, że pierwszy raz na łyżwach po takiej przerwie bez potknięcia i upadku, runęłam jak długa na zimną taflę... i tyle by było bez wypadkowego uprawiania sportu. Podniosłam się, otrzepałam ręce, roztarłam bolące miejsca i ruszyłam na ostatnie, "honorowe" przejazdy. Bo jak najlepiej nauczyć dzieci, że nie można się poddawać, że trzeba próbować dalej, nie przejmować się śmiechem innych (Małż miał ubaw po pachy)... przykładem :) A najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Starszak chce tam wrócić i znowu pojeździć. Dobry znak na przyszłość.

2 komentarze:

  1. Byliśmy na tym samym :-), ale takich pustek nie było, czyżby reszta Szczecina wyruszyła na jeziora ;-). Dzieci uczą się szybko, Majka po pół godzinie jeździła już sama. Gratulacje dla Starszaka, a Antoś nie próbował?;-)). Jakby chciał mamy łyżwy saneczkowe - pożyczymy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, my byliśmy z samego rana, jak się okazało było jeszcze oficjalnie zamknięte ale bardzo miły pan pozwolił nam korzystać jeszcze przed otwarciem kas :) Jeśli chodzi o łyżwy dla Malucha to chętnie skorzystamy tylko mamy problem z kaskami (S. niestety zaliczył dziś spotkanie z lodem głową więc na drugi raz musimy mieć ochronę)bo jak się okazuje czapka nie wystarcza (ten w którym jest na zdjęciu pożyczyliśmy od spotkanego kolegi)...

      Usuń