poniedziałek, 26 września 2011

Chłopiec z igłą...

Wyciskam czas i pogodę jak cytrynę bo to tak na prawdę ostatnie takie moje chwile z Chłopcami. Od następnego poniedziałku zacznie się bieganie, załatwianie i logistyczne organizowanie naszego dnia bo mama wraca do pracy. Dlatego dzisiaj wyruszyliśmy na poszukiwanie kolejnych jesiennych skarbów. "Padło" na jarzębinę. I chociaż jestem mamą dwóch Chłopców i chociaż biżuteria nie jest domeną mężczyzn to dzisiaj ja i Starszak z igłami w ręku zasiedliśmy do tworzenia sznurów korali. Młodszak natomiast (ze względu na swój wiek i "zdolności" manualne) został naszym prywatnym modelem i z wdziękiem prezentował to co zdołaliśmy stworzyć ( ja z całą odpowiedzialnością przyznaję się jedynie do koniecznej i niezbędnej pomocy, większą część prac, przy wielkiej radości, skupieniu i satysfakcji, wykonało własnoręcznie moje Duże Dziecięcie). Zdziwiłam się jego dokładnością i wytrwałością, nie nastąpiło żadne ukłucie, nie polała się krew i tak na prawdę palce pozostały w stanie nie naruszonym. A korale... niemalże całkowicie proste (czyli igła przechodziła przez sam środek owocu) i z inwencji artysty w jednym sznurze znalazło się nawet miejsce dla dwóch maleńkich kasztanów. Cieszę się, że możemy tak kreatywnie spędzać nasz wspólny czas. Starszak z powagą oznajmił mi dzisiaj, że on też nauczy robienia jarzębinowych korali swoje dzieci, "jeśli kiedy kolwiek takowe będzie posiadał" (cytat z ogarniętego pracami ręcznymi starszego Chłopca, który wprawił mnie w osłupienie). A na koniec jeszcze to, że korale trafią jutro do przedszkola, do pań nauczycielek, tak zadecydował dumny Zerówkowicz. Dla mnie postanowił zrobić jakiś specjalny sznur "być może" jutro... Uwielbiam te jego ciągłą potrzebę obdarowywania różnych osób. Nauczyłam dziecko szczęścia z faktu "dawania", ja też to lubię (na równi z "dostawaniem").

niedziela, 25 września 2011

Pierwszy weekend jesieni...

Jeśli tegoroczna jesień będzie taka jak dzisiejszy dzień może trwać, jak dla mnie, do samiuśkich świąt Bożego Narodzenia! Dziś po prostu zachwycałam się pogodą, wystawiałam twarz do słońca i wcale nie przeszkadzało mi, że świeci mi bezpośrednio w oczy ale to przeszkadza mi tylko wtedy kiedy kieruję autem (muszę chyba sobie zanieść do schowka mojego samochodzika "rezerwową" parę okularów, bo potem, już w trakcie jazdy, będzie za późno). Wstałam skoro świt (o nie, żebym to ja była takim rannym ptaszkiem, nastąpiło to w wyniku wcześniejszej pobudki mojej kochanej Potomności) i korzystając z tego co zobaczyłam za oknem postanowiłam "wyciągnąć" Nieletnich na spacer. Mieszkamy w dużym mieście ale mamy to szczęście, że tuż obok mieszczą się "płuca miasta", czyli ogromny park, lasek, jeziorko i wogóle okolica zachęca do spędzania czasu na świeżym powietrzu. Ubrałam Nieletnich ciepło (jak się później okazało zaciepło ale jak tylko zaczyna się jesień przechodzę na tryb cebulkowy, więc jak w trakcie spaceru zmienia się pogoda ściągamy warstwy i maszerujemy dalej) i ruszyliśmy przed siebie spotykając nie malże na samym początku wędrówki przepiękną rosę na trawie, zachwyciła ona zarówno mnie jak i Chłopaczków (i dokładnie w tym momencie kiedy Oni ją zauważyli westchnęłam z ulgą, że wychodząc z domu cofnęłam się do domu po aparat, zapomniałam o nim tylko na chwilkę ale się "opamiętałam" i miałam możliwość uwieczniania dzisiejszego dnia).
Ruszyliśmy w kierunku zieleni aby szukać jesiennych skarbów i mimo tego, że mogliśmy zbierać żołędzie, szyszki, jarzębinę w rankingu na najatrakcyjniejsze okazy wygrały dziś KASZTANY. W zdłuż najdłuższej ulicy w mieście, obok której przez dobre kilka kilometrów ciągnie się "spacerniak" (czyli wygodny, szeroki chodnik) rosną przepiękne, wiekowe kasztanowce i to właśnie pod nimi, wśród trawy szukałam z moimi synkami tych pięknych, brązowych i błyszczących kuleczek, które niezmiennie kojarzą mi się z początkiem jesieni. I choć na początku, mieliśmy "dusze na ramieniu, bo pośród pustych łupinek wychylały się do nas jedynie pojedyncze okazy, to już wkrótce okazało się, że nasz niepokój był nie potrzebny, bo po kilku następnych krokach trafiliśmy na polankę pełną od kasztanów. I szybko okazało się, że małe łapki nie mieszczą tyle ile by chciały, torebki foliowe przygotowane przez mamę napełniają się w niesamowitym tempie, samodzielne dźwiganie swoich własnych zbiorów nie jest wcale takim łatwym zadaniem a podczas zbierania trzeba mocno uwazać co by nie porozdeptywać wspaniałych okazów. Rozczulała mnie nad wyraz współpraca moich Dzieci, to niesamowite chodzenie za rączkę, wzajemna pomoc, oddawanie sobie na wzajem co piękniejszych kasztanów, napełnianie na równi swojego własnego woreczka i tego drugiego braciszkowego, te "naśladowactwo" Młodszaka (bo nawet czapka zachwilę wylądowała na jego głowie daszkiem do tyłu, bo tak się nosi Starszak) co raz częściej obserwuję jak potrafią być razem a nie "obok siebie", jak dogadują się w trakcie zabaw i odnajdują się na tej samej "powierzchni" (do tej pory było z tym różnie co wynika z różnicy temperamentów i zainteresowań). Z zachwytem patrzę na Nich kiedy są razem :)
Woreczki były pełne, nie wiem ile tam zmieściło się kilo tych pieknych kasztanów ale ciężko to było zanieść do domu choć dom niedaleko od miejsca zbierania, bo jak się można domyślić nie wykorzystałam do dźwigania naszych jesiennych skarbów Dziatwy mojej ukochanej, tylko sama mianowałam się ofiarnym osiołkiem i ciągnęłam ten tobołek do własnego domostwa. Po sporym kawałku drogi potrzebowałam przerwy a Potomność wykorzystała to niezmiernie gdyż jedyne ławeczki, które znajdowały się na przemierzanym terenie były na placu zabaw. I siły, które po "zbieractwie" opuściły moich Chłopców bezpowrotnie (jak mniemałam) powróciły nagle i z taką mocą, że tobołek z kasztanami wylądował na ławeczce (na tej, na której to ja miałam zasiąść) a ja z mocą niestrudzoną uwieczniałam ich wyczyny. Były więc bujaczki sprężynowe, wspinaczka "dodomkowa", zjeżdżanie szybkie i pewne (Starszak) i delikatno-zachowawcze (Młodszak) oraz wspólna zabawa na karuzeli. A po tej dawce tlenu i słońca jaki błogi sen dopadł Dzidziucha po powrocie :) Coś wspaniałego. Oby więcej takich dni tej jesieni.

sobota, 24 września 2011

Tato w drodze...

Serce rozbiło mi się na milion kawałków. Nie wiem czy da się je radę posklejać. Popękało i okrutnie boli... Moje starsze dziecię po raz pierwszy całkiem świadomie pożegnało ojca udającego się na obczyznę. Pierwszy raz całkiem otwarcie i ekspresyjnie wyrażało swój bunt przeciwko rozdzieleniu z Rodzicielem. Pierwszy raz były łzy, nerwy, nie spotykane do tej pory reakcje, wczepianie się w Ojca, tulenie się do Jego rękawa, brak kontaktu z otoczeniem... coś nieprawdo podobnego. Do tych czasowe wyjazdy wiązały się ze zwykłym pożegnaniem, przytulaniem. całuskiem i machaniem łapką na "do widzenia". A teraz okazuje się, że mój Starszy Chłopiec chował gdzieś swoje negatywne emocje, które z wiekiem dały o sobie znać. I wiem, że My, Rodzice musimy zrobić wszystko żeby było ich jak najmniej, a Tata jak najczęściej i jak najdłużej mógł być z potomnymi. Teraz Szarańcza słodko śpi, uspokojona i utulona przez mamę. A mama? No cóż, ja czekam na telefon od Małża, że dotarł bezpiecznie do celu podróży.

czwartek, 22 września 2011

Pożyczony synek...

Dzisiaj "wpadam" tutaj dosłownie tylko na chwilkę, bez zdjęć, na kilka pamiątkowych słów "ku pamięci", bo w biegu kończę nierówną walkę z domowymi obowiązkami, które jakoś się tak nawarstwiły i powychodziły do mnie kurzem puchatym ze wszelkich zakamarków (na szczęście już teraz wiem, że nie straszne mi będą świąteczne porządki w grudniu, bo właśnie takie, teraz na pożegnanie lata popełniłam i do zimy, mam nadzieję, na powrót nie zarosnę) a jeszcze towarzyszy mi dzisiaj, obok ukochanej dwuosobowej Szarańczy "dodatkowy" małoletni chłopiec sztuk jeden, w wieku mocno zbliżonym do lat sześciu :) I tak się właśnie przy tej okoliczności zastanawiam, czy Wy też moi drodzy podczytywacze lubicie "przygarniać" dziecięcia nie swoje (biologicznie) pod własne, opiekuńcze skrzydła i zajmować się ponadplanowym człowieczkiem we własnym domostwie? Ja tak mam i na szczęście wokół mnie doświadczam podobnego zjawiska. "Pożyczamy" sobie dzieci w dowolnej konfiguracji liczebnej i na różnych terenach (mieszkania, działki, bawialnie, place zabaw), w zależności od okoliczności i zjawisk nie przewidywalnych, tak aby Nieletni mieli kontakt z rówieśnikami poza pobytem w placówce publicznej a jednocześnie aby matka pracująca bądź załatwiająca "różne ważne sprawy", miała chwilę wytchnienia od własnego potomstwa a czasem nawet możemy "uratować" sobie na wzajem przysłowiowe życie i w razie konieczności liczyć na wzajemność. Mam nadzieję, że spotkania owe zaowocują mocną i trwałą przyjaźnią Chłopców, którzy spędzają ze sobą gro swojego młodego życia i na obecnym etapie nie wyobrażają sobie życia bez siebie. A ja jako mama jakoś też sobie nie wyobrażam własnej przyszłości bez Tego Chłopca i Jego Mamy, więc z radością witam dni takie jak ten i z radością patrzę na "pożyczonego synka", który spokojnie śpi na równi z moimi osobistymi potomkami, po wspólnej z nimi zabawie i przed wspólną wędrówką do przedszkola jutro rano. I uśmiecham się do nich śpiących i do własnych myśli też po trochu, widząc jak mało trzeba im do szczęścia. No i jeszcze na koniec coś co rozczula i chwyta mnie mocno za serce. Starszak rozbrajająco przed snem mnie zapytał "mamuś, a K. nie może zostać z nami na dłużej? Przecież będziemy się o niego troszczyć jak o Dzidziucha." Świat jest taki bezpieczny i prosty kiedy mówi o nim sześciolatek. Dziękuję Ci Synku za takie chwile.

poniedziałek, 19 września 2011

Pożegnaliśmy lato...

W tym roku lato nie specjalnie nas rozpieszczało pogodowo i tak na prawdę musieliśmy łapać słoneczne dni mimo tego postanowiliśmy je jednak odpowiednio pożegnać żeby się całkiem na nas nie pogniewało i powróciło w odpowiednim momencie. Wybraliśmy się więc z rodziną i bliskim koleżeństwem nad polskie morze aby odczarować złą aurę i zaklinać lato na przyszłość. Było przecudnie. Deszcz padał jedynie nocą a rankiem witało nas ciepło i słoneczko przedzierające się przez chmurkę. Chłopaki cieszyli się, że po nocnych opadach można skakać po kałużach :)
Morze tego dnia było niesamowicie spokojne. Fal było "jak na lekarstwo", nawet szum nie był taki morski, tafla wody spokojna jak na jeziorze. Niesamowite wrażenie. Spacerowaliśmy po lesie i po plaży, to co że w kaloszach, było fajnie. Starszak zbierał nadmorskie skarby i cieszył się niezmiernie z faktu ich posiadania a ja zachwycałam się jego dziecięcą beztroską i umiejętnością cieszenia się z drobiazgów. Jaka szkoda, że będąc dorosłymi nie dostrzegamy tych małych radości wokół nas i nie zawsze potrafimy cieszyć się z małych rzeczy. Chciałabym aby Chłopcy zachowali tę umiejętność na zawsze. Radości nie mącił fakt, że jesteśmy ubrani w nieco grubsze kurtki niż do tej pory, że pod szyjami pojawiły się apaszki, że na nogach mieliśmy skarpetki i kalosze, byliśmy razem na łonie przyrody.Udało się nam nawet znaleźć dwóch małych przedstawicieli "tych mniejszych" którzy szykowali się do jesieni i tak jak my żegnali się z latem... ...a jeszcze się okazało, że Starszak może poćwiczyć dzięki nim swoje zadania logopedyczne, bo właśnie jesteśmy na etapie "ż" "rz". Podziwiałam wierzchołki drzew i chłonęłam ich spokój. Będzie mi potrzebny, bo już wkrótce wracam do pracy. Dziś dostałam grafik na najbliższy miesiąc, nie powinno być źle. Na razie Młodszak nie dostał się do najstarszej grupy żłobkowej więc liczę na pomoc rodzinki w opiece nad Szarańczą (czas pobytu Starszaka "w placówce" publicznej na szczęście w większości pokrywa się z godzinami mojej pracy, co do tej pory nie było takie oczywiste, gdyż pracuję w systemie zmianowym) i układam sobie "system" jak to wszystko ogarnąć pod zbliżającą się nieobecność Małża. No nic. Pożegnałam lato, powitam nową rzeczywistość.

piątek, 16 września 2011

Mama opiekująca wraca do pracy...

Czeka mnie powrót do pracy. Teraz mam intensywny czas przygotowań do tego wydarzenia. "Troszkę" się obawiam jak to będzie, bo muszę sobie poradzić z rodzicielką samodzielnością (Małż przecież już wkrótce wraca do swoich obowiązków zawodowych, które są bardzo daleko od nas), ze zmianowością godzinową, z pozostawianiem Szarańczy w placówkach (Starszak na szczęście jest już w tym zaprawiony i świetnie sobie radzi z "samotnością" po za domem, tylko teraz będę musiała "walczyć" i radzić sobie dodatkowo z biurokracją, która ogarnęła polskie przedszkola, z sztywno wyliczonym czasem pobytu dziecka na jego terenie i dodatkowymi kosztami w razie przekroczenia deklarowanych godzin, uff... na początku może być ciężko) i pod opieką różnych kochanych i opiekuńczych osób, jednak w większej intensywności czasowej niż do tej pory (Młodszak dosyć dobitnie wyraża swój lęk separacyjny, co powoduje u mnie niesamowite wyrzuty sumienia przed tym, że muszę go zostawić, chociaż wiem, że będzie pod dobrą opieką) w oczekiwaniu na miejsce w innej państwowej placówce, do której do tych czas się nie dostaliśmy ale nadal mamy szansę, więc zaciskami kciuki i czekamy na bardzo ważny telefon, organizując na razie grafik opieki odpowiedni do grafiku w pracy. Długo mnie nie było w zakładzie i teraz biegam, załatwiam, szkolenia, badania, odkurzam firmową garderobę, kompletuję niezbędne przybory, których nie zapewnia pracodawca (bo pewnie już dawno by zbankrutował, na niektórych przedmiotach użytku codziennego ale to niestety temat na osobną notatkę i może kiedyś się o nią pokuszę). Będę mamą biegającą, ominie mnie wiele wspaniałych chwil w życiu moich Chłopaków, już wiem, że odpuszczę trochę obowiązkom domowym (teraz robię wszystko to co mogę "na zapas", ale na szczęście podchodzę mocno liberalnie do tego, co w domu musi być zrobione a co nie... czasami wiem, że trzeba "przymknąć" oko na kurz i niewielki bałagan, taki który to jeszcze nie przeszkadza w normalnym funkcjonowaniu, a skupić się na czasie z dziećmi, który teraz będzie "towarem" deficytowym), stanę "na głowie" aby nasz wspólny czas był intensywny, emocjonalny, radosny i bardzo rodzinny, postawię na "jakość" jeśli nie mogę pójść w "ilość", będę starała się dać wszystko to co dawałam do tych czas tylko w inny sposób, ponownie nauczę się łączyć pracę zawodową z życiem rodzinnym. I boję się trochę i cieszę się bardzo, na szczęście otaczają mnie życzliwi ludzie i myślę, że dzięki ich obecności dam sobie radę.

czwartek, 15 września 2011

Dożynki 2011...

Wykorzystując (tak na prawdę do granic możliwości) obecność Taty w naszym życiu korzystamy ze wszystkich możliwości aby wspaniale wspólnie spędzać czas. Nadarzyło się ostatnio ku temu kilka "dodatkowych" okazji a szczerze mówiąc (a właściwie pisząc) sami tak na prawdę ich szukamy, żeby "wycisnąć" ten wspólny czas jak cytrynkę :) Znaleźliśmy w prasie lokalnej wiadomości o dożynkach w pobliskiej wsi, więc zapakowaliśmy Szarańczę, zadzwoniliśmy po przyjaciół i ruszyliśmy przed siebie. Po nie długiej drodze znaleźliśmy się w uroczym miejscu i chociaż jak dla mnie było za dużo ludzi (według informacji biuletynowych w zeszłym roku wieś liczącą 585 osób "nawiedziło" 120 tyś. zwiedzających) to na prawdę spędziliśmy bardzo miły dzień. Małoletni odwiedzili "stoisko" ze zwierzętami, gdzie oprócz typowych wiejskich zwierząt (krowy różnych maści, świnie z warchlakami, kuce, konie, drób wszelaki jeszcze w stanie biegającym oraz niezmierne ilości królików małych i olbrzymich) mogli podziwiać nawet wielbłąda. Były jeszcze stragany różniste, z wyrobami regionalnymi, jadłem i napojem typowym dla okolic, jak również z kolorowym "mydłem i powidłem", które jakoś tak mnie niestety kuło w oczy bo ni jak nie mogłam dopasować tematycznie do okoliczności plastikowych zabawek typu "made in china", latawcowych nietoperzy, kolorowych parasolek i innych tego typu cudów z atmosferą rolniczego święta. Chłopaczki, na szczęście moje i mojego portfela, nie miały w tym kierunku jakichś szczególnych upodobań (chociaż Starszak "zakochał" się bez pamięci w plastikowym, rycerskim hełmie ale udało nam się jego zakup odroczyć w czasie, do bliżej nie określonej przyszłości), więc zatrzymaliśmy się jedynie przy ogromnym straganie żywnościowym, wybierając posiłek pośród szaszłyków, kiełbasek, zapiekanych ziemniaków, chleba ze smalcem, świeżo kiszonych ogórków i innych "cudów". Jednak najważniejszym okazał się ogrom rolniczych maszyn (traktorów, kombajnów i cudów innych, których to nawet ja sama, spędzająca czasy dzieciństwa nie raz na przepięknej polskiej wsi, nazwać bym nie potrafiła) możliwość wchodzenia na nie, dotykania, oglądania w "akcji".
Emocje jeszcze długo, w drodze powrotnej, nie pozwoliły na wyciszenie, kumulowały się w opowieściach i głośnych zachwytach i nie pozwoliły na zapadnięcie w typową, samochodową drzemkę (zwyczajową po tak długim pobycie na świeżym powietrzu, a spędziliśmy na nim co najmniej 5 godzin), więc jeszcze na zakończenie cudownego dnia Małż zabrał całą naszą czwórkę na lody, podczas której doświadczyliśmy, po raz pierwszy, mocno ekspresyjnej formy "buntu dwulatka" ze strony naszego Młodszaka. I było więc wicie się piskorza na posadzce lodziarni, nie potrzebny (z naszej perspektywy oczywiście) płacz w spazmach ogromnych, tupanie nóżką i wielkie naburmuszenie z powodu odmowy Rodzicielki, która stanowczo sprzeciwiła się korzystaniu Dzidziucha z karuzelki wielko marketowej, podczas nieobecności toaletowej Małża i Starszaka. Nie zawiódł spokój, opanowanie, "przymrużenie oka" i doświadczenie rodzicielskie nabyte przy starszej latorośli. Bunt trwał zaledwie 60 sekund i zniknął bez śladu tak szybko jak się pojawił, zjedliśmy smaczne lody i dotarliśmy do domu, gdzie w końcu Szarańcza "padła" i spała spokojnie aż do rana. A wspomnienia tego dnia zostaną z nami na zawsze, uwiecznione na "obrazkach" :)

Wszystkie moje chłopaki (pasiaki całej 3 powstały w zabiegu całkiem nie zamierzonym), choć Najmłodsza sztuka mocno już umęczona "dreptaniem" co manifestuje odmową współpracy z domowym fotografem :)

niedziela, 11 września 2011

3x2, czyli w gościach u bliźniaków...

Biegane te nasze dni ostatnio. Nadrabiamy zaległości rodzinno-towarzyskie, co to ich się przez te niemal trzy miesiące nieobecności w rodzinnej miejscowości nazbierało, dlatego też jakoś tak ciężko mi usiąść i napisać choć kilka słów. Ale dzisiaj na chwilkę zasiadłam bo po tym szalonym, szybkim i mocno intensywnym weekendzie muszę "ku pamięci" uwiecznić kilka słów i zdjęć. Sobota upłynęła w radosnym nastroju u naszych wspaniałych przyjaciół gdzie razem z nimi mogliśmy celebrować trzecie urodzinki ich podwójnych latorośli. Bo oto ojciec chrzestny mojego Młodszaka i jego cudowna małżonka (a moja osobista przyjaciółka od lat co najmniej dziesięciu !) dokładnie przed trzema laty powitali na świecie swoich wspaniałych synów, w niesamowitej ilości sztuk dwie, co już samo w sobie stanowi wyczyn niesamowity i sprawia, że podziw dla ich mamy pojawia się w mym sercu natychmiast i całkowicie naturalnie, jak tylko pomyślę o tym niesamowitym wydarzeniu z 2008 roku. Do dzisiaj pamiętam jak kochana M. leżała w "moim" szpitalu (najbliższym od domu i dokładnie tym samym, w którym na świat przyszła moja Szarańcza), jak z niecierpliwością czekała na powitanie swoich maluszków a jednocześnie "walczyła" o każdy kolejny dzień chłopców w brzuchu aby byli silni i zdrowi. I o to teraz te dwa małe bączki, które sprawiły, że rodzice w szpitalu świętowali kolejną rocznicę ślubu oraz urodziny rodzicielki są fajnymi, ekspresyjnymi trzylatkami, wprawiającymi swym podobieństwem w zakłopotanie nawet bliskich znajomych (wiecie co to za wstyd dla ciotki tak się co chwila dopytywać nieletniego z kim to ma do czynienia), których energii starczyłoby na co najmniej małą grupę dziecięcą a nie tylko na jedną parę bliźniąt rodzaju męskiego.
Na miejscu czekała nas przewspaniała rodzinna atmosfera, pyszny tort z dziecięcymi motywami, śpiewy i tańce (do odkrytych ponownie "hitów" z własnego dzieciństwa), zabawki w ilościach hurtowych, lampiony puszczane "w świat" na szczęście, balony, serpentyny i wszystko to co powinno się znaleść na przyjęciu urodzinowym małych chłopców :)