czwartek, 15 września 2011

Dożynki 2011...

Wykorzystując (tak na prawdę do granic możliwości) obecność Taty w naszym życiu korzystamy ze wszystkich możliwości aby wspaniale wspólnie spędzać czas. Nadarzyło się ostatnio ku temu kilka "dodatkowych" okazji a szczerze mówiąc (a właściwie pisząc) sami tak na prawdę ich szukamy, żeby "wycisnąć" ten wspólny czas jak cytrynkę :) Znaleźliśmy w prasie lokalnej wiadomości o dożynkach w pobliskiej wsi, więc zapakowaliśmy Szarańczę, zadzwoniliśmy po przyjaciół i ruszyliśmy przed siebie. Po nie długiej drodze znaleźliśmy się w uroczym miejscu i chociaż jak dla mnie było za dużo ludzi (według informacji biuletynowych w zeszłym roku wieś liczącą 585 osób "nawiedziło" 120 tyś. zwiedzających) to na prawdę spędziliśmy bardzo miły dzień. Małoletni odwiedzili "stoisko" ze zwierzętami, gdzie oprócz typowych wiejskich zwierząt (krowy różnych maści, świnie z warchlakami, kuce, konie, drób wszelaki jeszcze w stanie biegającym oraz niezmierne ilości królików małych i olbrzymich) mogli podziwiać nawet wielbłąda. Były jeszcze stragany różniste, z wyrobami regionalnymi, jadłem i napojem typowym dla okolic, jak również z kolorowym "mydłem i powidłem", które jakoś tak mnie niestety kuło w oczy bo ni jak nie mogłam dopasować tematycznie do okoliczności plastikowych zabawek typu "made in china", latawcowych nietoperzy, kolorowych parasolek i innych tego typu cudów z atmosferą rolniczego święta. Chłopaczki, na szczęście moje i mojego portfela, nie miały w tym kierunku jakichś szczególnych upodobań (chociaż Starszak "zakochał" się bez pamięci w plastikowym, rycerskim hełmie ale udało nam się jego zakup odroczyć w czasie, do bliżej nie określonej przyszłości), więc zatrzymaliśmy się jedynie przy ogromnym straganie żywnościowym, wybierając posiłek pośród szaszłyków, kiełbasek, zapiekanych ziemniaków, chleba ze smalcem, świeżo kiszonych ogórków i innych "cudów". Jednak najważniejszym okazał się ogrom rolniczych maszyn (traktorów, kombajnów i cudów innych, których to nawet ja sama, spędzająca czasy dzieciństwa nie raz na przepięknej polskiej wsi, nazwać bym nie potrafiła) możliwość wchodzenia na nie, dotykania, oglądania w "akcji".
Emocje jeszcze długo, w drodze powrotnej, nie pozwoliły na wyciszenie, kumulowały się w opowieściach i głośnych zachwytach i nie pozwoliły na zapadnięcie w typową, samochodową drzemkę (zwyczajową po tak długim pobycie na świeżym powietrzu, a spędziliśmy na nim co najmniej 5 godzin), więc jeszcze na zakończenie cudownego dnia Małż zabrał całą naszą czwórkę na lody, podczas której doświadczyliśmy, po raz pierwszy, mocno ekspresyjnej formy "buntu dwulatka" ze strony naszego Młodszaka. I było więc wicie się piskorza na posadzce lodziarni, nie potrzebny (z naszej perspektywy oczywiście) płacz w spazmach ogromnych, tupanie nóżką i wielkie naburmuszenie z powodu odmowy Rodzicielki, która stanowczo sprzeciwiła się korzystaniu Dzidziucha z karuzelki wielko marketowej, podczas nieobecności toaletowej Małża i Starszaka. Nie zawiódł spokój, opanowanie, "przymrużenie oka" i doświadczenie rodzicielskie nabyte przy starszej latorośli. Bunt trwał zaledwie 60 sekund i zniknął bez śladu tak szybko jak się pojawił, zjedliśmy smaczne lody i dotarliśmy do domu, gdzie w końcu Szarańcza "padła" i spała spokojnie aż do rana. A wspomnienia tego dnia zostaną z nami na zawsze, uwiecznione na "obrazkach" :)

Wszystkie moje chłopaki (pasiaki całej 3 powstały w zabiegu całkiem nie zamierzonym), choć Najmłodsza sztuka mocno już umęczona "dreptaniem" co manifestuje odmową współpracy z domowym fotografem :)

2 komentarze:

  1. Czyżby Baszkowice? ;-), co roku jestem na tych targach, od dziecka ;-), w tym nie dotarłam ;-).

    OdpowiedzUsuń
  2. A nam się udało, chłopaki zachwyceni, ja trochę zmęczona tłumami...

    OdpowiedzUsuń