środa, 30 czerwca 2010

Ikea...


Dzisiaj będzie króciutko. Małż ze Starszakiem i Dzidziuchem zostali w domku, a ja z koleżanką pojechałyśmy do "mekki" wyposażenia wnętrz i wszelkich bardziej lub mniej potrzebnych elementów dekoracyjnych. Sama przyjemność biorąc pod uwagę, że w Polsce do tego sklepu muszę pokonać trasę 2 godzinną (lub dłuższą zależy, który kierunek wybiorę) a tu wystarczyło 20 minut jazdy samochodem. Wróciłam wzbogacona o pojemniki na zabawki dla obu chłopców, kosz na brudną bieliznę, ramki do zdjęć, trochę szkła (już będę miała prawdziwy wazonik na kwiatki od Małża) i akcesoria kuchenne...:)
Miły dzień...

wtorek, 29 czerwca 2010

Leniuchowo, jogurtowo i książkowo...


Dzisiaj zaczęłam kolejny, upalny dzień niesamowitym cytrynowym jogurtem z dodatkiem cytrynowej skórki - cudo! A jakie orzeźwienie na Dzień Dobry! ? No i jeszcze te jego opakowanie...taka mała rzecz a cieszy :) Nie mogłam się oprzeć i musiałam go uwiecznić.
Na zdjęciu w samodzielnie wykonanym "wazoniku" (potrzeba matką wynalazku!) nadal kwitnące frezje i ułożone przez Starszaka muszelki, no i moje śniadanko...:) Od razu milej zaczyna się dzień, chociaż ten dzisiejszy należał do wyjątkowo leniwych...Dzidziuch marudził dzisiaj niezwykle...podejżewam, że to kolejne ząbki a on jakoś tak ciężko to przechodzi, aż mi go szkoda :( więc nawet nie było nastroju do spacerowania...w takich sytuacjach bardzo dobrze sprawdza się ogródek, można wystawić wózek ze śpiącym maleństwem i przy okazji drzemki Dzidziuch doświadcza również dotleniania :) Starszak zajmował się dzisiaj "sam sobą", więc było go wszędzie pełno. Bawił się w ogrodzie, w basenie, zabawki są chyba w każdym pokoju - najważniejsze, że jest zadowolony i szczęśliwy, bo rodzina jest RAZEM!


Przyszykowałam pyszny obiadek (jak fajnie jeść razem - takie zwykłe a zarazem niezwykłe dla mnie), pojechałam z małżem na zakupki i oddałam się błogiemu lenistwu z lekturą w ręku. Po "połknięciu" dwóch tomów autorstwa Małgorzaty Kalicińskiej o "Domu nad rozlewiskiem" (książka na szczęście wypada rewelacyjnie nie tylko w porównaniu z telewizyjnym serialem ale po prostu najzwyczajniej w świecie jest genialna) przystąpiłam do kolejnej...zapowiada się fajnie...jak ja lubię wakacje :) Nawet jak niczego nie zwiedzam i po prostu "siedzę" z chłopcami w domu.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Wielkie czereśnie i niespodzianki na spacerze...

Uwielbiam lato, upały mnie napędzają, choć pot się leje strumieniami mi tam jest dobrze :) Chłodzę się jak umiem, chlapię się z chłopcami w ogrodowym baseniku, popijam lemoniadę, zajadam się lodami...no i nie gotuję obiadów. Tak, tak...taka ze mnie zła matka, ale po co gotować jak można korzystać z darów natury...Dzisiejsza dieta została oparta na ogromnych, słodkich i soczystych czereśniach :) Mogłabym jeść tylko je...


Ogromne, soczyste owoce to mój ulubiony "letni" owoc. Jem je przez cały sezon, a resztę roku po prostu...za nimi tęsknię :( Wygrywają u mnie nawet z powszechnie uwielbianymi truskawkami, nic na to nie poradzę tak już mam, dlatego z łezką w oku wspominam lato 2005 - szczęście z powodu narodzin Starszaka było zakłócone jedynie nie możnością jedzenia tego wspaniałego owocu - mamy karmiące rozumieją :) A ja w tym roku doceniam to, że Dzidziuch przestał być mamusiowym ssakiem przed czereśniowym sezonem. Dzięki Ci synuś.

Leniwe poranki spędzam w przydomowym ogródku lub na niedalekich spacerach a na każdym z nich odnajduję jakiś uroczy zakątek, który wprawia mnie w zachwyt i poprawia i tak wyśmienity nastrój...tak jak na przykład te urocze, gliniane króliczki...



...albo przepiękne, stylizowane latarenki, które uwieczniłam specjalnie dla cioci M. szkoda że jej tu nie ma, bo ja już nie wiem co fotografować a na co po prostu się patrzeć...


niedziela, 27 czerwca 2010

De Zaanse Schans...



Muzealna wioska nad rzeką de Zaan, którą dzisiaj odwiedziliśmy pochodzi z XVII wieku. Około 1950 roku powzięto inicjatywę, aby autentyczne domy i wiatraki uratować od zniszczenia. Zostały one "cegiełka po cegiełce" rozebrane i grupowo odbudowane, i przeniesione do dzisiejszej zabytkowej dzielnicy Zaanse Schans. Wszystkie domy w wiosce są zamieszkałe. Można tutaj obejrzeć różne muzea, pracownie typowo holenderskich sabotów, sera i różne pracownie rzemieślnicze. Z ówczesnych 500 (!) oryginalnych wiatraków z tych okolic ocalało zaledwie 6. (opracowałam w oparciu o przewodnik "Holandia")




Spędziliśmy dzisiaj naprawdę cudowny dzień, chłopcy zmęczeni ale szczęśliwi. Starszak dzielnie wspinał się po drewnianych schodach i spełnił swoje kolejne dziecięce marzenie - znalazł się wewnątrz zabytkowego wiatraka i podziwiał z niego okolicę. Natomiast Dzidziuch dzielnie wytrzymywał trudy podróży w 30 stopniowym upale i cierpliwie "pozował" do zdjęć :)


Tak jak tutaj pod muzeum drewnianego sabota Klompenmakerij :) Cudnie, prawda?



sobota, 26 czerwca 2010

Cujik...

Zwiedzamy...
Małe miasteczka mają w sobie nieodparty urok, tym bardziej jeśli są otoczone błękitną wstęgą rzeki. Starszak cieszy się gdy nieopodal nas przepływa po brzegi wypełniona barka lub prom "zapakowany" samochodami, jak mało potrzeba by wywołać na jego twarzy uśmiech :)
Wąskie uliczki, donice wypełnione kolorowymi kwiatami, górująca nad miasteczkiem wieża zabytkowego kościoła...i żelazne grodzie obronne wałów przeciw powodziowych...woda nie ma szans...szkoda, że w Polsce nie ma na to ani środków ani pomysłu, bo dzięki temu tak wielu ludzi miałoby spokojniejsze życie. Tutaj fala powodziowa zostaje odgrodzona od miasta żelazną bramą dając mieszkańcom spokój i normalność. Cudne i straszne zarazem...


No i jeszcze te straganiki z różnościami...i uśmiech Starszaka na widok drewnianych wróbli...bezcenne (jak mówi pewna reklama :P)


piątek, 25 czerwca 2010

Niezidentyfikowane obiekty pływające...:)

Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem szukania sposobu na ochłodę :) Starszak i Dzidziuch poczuli zew natury i udawali "niezidentyfikowane obiekty pływające" bo cóż tu kryć, do ryb im daleko :)


Wystawiłam im w ogrodzie dmuchany basenik, żeby upał nie wpłynął negatywnie na działanie mózgu ("mamusiu, jak za dużo myślę to mnie mózg boli") Starszaka i nie powiódł go w niezbadane jak dotąd rejony ogrodowego oczka wodnego, tak dla schłodzenia rozgrzanych członków. Oczywiście w ciele Dzidziucha obudził się duch "naśladownictwa", więc w miarę swoich, ograniczonych wiekiem możliwości robi to co Starszak. W ten o to sposób, gdyby nie basenik pewnie musiałabym wkrótce wyławiać moją dwójkę spośród wodnych roślin i kolorowych rybek, a tak dzisiejsza wodna przygoda skończyła się na szczęśliwym chlapaniu, pryskaniu i przelewaniu.

No a ja mogłam uwiecznić na zdjęciach "domowe" lilie wodne budzące się do życia im cieplejsze promienie słońca na nie padają. Cudownie otwierają swe kwiaty za dnia by zamknąć się w kielichy w późno popołudniowej porze :)


czwartek, 24 czerwca 2010

Kamienne żółwie, oczka wodne i "rybki"...

Kolejny dzień spędzony na słodkim "nic nie robieniu". Spacery z chłopakami, poznawanie okolicy...świetna sprawa. Pogoda wspaniała (jak ktoś lubi upały - a ja do takich należę) jak się utrzyma to może jutro pochlapiemy się w basenie :) Ku uciesze Starszaka odkryliśmy kolejne wspaniałe place zabaw, więc młody narazie nie wspomina o przedszkolu i tęsknocie za kolegami, oby jak najdłużej. Jestem dzielna, dzisiaj w parczku rozmawiałam z holenderką (po angielsku oczywiście) i nawet nie było tak źle. Mam w sobie taką blokadę, że jak się czuję nie pewnie w jakieś kwestii to wogóle się jej nie podejmuję, więc zamiast próbować i mówić chociażby "Kali chcieć, Kali mieć..." to się nie odzywam:( A podobno trzeba po prostu próbować, zobaczymy...
Odkrywam też coraz dalsze zakamarki naszego, uroczego miasteczka i spaceruję w coraz bardziej oddalone od domostwa tereny. Oczywiście budzi to głośny sprzeciw Starszaka, a bo to go nóżki bolą, a to soczek się skończył i takie tam, na szczęście Dzidziuchowi wszystko jedno bo jak ten "pan i władca" jeździ on sobie swoją własną karocą z napędem na dwie mamine nogi :)
I zdarza się też tak, że Starszak zapomina o spoconych kudełkach i nie ma w jednej chwili problemu "za którym zakrętem jest nasz domek?" bo natykamy się na jakieś cudne miejsce, które wywołuje zachwyt w oczach i rozdziawienie pyszczka...



Chciałam zrobić Starszakowi fotkę, jak ujżał te cuda w przydomowym oczku wodnym ale nie miałam szansy...mały "papparazzi" zgarnął mi sprzęt sprzed nosa i pstrykał :) Nawet nie źle mu to wyszło, mam konkurencję w fotograficznej pasji zatrzymywania rzeczywistości. Jeszcze jedna rzecz, która będzie nas łączyć :)

środa, 23 czerwca 2010

Goeie morgen (chuje morchen)...

Zapoznajemy się z otaczającą nas rzeczywistością. Tatko dzisiaj musiał nas "porzucić" na rzecz pracodawcy i z samego ranna, na równi ze wschodzącym słońcem udał się do "fabryki" a my powoli przestawiamy się na tryb holenderski.
Chodzę, zwiedzam (za sprawą Starszaka głównie place zabaw no ale cóż...jemu też się coś należy), oglądam przydomowe ogródki i szczerze mówiąc zaglądam do okien, bo nie mogę się od tego powstrzymać...W tutejszych domostwach okna mają powierzchnię prawie całej ściany i z reguły pozbawione są jakiej kolwiek zasłonki, tak więc przechodząc obok doskonale widać styl w jakim urządzone są wnętrza. Więc chodzę i się gapię...dla mnie to jak na razie egzotyka, chodź mój małż mówi, że można przywyknąć :) Okna i parapety są też dla mieszkańców miejscem swoistych wystaw, na które składają się kwiaty, wazony, świeczniki, figurki, koraliki, proporczyki i różne inne cuda, których nie sposób wymienić, więc jak tylko uwiecznię je aparatem na pewno tu zamieszczę.
Język to, jak dla mnie, jeden wielki gulgot, dlatego z tubylcami porozumiewam się po angielsku, na szczęście oni płynnie przechodzą z jednej mowy na drugą, więc w podstawowych kontaktach codziennych nie mam wielkich problemów komunikacyjnych. Mieszkańcy, jak wynika z moich obserwacji poczynionych teraz i w czasie krótkiego zimowego pobytu, są przyjaźni, otwarci i sympatyczni tylko czasem mnie zaskakują, kiedy w czasie zwykłego spaceru zagadują mnie "po swojemu" a ja z uśmiechem udaję, że wiem o co chodzi. Starszak zazwyczaj na ichnie pozdrowienia odpowiada z uśmiechem "bla, bla, bla"co naprawdę jest zbliżone do tutejszej mowy, natomiast Dzidziuch nie ma tego problemu gdyż jego "gugu, gaga, źiś..."brzmi równie obco dla mnie jak i innych populacji. Na razie jestem na etapie podstaw (ale takich naprawdę podstawowych), więc wchodząc do sklepów mówię "chuje morchen"(dzień dobry) - jak kolwiek dziwnie i nieprzyzwoicie, dla nas Polaków, by to brzmiało :)

wtorek, 22 czerwca 2010

W podróży...

Ośmio godzinna podróż z uroczym aczkolwiek kręcącym się i marudzącym niemiłosiernie pięciolatkiem oraz z przeważnie śpiącym dziesięciomiesięczniakiem jak nic zakończyłaby się katastrofą gdyby nie fantastyczny spokój rodziciela płci męskiej, który w ułamku sekundy potrafił zainteresować widokiem za oknem Starszaka oraz ukoić łzy Dzidziucha kolejną porcją pożywnego deserku tudzież pićka. Tatko, który przez ostatnie miesiące dosyć rzadko i niezbyt intensywnie uczestniczył w życiu swojej małej trzódki z pełną powagą odpowiadał na nieustające pytania, wykazywał się w podróży ogromnymi pokładami cierpliwości a przy tym bezpiecznie, sprawnie i szybko przemieszczał się rodzinnym wehikułem w zaplanowanym kierunku. Trzy nadprogramowe postoje, umazane buziaki i chrupki ryżowe w skromnym owłosieniu kształtnej główki Dzidziucha ni jak nie psuły mu humoru...
I wtedy to właśnie po raz kolejny uświadomiłam sobie jak dobrze mieć przy sobie takiego fajnego Ktosia, kto pogodą ducha i szerokim uśmiechem rozwiąże każdy problem i usunie każdy smuteczek...Fajnie razem podróżować, nie tylko po Holandii ale i w ogóle przez życie :)
Jak w każdej "drodze" także i u nas znalazły się świetne momenty kiedy chłopcy na przykład bawili się w bawialni "na postoju" albo wtedy kiedy "zmordowani" monotonią widoków i jednostajnością dźwięku samochodowego silnika "padali" jak przysłowiowe kawki a my mieliśmy czas żeby spokojnie, bez ich udziału porozmawiać - cudowne uczucie :)
No i jeszcze mały drobiazg...bukiet pachnących, białych frezji...("ciociu" M szkoda ,że jesteś tak daleko, bo ich zapachu nie sposób ci przesłać)...na komodzie, w sypialni...no i nic więcej mi nie trzeba...jeden zimowy i dwóch letnich przy boku - pełnia szczęścia :)


I w ten o to dziwny sposób (treść jakby wyrwana z kontekstu i oderwana całkowicie od rzeczywistości) zainicjowałam istnienie tego miejsca, tego wirtualnego pamiętnika o mnie, moich Synach i ukochanym Małżu. Bez słowa wstępu, przywitania, słowa wprowadzającego. No cóż, podyktowane to było prawdziwym impulsem i całkowicie impulsywnie zaistniało w czaso-przestrzeni. Wyjaśnienia skąd się tu wzięłam, w jakim celu i po co planuję tu pisać zamieściłam w osobistym profilu po prawej stronie, tuż pod osobistym wizerunkiem. Mam nadzieję, że to wystarczy a ja będę w spokojności swojego umysłu mogła oddawać się pisaniu a nie wyjaśnianiu :)