środa, 29 września 2010

Zupa dyniowa...

Jesień zawitała dziś na nasz stół. Przyszła do nas do domu pod postacią pięknej, pękatej, pomarańczowej damy...Już od jakiegoś czasu "chodziła za mną" myśl o kulinarnym eksperymencie z dynią w roli głównej. Pomyślałam sobie, że najlepszym wyjściem będzie ugotowanie zupy - kremu, gdyż ja kremy ogólnie lubię natomiast dla mojej Szarańczy taki typ zupy będzie najbardziej pożywny i treściwy. Był to mój debiut z wykorzystaniem tego wspaniałego warzywa we własnej kuchni i myślę, że nie było źle, jak na pierwszy raz i tak w ogóle. Zupa ta, która powstała po samodzielnym zmodyfikowaniu kilku znalezionych w internecie przepisów, nie wymaga ani dużo pracy ani jakichś specjalnych umiejętności. Dla chętnych podaje przepis, mi wyszło kilka porcji, tak myślę że na 2-3 dni dla mnie i Stonki, więc dla rodziny gdzie większość stanowią Duzi też wystarczy :)
ZUPA DYNIOWA:
- 1 kg dyni,
- 2 lub 3 marchewki,
- 1 średnia pietruszka,
- ćwiartka selera,
- nać pietruszki,
- gęsta śmietana,
- sól, pieprz
- ok. 1,5 litra bulionu ( ja miałam zamrożony własnowykonalnie uczyniony w przed czasie rosół z kury i dzisiaj przydał się idealnie ).
WYKONANIE:
- dynię obrać, wydrążyć miąższ z pestkami, pokroić w niekoniecznie regularną kostkę,
- pozostałe warzywa obrać i pokroić w małe części,
- do bulionu dodać warzywa i dusić pod przykryciem, kiedy już trochę zmiękną dodać dynię (szybciej mięknie i dodana za wcześnie może się całkiem rozgotować),
- przyprawić do smaku solą i pieprzem,
- po ugotowaniu warzyw rozdrobnić wszystko blenderem, w razie potrzeby rozrzedzić odrobiną wody...
PODAWAĆ:
- według uznania z sucharkami, prażonymi nasionami słonecznika lub dyni, drobnym makaronem...
- ja podałam z groszkiem ptysiowym, śmietaną i posiekaną natką pietruszki...
POLECAM na chłodne popołudnia, w mojej wersji wygląda tak:


Smakuje znakomicie ( według mnie i moich kochanych Głodomorków), więc na koniec najlepsza recenzja jaka mogła mi się przytrafić (talerz Starszaka, który ostatnio stał się "wybrednym" smakoszem i już nie pochłania wszystkiego jak kiedyś) :



SMACZNEGO !!!

wtorek, 28 września 2010

Przytul Misia...

Buro, szaro, smutno wokół, mokro, zimno - przyszła jesień... taka brzydka, zupełnie inna niż ta którą lubię... deszczowy dzień nas dzisiaj obudził, a żeby go sobie rozjaśnić "wrzucam" się tutaj szybciutko z moim małym Słoneczkiem. Dzidziuch na hasło : "przytul misia" wdrapuje się na kanapę, łapie w swoje maleńkie łapki swojego nowego przyjaciela (zamieszkał on z nami już jakiś czas temu, przyjeżdżając z odległego Wrocławia z ciocią G. i wujkiem Z. za co bardzo dziękujemy ale Malutki, odkrył go całkiem niedawno i jak widać bardzo polubił) i przytula go z całych swoich dziecięcych sił... A obrazki jakie mogę dzięki temu obserwować i uwieczniać to miód na serce, a w takie dni jak dzisiaj same promienie słoneczne (tym bardziej, że akurat te zdjęcia wykonane przy bardzo słonecznej pogodzie, co widać na załączonych obrazkach)... No i jeszcze ta słoneczna smuga na ostatnim zdjęciu... mój mały Promyczek dotknięty słońcem... Oczywiście rewelacja!!!


sobota, 25 września 2010

Cztery dni...

...właśnie tyle czasu "walczyłam" z moim młodszym synkiem o samodzielne usypianie w łóżeczku, i co...udało się znakomicie!!!

Dzidziuch w pierwszym dniu buntował się mocno i głośno, serce mi pękało jak patrzyłam na tę jego zapłakaną buzieczkę ale byłam "twarda" i nie ugięłam się, choć szczerze powiedziawszy byłam blisko... Pierwszy dzień = 15 minut histerii, później była już tylko cisza i o dziwo, spokojny sen (myślałam, że ten nie przyjdzie tak szybko, ale przyszedł i ukoił mojego maluszka ).
W drugi wieczór Glizda już nie była taka zaskoczona tym szybkim odkładaniem do łóżeczka, w zasadzie od razu po opróżnieniu butli z mleka, i jakoś tak mniej i ciszej protestował, uspakajanie Maluszka nie trwało już tak długo... Drugi dzień = 10 minut płaczu (postępem był i czas i poziom hałasu, to już był tylko taki żal i buncik, ale zupełnie nie było mowy o histerii ).
Następny wieczór skończył się dla Stonki, po bardzo intensywnym dniu, niemalże natychmiast po odstawieniu od ust butelki, otworzył jeszcze tylko na chwilę zmęczone oczęta jak odkładałam go ze swych ramion na zieloną łączkę pościeli i takim małym, błagalnym wzrokiem patrzył na mnie (takie przy najmniej odniosłam wrażenie) jakby prosił o jeszcze chwilkę czułości i bliskości więc usiadłam sobie na brzegu swojego małżeńskiego łoża (ło matko, jakie ono nie przyjemnie wielkie się stało odkąd Małż wyjechał :( ) i głaskałam przez małą chwilkę te jego dziecięce udko odziane w "śpiochaszki" aż po chwili usłyszałam tylko miarowe spaniowe "sapanie"... Trzeci dzień = 5 minut bez płaczu, za to z głaskaniem :)
Czwartego dnia dla lepszego efektu usypialnego, właściwie całe popołudnie (na nasze szczęście bardzo słoneczne) spędziliśmy na dworze i chociaż obawiałam się troszkę reakcji na wieczorne nowe rytuały (dzień szczepienia wprowadza czasami w rutynę nieco chaosu, tym bardziej w przypadku kiedy samodzielne usypianie nie jest tak naprawdę jeszcze rutyną, tylko dopiero powoli się nią staje) ale Groszeczek, w swojej zielonej piżamce, usnął bez żadnych, potarzam ŻADNYCH grymasów i dąsów, trzymając jedynie przez jakieś 60 (!) sekund mój palec w swojej małej, zaciśniętej w piąstkę, rączce...Czwarty dzień = ABSOLUTNE ZWYCIĘSTWO! Zero płaczu, usypianie w minutkę lub dwie!!!
I dzisiaj pełne zaskoczenie, drzemka poobiednia, Dzidziuch w łóżeczku, butla z herbatką (zielona z cytryną, a co, niech ma) w łapkach, "smok" w pogotowiu na brzegu podusi... a po "opróżnieniu" wodopoju sen przychodzi szybko, cicho, przez całkowite zaskoczenie (przy najmniej dla mnie)...no i zastaje mnie ten widok...

rozczulający, jedyny, niepowtarzalny... a Młody jak dorośnie to mi da popalić za to zdjęcie "rajtuzowe" :)

piątek, 24 września 2010

Dzielny pacjent...Jestem zuchem...:)


Mam dziś w domu dwóch małych bohaterów... Jeden "padł" wyczerpany przed południową akcją pod kryptonimem "szczepionka" a drugi bawi się wspaniałym spychaczo - koparko - czymś co dostał ode mnie (i pośrednio od Małża) za "dzielność". Oczywiście nie obyło się bez łez ale przy pomocy kochanej babci B. daliśmy radę. Akcja zaplanowana od A do Z "za pięć dwunasta" zmieniła osobę "pomocnika", bo dziadkowi M., który w pierwszej wersji miał być z nami, wypadło coś zawodowego ale płynnie załatwił zastępstwo i nie zostałam z moją kochaną Szarańczą sama...no cóż na co dzień tego tak nie odczuwam, bo nauczyłam się juz radzić sobie z dwójką dzieci w tak zwaną "pojedynkę", ale dziś jakoś zabrakło by mi jednej pary rąk. Bo jak tu iść na szczepienie "z tym drugim", jak "ten pierwszy" pozostaje nieutulony w swym dziecięcym żalu? No po prostu się nie da. Ja, matka na co dzień niespecjalnie wrażliwa (pozwalam się brudzić, upadać, poznawać ból... bez nadmiernego strachu i rozczulania) dziś chciałam pokazać moim dzieciom, że czasem można sobie popłakać bez zbytniego uszczerbku na "męskim" ego :) I były takie wspaniałe, "niemęskie" łzy w tym moi męskim świecie, ale obawiałam się, że będzie ich znacznie więcej, że będą takie histeryczne, w całkowitym zapomnieniu... a tu pełne zaskoczenie... Starszak "dał" radę dwóm kuciom, dwóm igłom i dwóm porcjom strachu...Dzidziuch, wspaniały w swej nieświadomości sprostał jednej szczepionce praktycznie bez płaczu i łez. Jestem dzisiaj z nich nad wyraz dumna... mam wspaniałych, dzielnych, małych chłopaków.

czwartek, 23 września 2010

I przyszła...:)


Przyszła jesień...piękna, kolorowa, ciepła...Starszak znosi do domu cudowne liście, kasztany i żołędzie... a w pobliskim lasku ( fajnie tak mieć "las" w środku miasta ) znalazł dwa grzybki, które teraz suszymy co by cieszyć się nimi jak najdłużej. Wkrótce usiądziemy wspólnie przy stole i wyczarujemy z tych skarbów ludziki i pewnie cały zwierzyniec, bo na jednym zwierzaczku się nie skończy, co Starszak oznajmił mi z poważną miną. Lubię te jesienne "zabawy" mamy już pomysł na pieska i żyrafkę a na czym stanie to się jeszcze okaże...na pewno będzie to nie zapomniany dzień dla mnie i dla niego...


Korzystamy z pogody, karmimy kaczki...chodzimy nad pobliskie "jeziorko" z przyjaciółmi mojego Starszaczka i z radością obserwuję jego zachwyt przyrodą...jest wspaniały, taki beztroski, wesoły, dziecinny...chciałabym błysk, który widzę w takich sytuacjach w tych jego cudownych, błękitnych oczach zatrzymać na zawsze...a z kaczuchami jest taki szczęśliwy.


A jak już skończą się bułki, tudzież chleb niespecjalnie powszedni, tuptamy sobie dokoła jeziorka, zaglądamy pod liście, szukamy nie tylko jesieni... Będąc w lasku z pannami M&M mój kochany pierworodny znalazł 2 podgrzybki i garść przepięknych żołędzi a co się z M naganiał to jego...


A jak byliśmy w tym samym miejscu, kolejnego już słonecznego dnia, z przedszkolnym kolegą M (taka ilość ludzi na M nas otacza, że trudno mi w to uwierzyć) chłopcy znaleźli jakąś niezwykłą gąsieniczkę i po dziś dzień zastanawiamy się wspólnie co z niej wyrośnie...

No i jeszcze na koniec, jak wisienka na torcie, moje drugie, jeszcze bardziej nieletnie, w odsłonie słodko jesiennej...jak to ciocia M powiedziała, na tym spacerku, na którym go uwieczniła...nasz kochany Antomiś... mój słodyczek, uczy się chodzić...:)


wtorek, 21 września 2010

Ostatni dzień w Blanes...

To moja ostatnia, tegoroczna opowieść wakacyjna, dlatego też chciałam na pamiątkę opisać miejsce, które przez jeden gorący, wrześniowy tydzień było dla nas domem. Blanes... niewielkie miasteczko na wybrzeżu Costa Brava. Ciche, spokojne, interesujące... Jak dla nas doskonałe do wypoczynku, bogate w ciekawe miejsca (historyczne centrum miasta, port, ruiny zamku, dwa wspaniałe ogrody botaniczne, dwie plaże) a jednocześnie niezbyt nachalne i męczące swoim turystycznym charakterem. Można w nim znaleźć miejsce na plaży aby wypocząć z rodziną i wcale nie trzeba robić tego z samego rana jak to bywa w innych kurortach, można poznać smaki owoców morza w licznych restauracyjkach zaopatrywanych przez kutry, których urocze "terkotanie"(ci co słyszeli pracujący kuter rybacki wiedzą o jaki dźwięk mi chodzi) uwodziło mnie co rano wespół ze wschodzącym słońcem. Co wieczór spacerując wzdłuż morza deptakiem, można natknąć się na kramiki przeróżnych handlarzy i poczuć jak małe, ciche Blanes zamienia się w miasteczko handlowe.
I jeszcze skalna turnia Sa Palomera, która "wchodzi" w morze prosto z ciepłego piasku oddzielając od siebie dwie plaże Plataja De s'Abanell i Plataja Blanes z częścią portową, będąc przy okazji niesamowitym miejscem widokowym...

Widok na plażę De s'Abanell i kompleks hotelowy, za którym schował się i nasz (i choć z tej perspektywy wydaje się niezwykle odległy to dzieliło nas od niego zaledwie 20 minut spaceru w towarzystwie pieszego nieletniego, więc naprawdę nie wielka odległość)...

A tu widok na drugą część miasta, wzgórze, nad którym górują ruiny zamku Sant Juan, port i ukryty "w zielonościach" ogród botaniczny Marimurtra...

Żeby tradycji stało się zadość Sa Palomera została przeze mnie zdobyta i co na każdym kroku mieszkańcy podkreślali pod katalońską a nie hiszpańską flagą zostałam "dla potomnych" uwieczniona... i na dodatek, na przekór swoim lękom ogromnym ( lęk wysokości dawał się we znaki a i powierzchnia skalna niezbyt zachęcająca do przemieszczania się po niej ) udowodniłam, że można w różnych innych też miejscach stanąć by okolicę podziwiać i się nią zachwycać...:)

A na zakończenie opowieści katalońskich przysiadłam sobie na wejściu do portu marząc już trochę na jawie, że kiedyś wrócę... by znów się zachwycać i wypoczywać z bliskimi sercu ludźmi... oby wszystkie wakacyjne wyprawy były tak udane, pełne miłości i słońca... czego sobie i Wam moi drodzy Czytacze życzę...

A następne wpisy będą już z teraźniejszości bardzo ciekawej oczywiście, bo o to w dniu kiedy na blogu żegnam się z wakacjami i latem, rozprawiam się z ciepłem, za którym ogromnie tęsknię, mój starszy synek "znalazł" na spacerze jesień i pachnie mi ona teraz w domu uroczo... ale o tym, następnym razem :)

poniedziałek, 20 września 2010

Montserrat...

W ciągu tygodniowego pobytu w Hiszpanii każdego ranka biegłam na balkon, kradnąc sobie kilka chwil nowo rozpoczynającego się dnia kiedy moi chłopcy jeszcze smacznie spali i wprost pochłaniałam oczami widok jaki mnie witał...Takie wspaniałe wschody słońca mogłabym oglądać co dzień, tylko nie odnalazłam żadnego zachodu...ten przychodził znienacka, niespodzianie, bez uprzedzenia, w przeciągu godziny po prostu robiło się najpierw szaro a zaraz potem ciemno, takie cudo, że nie widziałam jak słonko spływa z nieba do morza i w końcu Małż mnie oświecił. Słońce w tej części świata zachodzi z innej strony niż bym się tego spodziewała, więc co wieczór wędrowało "spać" za horyzont od strony Pirenejów (które też mogłam z oddali podziwiać) i nie udawało mi się tego faktu wzrokowo odnotować. A że na to sama nie wpadłam, no cóż, według Małża wytłumaczenie jedyne i słuszne, jestem blondynką, na dodatek ciemną, więc nic więcej nie trzeba dodawać :)

Dlatego przywiozłam z wakacji mnóstwo zdjęć wschodzącego słońca i ani jednego zachodzącego...ale za to jakie to były wschody...




Jednego dnia powitanego tak pięknie, postanowiliśmy udać się w magiczne miejsce, obiekt pielgrzymek religijnych mieszkańców całej Katalonii, miejsce kultu świętego obrazu (Czarnej Madonny Katalońskiej) jak również cud natury nie do opisania...klasztor u stóp gór skalistych przecudnej urody. To co, że droga wąska, kręta, niemalże pionowa, trzeba było tam dotrzeć i choć w połowie tej samochodowej wspinaczki zwątpiłam czy nam się uda dotrzeć w całości do celu (na samochodowy powrót się nie odważyłam, Małż musiał dokonać tego samodzielnie a ja z Szarańczą opuściliśmy to miejsce kolejką górską, która gwarantowała trochę spokojniejsze doznania wizualne) naprawdę warto było...






Zapaliliśmy świeczki pod kopią obrazu, zwiedziliśmy klasztor (tę część udostępnioną, bo jest jeszcze jedna przerobiona na skromny hotel i kolejna nie przeznaczona dla oczu zwiedzających, w której po dziś dzień od 1808 roku prowadzi życie zakon benedyktynów), nabyliśmy miody w różnych smakach z przyklosztarnych pasiek, po wspinaliśmy się po kamiennych schodkach żeby zobaczyć jak najwięcej...naprawdę cudowna wyprawa...




A potem to już tylko z "sercem w gardle" patrzyłam przez okno kolejki na trasę, którą w tym samym czasie samochodem pokonywał mój Małż...no cóż ja się poddałam i gdybym sama miała tego dokonać to pewnie po dziś dzień tkwiłabym na górze licząc na jakąś pomoc w przemieszczeniu a tak, że mam go odważnego to wróciłam w tym dniu do hotelu i w odpowiednim momencie powróciłam do domu swojego, za co jestem mu niezmiernie wdzięczna :)



niedziela, 19 września 2010

A jednak Barcelona...

Barcelony nie da się zwiedzić w jeden dzień, nie da się zobaczyć jej wszystkich wspaniałości ... można jedynie przez nią "przebiec" z wiarą, że się kiedyś się wróci i spędzi w niej więcej czasu. Mając świadomość tego, że czas się nie rozciąga, nogi po kilku godzinach nieustannego ruchu odmawiają posłuszeństwa (no oczywiście nie u Dzidziucha, gdyż ten zwiedza w pozycji horyzontalnej jeżdżąc w swoim zielonym wehikule), pragnienie i głód mogą sprowadzić na nas marudzenie i jęczenie niepospolite (głównie ze strony starszego dziecięcia) postanowiliśmy spokojnie przejść przez te piękne miasto, zahaczając jedynie o pewnie najbardziej znane zabytki, ale zobaczyć kilka bez pośpiechu, to według nas lepsze niż zobaczyć wszystko w biegu i po tak zwanych "łebkach" bo bylejakość, nawet jeśli tylko w zwiedzaniu, jest niedopuszczalna i według naszego osobistego, wakacyjnego kodeksu zakazana...

Zaczęliśmy więc klasycznie od największej budowli, od miejsca obowiązkowego, którego wizerunek widnieje na większości pocztówek z Barcelony...

Pierwszy przystanek Temple Expiatori de la Sagrad Familia, nie da się być i nie zobaczyć Świątyni Pokutnej Świętej Rodziny. Wielki, odwieczny plac budowy, bazylika rośnie od 1882 roku i teoretycznie zostanie ukończona w 2026 (tak podają źródła), chciałabym i wtedy móc być w tym miejscu...


Barcelona to miasto Antoniego Gaudiego i Eusebiego Guella. Ten duet sprawił, że wizja "szalonego" artysty mogła się zmaterializować dzięki majątkowi skutecznego przedsiębiorcy i powstały takie miejsca jakich ludzka wyobraźnia nie jest w stanie pojąć. Wytwór rozumu ludzkiego i ludzkiej pracy, niemierzalne pokłady bogactwa umysłu artysty często niedocenianego...ale jak na to się patrzy...i chyba wcześniej takie obrazy były moim udziałem tylko w snach dziecięcych a w Barcelonie można doświadczyć na jawie...

Przystanek drugi Casa Mila (La Pedrera, co można tłumaczyć jako Kamieniołom)...

Nie mogliśmy też sobie odmówić spaceru najbardziej znaną i chyba też najbardziej kolorową ulicą - deptakiem w mieście. Tylu straganów, kawiarenek i występów ulicznych artystów w całym swym życiu z pewnością nie widziałam. "Morze ludzkich głów", cytując słowa piosenki, i niepowtarzalny klimat braku pośpiechu i wszechogarniającego zrozumienia i sympatii...

Przystanek (a raczej Przechadzka) trzeci La Rambla...


A stamtąd wystarczyło skręcić i znaleźć się w innej epoce historycznej. Pamiątki Rzymskiej ekspansji na tych terenach, przepiękne starożytne mury, katedra z drzewiastym dziedzińcem (widzieliście kiedyś takie cudo?! nie do opisania! ), cudne krużganki, schodki, okiennice i nie zapomniane bramy...

Przystanek czwarty Barrio Gotico...

Korzystając, nad miarę intensywnie, z mocy swoich kończyn dolnych dotarliśmy także do wyjątkowego miejsca, jedynego na świecie łuku triumfalnego nie posiadającego militarnego charakteru. 30 metrowa budowla powstała w 1888 roku jako główne wejście na odbywającą się w tym czasie w Barcelonie wystawę, została więc wybudowana dla mieszkańców a nie jak w przypadku innych tego typu konstrukcji dla wojskowych parad.

Przystanek piąty Arco de Triunfo...


Później, jeszcze raz tego dnia, zachwyciłam się wyobraźnią Gaudiego i stanęłam jak zaczarowana przed budynkiem jego projektu. Kolejne charakterystyczne miejsce miasta i zamiast moich (zbędnych przecież w tym przypadku) słów zdjęcie...

Przystanek szósty Casa Batllo...

Na koniec, nieco już pospiesznie ("gonił" nas czas i pewne kulinarne zobowiązania) a przez co pobieżnie i niedokładnie poznane miejsce dla mnie (kibica "z wychowania") bezwzględnie obowiązkowe w trakcie pobytu w Barcelonie a jednak nie odkryte i "liźnięte" jedynie. Następnym razem (a będzie taki, obiecałam to sobie :)) z towarzyszeniem jakiegoś "rasowego" kibica przy boku co to potrafi docenić taki obiekt (bo Małż mój należy niestety do tego, mało procentowo mierzalnego gatunku męskiego, co to sportem się wielce nie para, nawet takim telewizyjno-siedzącym) wybiorę się w owe miejsce powtórnie i zobaczę wnętrze przepiękne a nie tylko fasadę, szczerze powiedziawszy, rozczarowującą co nie co...

Przystanek siódmy (podczas tej wyprawy ostatni), dwa słowa i wszystko jasne dla wtajemniczonych, a inni niech szukają - Camp Nou...



I to by było na tyle...Barcelona moimi oczami...na szczęście, to miasto wielu możliwości, więc każdy mógłby na nie patrzeć w inny sposób, chętnie wybiorę się do niej ponownie zupełnie innym "szlakiem" tak dużo można zobaczyć kiedy się po prostu chce patrzeć...

sobota, 18 września 2010

Ciało mnie boli...

Dzisiaj miałam opisać wyprawę do Barcelony, ale nie dam rady...ciało mnie boli...całe, każda kończyna, każdy nerw, odnoszę wrażenie, że nawet końcówki włosów mnie bolą. Jestem zdrowa (w sensie fizycznym oczywiście, bo przecież znając mnie dobrze nikt nie powie, że jestem w pełni zdrowa na umyśle, mam przecież te swoje "wariacje" :))...To nie pierwszy raz kiedy Małż wyjechał do pracy, do tych swoich "wiatraków" oddalonych od domu ponad 800 km ale dzisiaj po prostu nie mogę sobie z tym jego wyjazdem poradzić...fizycznie odczuwam tęsknotę...Wyjechał raptem kilka godzin temu a ja już usycham...więdnę jak "niedoopiekowana" roślina. Nie wiedziałam dotąd, że tęsknotę można odczuwać tak mocno, tak najprawdziwiej fizycznie...Ból, który do mnie dociera czuję dosłownie wszelkimi nerwami mojego ciała. Szukam sobie zajęć żeby wypełnić czymś ręce i myśli: piorę, myję okna, wycieram kurz, układam ubrania...jeszcze pewnie przejadę odkurzaczem przez mieszkanie i umyję podłogi...będę przynajmniej wiedziała od czego boli...:) Kuchnia i "salon" (salonik raczej no ale można sobie przecież trochę podbudować "ego" określeniem nie narzucającym Czytaczowi od razu rozmiaru owego pomieszczenia) już lśnią, została sypialnia i łazienka bo pokoju Starszaka z założenia nie będę dziś sprzątać - w czasie jego zabawy to i tak nie ma większego sensu :) Porządek w domu sprawia, że czuję namiastkę spokoju, wiem że tego prawdziwego nie doświadczę teraz przez długi czas...
Dobrze, że mam tę moją kochaną Szarańczę przy sobie, dla nich muszę zachowywać przynajmniej pozory normalności, a dzisiaj to nawet się cieszę, że mamy niespodziewane wychodne, bo mieliśmy siedzieć już do wieczora sami w domku ale Starszak dostał od koleżanki zaproszenie na urodziny (no tak Oni to mogą się bawić a ja to nie - niestety nie mogę być dzisiaj gdzieś, gdzie ważny Ktoś świętuje swoje 30-te urodziny, tak to czasem bywa w rzeczywistości "samotnej" matki ), więc będziemy wśród ludzi...to czasem pomaga...
Jakoś tak się dzisiaj "rozsypałam"... jak się zbiorę (za przeproszeniem) do kupy to dokończę (mam nadzieję, w miarę sprawnie) opowieści katalońskie i przejdę do teraźniejszości ...równie ciekawej dzięki moim chłopakom...

piątek, 17 września 2010

Plataja s'Abanell...

Pogoda ostatnio nie sprzyjająca (choć dzisiaj zza chmur przebija się słonko, a ja je zaklinam żeby zostało z nami na dłużej), więc wracam do wspomnień słonecznych...dzisiaj porcja fotek "przywodnych". Starszak i Dzidziuch "szaleli" na piasku, tak innym od tego znanego znad rodzimego morza, nie takim miękkim, jednolitym a jednocześnie tak wspaniałym do zabawy w budowanie, przesiewanie, tworzenie nowej piaskowej rzeczywistości. Moja kochana Szarańcza należy do tej części dziecięcej populacji, która zdecydowanie preferuje suchą część plaży i jak to kiedyś już zauważył Starszak on nie potrzebuje do szczęścia nad morzem samego morza, jemu wystarcza..."ta wielka piaskownica"
My z Małżem mieliśmy więc okazję do szalonego "chlupania" i nawet raz nam się udało popluskać wspólnie bo Stonka "padła" na drzemkę przedpołudniową a Starszak w szale zabawy piaskowej nie wykazywał odrobiny zainteresowania morskimi falami. Było wspaniale...
Radość tego dnia przychodziła do nas z niemal każdą rzeczą której doświadczaliśmy na tej słonecznej plaży imienia świętej Abanell, a chłopaczkom wystarczyły przeciwsłoneczne okulary taty żeby turlać się ze śmiechu po piasku lub leżaku...naprawdę nie wiele trzeba do szczęścia...być RAZEM ot i cała prawda!

Z plaży wygonił nas głód ( pomimo "zapakowania" torby Dzidziuchowej po brzegi różnego rodzaju wiktuałami spożywczymi, które w zastraszającym tempie znikały w paszczach moich nieletnich) a po zjedzeniu i niewielkiej porcji odpoczynku dopadło nas "plażowe lenistwo", więc nie przespacerowaliśmy się już tego dnia na morskie wybrzeże (całe 200 metrów od hotelu ale to nic :)) i wylądowaliśmy rodzinnie nad basenem a tam ja bawiłam się w paparazzi a moje chłopaki (wszystkie 3) chlupały radośnie aż do szczękania zębami i siności ust u tych najmłodszych osobników...:)

Po tak intensywnym dniu i nadmiarze świeżego powietrza sen popołudniowy spłynął na wszystkich niepostrzeżenie i tylko w ostatnim odruchu przytomności umysłu pstryknęłam chłopcom zdjęcie nim też padłam uśpiona przy boku Małża ( i tylko Starszaka na zdjęciu nie widać, bowiem łóżko jego w kadr się nie zmieściło ale gwarantuje, że wyglądał nie mniej uroczo niż ta dwójka, którą dla bezpieczeństwa Młodszaka rozdzielić musiałam układając Dzidziucha w specjalnym łóżeczku, co by odpoczynek ten uroczy nie skończył się dla niego "twardym lądowaniem" z wysokości)...