poniedziałek, 20 września 2010

Montserrat...

W ciągu tygodniowego pobytu w Hiszpanii każdego ranka biegłam na balkon, kradnąc sobie kilka chwil nowo rozpoczynającego się dnia kiedy moi chłopcy jeszcze smacznie spali i wprost pochłaniałam oczami widok jaki mnie witał...Takie wspaniałe wschody słońca mogłabym oglądać co dzień, tylko nie odnalazłam żadnego zachodu...ten przychodził znienacka, niespodzianie, bez uprzedzenia, w przeciągu godziny po prostu robiło się najpierw szaro a zaraz potem ciemno, takie cudo, że nie widziałam jak słonko spływa z nieba do morza i w końcu Małż mnie oświecił. Słońce w tej części świata zachodzi z innej strony niż bym się tego spodziewała, więc co wieczór wędrowało "spać" za horyzont od strony Pirenejów (które też mogłam z oddali podziwiać) i nie udawało mi się tego faktu wzrokowo odnotować. A że na to sama nie wpadłam, no cóż, według Małża wytłumaczenie jedyne i słuszne, jestem blondynką, na dodatek ciemną, więc nic więcej nie trzeba dodawać :)

Dlatego przywiozłam z wakacji mnóstwo zdjęć wschodzącego słońca i ani jednego zachodzącego...ale za to jakie to były wschody...




Jednego dnia powitanego tak pięknie, postanowiliśmy udać się w magiczne miejsce, obiekt pielgrzymek religijnych mieszkańców całej Katalonii, miejsce kultu świętego obrazu (Czarnej Madonny Katalońskiej) jak również cud natury nie do opisania...klasztor u stóp gór skalistych przecudnej urody. To co, że droga wąska, kręta, niemalże pionowa, trzeba było tam dotrzeć i choć w połowie tej samochodowej wspinaczki zwątpiłam czy nam się uda dotrzeć w całości do celu (na samochodowy powrót się nie odważyłam, Małż musiał dokonać tego samodzielnie a ja z Szarańczą opuściliśmy to miejsce kolejką górską, która gwarantowała trochę spokojniejsze doznania wizualne) naprawdę warto było...






Zapaliliśmy świeczki pod kopią obrazu, zwiedziliśmy klasztor (tę część udostępnioną, bo jest jeszcze jedna przerobiona na skromny hotel i kolejna nie przeznaczona dla oczu zwiedzających, w której po dziś dzień od 1808 roku prowadzi życie zakon benedyktynów), nabyliśmy miody w różnych smakach z przyklosztarnych pasiek, po wspinaliśmy się po kamiennych schodkach żeby zobaczyć jak najwięcej...naprawdę cudowna wyprawa...




A potem to już tylko z "sercem w gardle" patrzyłam przez okno kolejki na trasę, którą w tym samym czasie samochodem pokonywał mój Małż...no cóż ja się poddałam i gdybym sama miała tego dokonać to pewnie po dziś dzień tkwiłabym na górze licząc na jakąś pomoc w przemieszczeniu a tak, że mam go odważnego to wróciłam w tym dniu do hotelu i w odpowiednim momencie powróciłam do domu swojego, za co jestem mu niezmiernie wdzięczna :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz