W ciągu tygodniowego pobytu w Hiszpanii każdego ranka biegłam na balkon, kradnąc sobie kilka chwil nowo rozpoczynającego się dnia kiedy moi chłopcy jeszcze smacznie spali i wprost pochłaniałam oczami widok jaki mnie witał...Takie wspaniałe wschody słońca mogłabym oglądać co dzień, tylko nie odnalazłam żadnego zachodu...ten przychodził znienacka, niespodzianie, bez uprzedzenia, w przeciągu godziny po prostu robiło się najpierw szaro a zaraz potem ciemno, takie cudo, że nie widziałam jak słonko spływa z nieba do morza i w końcu Małż mnie oświecił. Słońce w tej części świata zachodzi z innej strony niż bym się tego spodziewała, więc co wieczór wędrowało "spać" za horyzont od strony Pirenejów (które też mogłam z oddali podziwiać) i nie udawało mi się tego faktu wzrokowo odnotować. A że na to sama nie wpadłam, no cóż, według Małża wytłumaczenie jedyne i słuszne, jestem blondynką, na dodatek ciemną, więc nic więcej nie trzeba dodawać :)
Dlatego przywiozłam z wakacji mnóstwo zdjęć wschodzącego słońca i ani jednego zachodzącego...ale za to jakie to były wschody...
Jednego dnia powitanego tak pięknie, postanowiliśmy udać się w magiczne miejsce, obiekt pielgrzymek religijnych mieszkańców całej Katalonii, miejsce kultu świętego obrazu (Czarnej Madonny Katalońskiej) jak również cud natury nie do opisania...klasztor u stóp gór skalistych przecudnej urody. To co, że droga wąska, kręta, niemalże pionowa, trzeba było tam dotrzeć i choć w połowie tej samochodowej wspinaczki zwątpiłam czy nam się uda dotrzeć w całości do celu (na samochodowy powrót się nie odważyłam, Małż musiał dokonać tego samodzielnie a ja z Szarańczą opuściliśmy to miejsce kolejką górską, która gwarantowała trochę spokojniejsze doznania wizualne) naprawdę warto było...








Brak komentarzy:
Prześlij komentarz