wtorek, 30 listopada 2010

Godzina Zero...czyli co się dzieje w domu między 1 a 2 w nocy...

Mój ukochany Młodszy syn, nie wiedzieć czemu, postanowił sobie ostatnio, że utrudni nam nieco nocne życie i budzi się automatycznie jak tylko ja złożę bezpiecznie głowę na swojej poduszce (a póki co jego łóżeczko zamieszkuje wespół zespół z moim łożem małżeńską sypialnię, więc następuje to naprawdę niemal natychmiast). Przyznam szczerze, że z konsekwencją było u mnie na bakier i zamiast odkładać Misiaka do łóżeczka za każdym razem kiedy się z niego podnosił, zdarzało mi się niestety, pod wpływem zmęczenia (oczywiście :p) lub w obawie przed obudzeniem Starszaka (no cóż, Mały głośno się buntuje jeśli nie wezmę go na ręce) brać go do siebie do łóżka... Ja wiem, że jest dużo mam którym odpowiada spanie z nieletnim przy boku, ale ja do takich mam nie należę. Nie wysypiam się wtedy zupełnie, śpię jak "królik pod miedzą", drętwieję pod wpływem nie zmienianej przez całą noc pozycji, drżę przy każdym ruchu Młodego... okropność! Książę, a jakże budzi się wyspany i radosny, matka zła, obolała, zmęczona (pomijam noce kiedy nie śpię wcale, np. ząbkowanie ale to inny temat), więc postanowiłam ten "bandycki" proceder ukrócić... Tym bardziej, że "dzienne" drzemki przebiegają bez zastrzeżeń, wieczorne usypianie trwa zazwyczaj ok. 20-30 minut, włączając w to karmienie, więc naprawdę odnosimy w tej kwestii wielkie sukcesy. Postanowiłam. Będę dzielna, konsekwentna...i wyspana (niezwyczajna jestem do takich akcji nocnych, Starszak mi tego oszczędził a i Młodszak do tej pory sypiał znakomicie - kolejny tzw. "skok rozwojowy"). Od trzech nocy mój Synek przeżywa więc "szok termiczny" w postaci odstawienia przytulania w czasie nocnych "mruczeń" i marudzenia. Obawiałam się mocno o sen Starszaka, podczas małych, histerycznych akcji buntu Młodszaka, ale na szczęście moje starsze dziecię, usypia "jak kamień" i chyba nawet wystrzały armatnie nie byłyby go w stanie obudzić, zanim sam do tego "nie dojrzeje". Tak więc, pozwalam się Młodemu wykrzyczeć, wypłakać, wycieram mały zasmarkany nosek, głaszczę po główce, odkładam cierpliwie na poduszeczkę, uspakajam, mruczę kołysanki... robię wszystko żeby było mu łatwiej przejść ten czas... Pierwszej nocy było ciężko i Młody "poddał" się dopiero po godzinie niezmiernego wrzasku (serce mi pękało, ale się nie poddałam), dzisiaj bunt skończył się po 20 minutach, ale po nim nastąpiła cisza i wspaniały, harmonijny sen, dla każdego w odpowiednim łóżku. Wiem, że moja metoda jest gwałtowna i brutalna, i dla wielu mam i dzieci nie do przyjęcia, ale dla mnie skuteczna i szybka, a przy tym naprawdę niespecjalnie krzywdząca moje dziecko, bo z tego co wiem, z doświadczenia i książek, granice jakie wytyczamy swoim dzieciom dają im tak naprawdę poczucie bezpieczeństwa (i tego będę się trzymać). Więc trzymam się swojego planu i liczę na to, że wkrótce powrócą do nas spokojnie przespane, w jednym miejscu, noce. Bo przecież Dzidź potrafił przespać noc od 19 do tej (chociażby) 6 rano. Wiem, że ten czas do nas wróci i będzie jak kiedyś :)

czwartek, 25 listopada 2010

Światowy Dzień Pluszowego Misia...

Dzisiaj, 25 listopada, na całym świecie obchodzony jest Dzień Pluszowego Misia i z tej okazji postanowiłam uwiecznić na zdjęciach największego i najmniejszego domowego pluszaka. Choć dobrze tego nie widać, na pierwszym zdjęciu są DWA MISIE.
Skąd wziął się ten dzień? Od samego prezydenta Stanów Zjednoczonych Teodora (Teediego) Roosevelta, który to w 1902 roku podczas polowania postanowił "ułaskawić" młodego niedźwiedzia, co przedstawił na rysunku w gazecie "The Washington Post" Clifford Berryman. Grafika ta natomiast była natchnieniem dla pewnego sklepikarza, rosyjskiego emigranta Morrisa Mitchoma, który wkrótce rozpoczął produkcję pluszowych misiów o wdzięcznej nazwie Teedy Bear, ze specjalnym pozwoleniem pana prezydenta. W roku 2002, w 100 rocznicę tego wydarzenia ustanowiono właśnie dzień 25 listopada Światowym Dniem Pluszowego Misia, który ja z moimi chłopakami obchodzić z radością postanowiłam. Więc na kolejnych zdjęciach misie pluszowe z moimi MISIAMI.



Chociaż nasze domowe pielesze dają schronienie wielu pięknym, przytulnym, mięciutkim misiakom wszelkiej maści i rozmiaru kiedy w przedszkolu u Straszaka pojawiło się hasło "możecie przynieść do przedszkola w ten specjalny dzień swoje pluszowe misie" nic nie mogło powstrzymać mojego synka od przyniesienia tego największego okazu. No cóż, tym razem dziecięcie nie poszło tylko na jakość lecz przede wszystkim na ilość. Na szczęście przedszkole mamy blisko domu bo zapowiedziałam Małoletniemu, że ja nie będę dźwigać takiego ciężaru... Młody dał radę, a z przedszkola wrócił z misiowym medalem. Tak wyglądali razem przed wyjściem z domu... Cudnie.


wtorek, 16 listopada 2010

I znów ten buraczany wątek...:)

Dawno mnie nie było a i dzisiaj zajrzałam tylko na chwilkę... przeklęte choróbsko trzymało wystarczająco długo, żeby zniechęcić mnie nawet do pisania... teraz kiedy w końcu skończył się 12-sto godzinny rygor dawkowania antybiotyku i po dwóch tygodniach mogę od niego odpocząć jakieś paskudne "coś" zalęgło się w gardle i drapie niezmiernie...och, nie lubię chorowania myślałam, że już po wszystkim a teraz znowu coś się zaczyna dziać...:(
Ale nie o tym miało być...
Przy całej codzienności, wszystkich zwykłych i niezwykłych obowiązkach, przy dylematach, których rozwiązanie może zmienić przyszłość a na pewno zmienia myślenie o teraźniejszości, gdzie jest miejsce na niepewność, strach, smutek czy niepewność zawsze mogę liczyć na rozbrajającą niewinność, szczerość i radość serwowaną w podwójnej dawce przez moich kochanych chłopców...
Wychodziliśmy dzisiaj z przedszkola (sami, ze Starszakiem, bo Dzidziuch został w domku pod opieką Babuni ) kiedy zaczął wiać okropny wiatr i padać zimny, jesienny deszcz... opatuliłam więc siebie i moje starsze dziecię, wyposażyłam głowy w kaptury, ręce w rękawiczki i trzymając się za dłonie ruszyliśmy w kierunku domu. Przez nagłe załamanie aury na język cisnęły mi się niewybredne słowa ale przytomnie pamiętając o latorośli i jej wyjątkowych zdolnościach zapamiętywania wszystkiego co nie odpowiednie i zakazane, ostatnią siłą powstrzymałam się od brzydkiego bluźnięcia, używając w zamian powiedzonka jednego z moich dziecięcych bohaterów...
Ja: Mamma mia, herbu zielona pietruszka !
Syn: ...i czerwony burak! (wyczucie chwili...bezcenne:))

No tak...:) i złość gdzieś wyparowała i słońce zaświeciło w duszy, poczułam w swej ręce tę małą chłopięcą dłoń, ujrzałam uśmiech w tych błękitnych ślepiach i wiem, że wszystko będzie dobrze, chociażby los rzucił nas w odległe rejony, będziemy razem z tą miłością, wiarą, niewinnością i spontanicznością coraz większego Chłopca... A kiedyś (już całkiem nie długo), przeniosę moich chłopców w świat Smoka, Profesora i Krainy Deszczowców...znalazłam nawet do kupienia żółty, zniszczony, sczytany egzemplarz książki, identyczny z tym jaki przez długie lata był ze mną (niestety, zgubił się, podczas którejś z przeprowadzek), więc mam pewność, że znowu przeżyję te przygody...a zielona pietruszka nie będzie dla moich dzieci tylko zwykłym warzywem...:)

niedziela, 7 listopada 2010

W czasie deszczu dzieci się nudzą...

Kiedy przychodzi taki czas jak deszczowy weekend mama, jako Rodzic zabawiający dzieciarnię, ma znacznie więcej pracy niż zazwyczaj, kiedy deszczowo jest "połowicznie" (znaczy tylko jeden dzień pada, a w drugi wychyla się zza chmurek słonko :)) pojawia się możliwość rozładowania skumulowanej w młodych organizmach energii, ale... no właśnie, czasem pojawia się to przysłowiowe ALE.
Chłopcy, co nie co zmęczeni zabawami "domowymi" i pewnie też poniekąd własnym towarzystwem (to w kierunku Starszak Dzidziuch, bo w odwrotnym działa nad wyraz skutecznie, aż tak, że Duży próbuje się wyzwolić z powolnego osaczania zamknięciem drzwi od pokoju aby móc pobyć ze sobą "sam na sam", czego Mały jak narazie zupełnie nie rozumie :)) a ja musiałam ich w dzisiejsze, niespodziewanie słoneczne przedpołudnie zatrzymać w domu, ze względu na własne słabości i niedomaganie (no cóż, nawet Najlepsza Matka na świecie czasem ląduje na antybiotyku, z wyraźnym wskazaniem do leżenia, a jeśli to nie możliwe (u mnie oczywiście, że NIE) to przy najmniej do oszczędzania siebie i jak najmniejszego przebywania na wietrze). Postarałam się wobec tego, żeby dzisiejsza zabawa była niezwykle interesująca dla obu osobników. Z pomocą przyszły mi na pomoc najsłynniejsze klocki na świecie, w wersji LARGE, czyli odpowiednie dla małych rączek Młodszego (chociaż i tak nieustannie musiałam kontrolować jego otwór gębowy, gdyż wiele elementów stale tam lądowało) a jednocześnie nadal interesujące dla Starszego. "Świętem" było udostępnienie metrażu własnej, "dorosłej" przestrzeni (zazwyczaj zabawki nie mają wstępu do salonu, chyba, że zostają jakimś podstępem przemycone bez mojej wiedzy i poza moim wzrokiem) co wywołało radość i przyczyniło się niewątpliwie do zadziwiająco zgodnej zabawy (tym bardziej, że Duży został wcześniej odpowiednio nastawiony na sposób zabawy z Dzidziuchem = Starszak buduje, Maluch demoluje :)).


Naprawdę fajnie się bawili... wykorzystali do tego wszystkie klocki jakie posiadamy w domu (drugie wielkie pudło czeka na nich zawsze i niezmiennie u babci G., więc i tam mają zapewnioną świetną zabawę), lubię je niezmiernie za rozmiar, kolory, kształty, szczegóły...

Oczywiście w trakcie zabawy poznaję pomysłowość moich Synów, ich niesamowitą wyobraźnię i indywidualne (zupełnie inne w obu przypadkach) podejście do tematu. Tym razem "obiektem zainteresowania" stał się krokodyl - u Starszaka mocno realistycznie pochłaniający człowieka (nie ma znaczenia, że był to robotnik w kasku na głowie, liczył się dramatyzm i groza :)) u Dzidziucha wegetarnianin, pochłaniający roślinność (to się nazywa wrażliwość i niewinność :))

A na koniec, specjalnie dla Mamy, jedynej kobiety w rodzinie, klockowe kwiatki... żebym i ja miała się czym bawić i poczuć się na miejscu w tym moim "męskim" świecie.

piątek, 5 listopada 2010

Samodzielnego jedzenia naukę czas zacząć...

Czas mija nie ubłaganie... "za chwilkę" Dzidziuch skończy 15 miesięcy, więc obiektywnie rzecz biorąc, jest już dużym chłopakiem dlatego też "małymi" krokami zaczynamy "szkołę życia"...:) Zaczęliśmy od jedzenia... Na "pierwszy ogień" poszła micha z kaszką (jabłkowo-brzoskwiniowa podobno pycha !!!), najpierw smakowanie łyżeczkowo-paluchowe...

Później "łycha" poszła w odstawkę a mój młodszy synek naprawdę żywo zainteresował się zawartością swojej niewielkiej miseczki (rozmiar celowo wybrany przez Rodzicielkę, im mniejsze naczynie tym mniej do sprzątania, a ilość zjedzonego posiłku można przecież zwiększać dokładkami w miarę apetytu rzeczonego Dzidziucha...) i mieszał w niej namiętnie całymi łapkami, przenosząc smakowitą kaszkę z miseczki na łapki, z łapek na stolik i siebie...


Jedzenie, w tempie obłędnym, trafiło również na gębulę Głodomorka i nie było by w tym nic specjalnie emocjonującego bo przecież to właśnie otwór gębowy służy do konsumpcji, gdyby nie fakt, że jedzenie owo trafiło również do oczu i rozmazane brudnymi łapkami spowodowało niestety nerwy i łzy Małego (zdjęcie dosłownie przed sekundą od emocjonalnego wybuchu)...


I tu, jak przystało na bohatera, wkroczyła Matka Rodzicielka, czyli we własnej osobie ja i zarządziła jedzenie "dwułyżkowe" (jedna łyżka w ręku mamy, druga w ręku Malucha), w ten o to sposób dziecięcie moje napełniło brzuszek i w stopniu nieznacznym, acz znaczącym "nauczyło" posługiwać się łyżeczką, niektóre porcje "z jego" łyżeczki lądowały nawet w jego otworze gębowym a nie do okoła niego... Jak na pierwszy raz wyszło świetnie... no cóż nikt nie mówił, że będzie łatwo... Parafrazując znane słowa MAŁY KROK DLA LUDZKOŚCI A WIELKI DLA MAŁEGO CZŁOWIEKA ...:)

poniedziałek, 1 listopada 2010

DWŚ... po Naszemu :)

Dzień Wszystkich Świętych, zaduma nad grobami bliskich, nieśmiertelne chryzantemy we wszystkich kolorach jesieni, ciepłe światło małych, średnich i ogromnych zniczy... a jednocześnie czas wspólnych, rodzinnych spacerów, bycia razem, trzymania się za ręce... Ten dzień "sprowadził" do domu, jak zwykle tylko na chwilę mojego Małża... chłopcy mieli święto :) Na szczęście już wczoraj odwiedziliśmy cmentarz, zapaliliśmy "światełka" tam gdzie mieliśmy to zrobić, zagrabiliśmy cudne i kolorowe liście, choć znajdujące się zupełnie nie na miejscu... i jak się okazało czuwała chyba nad nami opatrzność gdyż dziś nie dane nam było pospacerować na naszej, przecudnej urody metropolii gdyż Dzidziuch, po ciężkiej nocy, obudził się "zasmarkany" i profilaktycznie postanowiliśmy przeczekać sytuację w domku aby nie dopuścić do rozwinięcia jakiej kolwiek infekcji... Po pośniadaniowej drzemce, Młodszy niezmiennie "siorbał" nosem ale na szczęście nie gorączkował, więc postanowiliśmy "wyskoczyć" całą czwórką na pobliski plac zabaw żeby chłopcy pobyli chociaż chwilkę na świeżym powietrzu, w dniu w którym planowaliśmy dłuuuugie spacerowanie. Było fajnie. Taki troszkę inny Dzień Wszystkich Świętych ale w telewizji usłyszałam dziś opinię duchownego, żeby przeżywać ten dzień radośnie, wesoło i rodzinnie, i pomimo, że zazwyczaj twierdzę, że "telewizja kłamie"(:p) to tej opinii postanowiłam się posłuchać :) Wiem, że było warto! A jutro? Zaduszki... i powrót do codzienności, czyli wyjazd Małża do pracy...:( No cóż... takie życie, a jak przyjdzie smutek (zawsze przychodzi) spojrzę na zdjęcia Moich Chłopaków z dzisiejszego dnia i to mi da siłę do zmagania się z codziennością bez niego przy boku...