środa, 29 grudnia 2010

Święta, święta i po świętach...

Po świąteczna "nuda" a raczej błogie lenistwo spowodowało, że dokończyliśmy kilka zamierzonych wcześniej rzeczy min. pierniczki przywiezione na świąteczny stół wprost z polskiego, domowego piekarnika. Starszak, który jest już poniekąd dekoracyjnym ekspertem, był w niebo wzięty i szalał po naszej "tymczasowej" kuchni. Dekoracje tym razem ograniczyły się do czekoladowych draże, kolorowej posypki o wdzięcznej nazwie "disco" oraz dwukolorowej polewy czekoladowej... najważniejsze, że wyszło ładnie, kolorowo i smacznie a co przede wszystkim, co docenił zarówno Starszak jak i Małż, bardzo słodko...

A żeby nas nie dopadły nad programowe kalorie, o co obawiam się niezmiennie po dostarczeniu sobie i moim bliskim ogromu pysznego, świątecznego jedzenia (a przed świętami nieustannie pytałam "kto to zje?, po co nam tego tyle?" i jak się okazało moje obawy okazały się zbędne) zażywamy ruchu na świeżym powietrzu (bo w przeciwieństwie do zaśnieżonego rodzimego regionu kraju, tutaj aura nie raczy nas aż takimi ekstremalnymi warunkami i objawia się łaskawie w postaci niewielkiego tylko mrozu i opadów białego puchu w ilościach nie utrudniających codziennego życia a jednocześnie dającego możliwość wspaniałej zabawy...) i jeśli tylko czas pozwoli wyruszymy również na lodowisko, żeby młodsze pokolenie miało szansę odkrycia uroków jazdy na łyżwach.

Teraz Starszaka zafascynowało odgarnianie śniegu z podjazdu dla samochodów za domem (jak cudnie pokręcona może być logika pięcioletniego chłopca, coś co dla przeciętnego dorosłego jest przykrym obowiązkiem dla niego może być wspaniałą okazją do zabawy), więc jak tylko napada świeżego śniegu, łapie za łopatę i odśnieża... tworząc przy okazji ludy bałwano-podobne :)

Fajna taka zima bez codziennego, wczesnoporannego wstawania na "rozkaz" budzika, bez codziennych wypraw sankowych w kierunku przedszkola (co zdecydowanie sprawia Szarańczy frajdę, w przeciwieństwie do umęczonej Matki, która to musi swoje Pociechy, nie coraz lżejsze przecież, ciągnąć przez zaspy śnieżne i po "cudownie" przygotowane do jakiego kolwiek ruchu pieszych okoliczne chodniki, co i tak uznałam, już po pierwszych opadach śniegu za wersję łatwiejszą i mądrzejszą do wykonania niż próbowanie pokonania owej, nie długiej na szczęście trasy z Dzidziuchem w jego kołowym wehikule, brana pod uwagę jeszcze 3 opcja - pokonania drogi w wersji "na nogach", ograniczyła się jedynie do delikatnego uśmiechu, który przemknął po moich ustach, gdyż znając tempo krótkich nóżek Młodszego dziecięcia (które co rano razem ze mną "odstawia" Dużego do przedszkola, ze względu na brak zabezpieczenia mu bytu na ten czas pod nieobecność drugiego Rodziciela) doszlibyśmy zamiast na śniadanie to już pewnie na obiad, więc ruszanie z domu, w tym wypadku, wcale by się nie odbyło :)), bez ubierania zaspanych Małoletnich, szukania rękawic i wszystkich tych rzeczy, które chowają się właśnie wtedy kiedy nie mamy czasu i cierpliwości ich szukać, bez wszech obecnego na co dzień "niedoczasu"...fajna ta zima, taka rodzinna, leniwa, przenosząca w krainę radosnego dzieciństwa... Gdzie Dzidziuch pierwszy raz świadomie (poprzednie święta i śniegi "rejestrował" w pamięci z pozycji czteromiesięcznego bobaska) odkrywa światełka na choince, mróz, sanki i smak (tak właśnie smak!!!) śniegu...

gdzie Starszak potrafi ocenić swą siłę i wykorzystać ją do rzutów "wielkośnieżkowych" w kierunku Taty (na szczęście nie w kierunku Młodszego brata, na co nie pozwala mu wrodzona wrażliwość i posiadane jeszcze pokłady opiekuńczości i odpowiedzialności w stosunku do Dzidziucha, a niestety mam świadomość, że ten czas szybko się skończy :)) a wyobraźnię wykorzystać do budowy "człekokształtnych"...

A teraz to już tylko czekają nas przygotowania do "balu", który pewnie ograniczy się do zabawy z Szarańczą do momentu aż "padnie" i miłego polegiwania przed telewizorem w ramionach ukochanego Małża (wielkie dzięki za istnienie DVD, bez niego pewnie przespałabym powitanie nowego roku, gdyż na rodzimą TV "można" liczyć... jak co roku), na zimną lampkę szampana o północy i gorące życzenia wraz z nią... Ale czym że są bale, prywatki, kotyliony, serpentyny w zamian za możliwość bycia RAZEM...? Nic innego się nie liczy...

Pomyślności dla Wszystkich... DO SIEGO ROKU !!!

piątek, 24 grudnia 2010

Wesołych Świąt...


Z całego serca, dla wszystkich o których wiem, że podczytują,dla wszystkich na których liczę, że podczytują i dla tych, którzy trafili tu przypadkiem, i dla tych, którzy celowo odwiedzają właśnie tę stronę, po prostu dla wszystkich... ZDROWYCH, POGODNYCH, SPOKOJNYCH, RODZINNYCH...z wymarzonymi prezentami pod choinką, z pysznym karpiem (bądź inną rybą), ze smacznymi pierogami (nadzianymi czym trzeba, bo u nas w domu łączą się dwie tradycje - samogrzybowe nadzienie i mieszane z kapustą), z rubinowym barszczem z uszkami (mojego Starszaka nie odmiennie fascynują te malutkie pierożki), ze słodkim sernikiem jak u mamy (dziękuję Ci kochana, że mogłam zabrać ze sobą trochę Polski do tego domu, który w tym roku jest moim świątecznym domem), z korzennym piernikiem i z wszelkimi spożywczymi dobrami, które wyszły spod rąk Waszych, bądź Wam bliskich... Życzę Wam i sobie...
Oby w przyszłym roku słowa tak samo łatwo spływały na nasze klawiatury, oby Nam się chciało pisać a tym co czytają "starczało" siły aby czytać :)
Pomyślności, spokojności, pomysłów na nowe posty... czekam z niecierpliwością na dzisiejszy wieczór i na wszystko co Mi i Wam przyniesie...

niedziela, 19 grudnia 2010

Intensywny czas...

Ja tylko na chwilkę, co by nie dać o sobie zapomnieć... u Nas dużo i szybko się dzieje, więc tak w teleexpresowym skrócie:

- zrobiliśmy śnieżne kule, a raczej spróbowaliśmy, bo to co nam wyszło nie nadaje się do pokazywania (chociaż zdjęcia "przed" są rewelacyjne, więc zamieścimy :)), skąd nie powodzenie? Niestety wstyd się przyznać ale głównie z mojego lenistwa :( i czasowego zaćmienia umysłu (Małż "zwaliłby" winę oczywiście na mój blond - w dodatku w ciemnym odcieniu, co już z samego założenia zwiastuje nie powodzenie akcji, "ciemna blondynka" wyjaśnia wszelkie serie katastrof i nie przewidzianych zdarzeń), gdyż pragnąc być cwaną (sprytną, zabrzmiałoby lepiej?) zamiast kupić dziecku zwykłą plastelinę postanowiłam wykorzystać posiadaną na domu ciasto-plastolinę, która i owszem w użyciu łatwiejsza, przyjemniejsza i bezbłędnie kolorowa, po zakręceniu w słoiczku z wodą i brokatem rozpuszcza się przepięknie tworząc kulę mlecznej (bo w większości biała) brei no i jeszcze na dodatek nie znalazłam we własnym domostwie gładkiego słoiczka (ale ze mnie gospodyni :p) postanowiłam wykorzystać dostępny "pod ręką" taki okrąglutki jak beczułka, tak jakby plisowany słoiczek, co spotęgowało wrażenie dziwności i nie doskonałości wykonania :( ... no cóż, na szczęście mam wielce wyrozumiałe dziecięcie i dla niego frajdą było spędzenie czasu wspólnie z Mamą, prawie "sam na sam"( Dzidź przytwierdzony czasowo pasami do swojego krzesełka wyjątkowo nam nie przeszkadzał) i samo dłubanie w kolorowej masie...



Przez chwilkę jednak było ładnie, następnym razem będzie lepiej (tak powiedział Starszak)


- upiekliśmy pierniczki... Starszak odpowiadał za wycinanie kształtów i wychodziło mu to znakomicie, Młodszak uczestniczył w pracach jedynie "wizualnie" i z zachwytem wpatrywał się w nasze twory... Poza tym, moje starsza Pociecha, postanowiła zabrać część samodzielnie wykonanych smakołyków do przedszkola i podzielić się nimi ze swoimi przyjaciółmi w ostatnim dniu przed 3 tygodniową przerwą... Zostało nam jeszcze tylko ich dekorowanie (robimy to oddzielnie już w Wigilię aby spotęgować świąteczny nastrój i zająć czymś Szarańczę w momencie "ostatecznych" przygotowań),

- przyjechał Małż :) a raczej wypadałoby powiedzieć, że przybył, gdyż jego zwyczajowo 8-godzinna podróż do domu trwała jedynie 20 godzin (!!!) ze względu na zimową aurę (i jak się w praktyce okazuje, brak gotowości odśnieżania nie jest jedynie domeną polskich drogowców, bowiem nasi zachodni sąsiedzi - tak, dokładnie ci o których wszyscy myślimy, ci porządni, gotowi na wszystko i zawsze, rozwiązali problemy na autostradach w najprostszy (i zarazem najokrutniejszy dla kierowców spieszących się do rodzin) sposób, po prostu na 6 do 8 godzin je zamknęli)... I to jest ten ich słynny ORDNUNG ?! No nic najważniejsze, że Małż dojechał cało, zdrowo, we właściwej ilości kawałków... zły, zmęczony ale szczęśliwy...

- zapakowaliśmy się (nadal nie wiem jak to się udało), zrobiliśmy wszystkie (to się jeszcze okaże :p) potrzebne sprawunki do wyprawienia tradycyjnych świąt na obczyźnie...i ruszyliśmy w drogę...

- dojechaliśmy szczęśliwie i szybko (w naszym normalnym tempie, pomimo nie zawsze odśnieżonej autostrady, zamieci śnieżnych i różnych innych nie sprzyjających warunków drogowych) jesteśmy u Taty, instalujemy się, szykujemy nietypowe święta (zamiast najbliższej rodziny zaprzyjaźnieni współlokatorzy) ale na pewno radosne, z tradycyjnymi potrawami, choinką, bombkami, górą prezentów (głównie dla Szarańczy) i białym puchem za oknem (mam nadzieję, że dotrzyma do piątku), bo choć Małż przekonywał, że nie ma tu takiego mrozu jak u Nas (następuje chwilowe rozdwojenie jaźni na egzystencjalny temat "gdzie jest tak właściwie to u Nas?") i zamiast -13' jest "zaledwie" -4' ale jak dla mnie może być...
W czasie drogi Szarańcza po raz kolejny się świetnie sprawdziła (tylko 2 postoje "toaletowe", a w czasie drugiego skonsumowali jeszcze ciepłą, domową, termosowaną zupę bez marudzenia za to z "dokładką":)), większość drogi przespali (głównie Dzidziuch, ale i Starszak "odpłynął" na prawie 2,5 godzinki), nudę załagodziliśmy zabawkami i śpiewem (chociaż Małż miał już w pewnym momencie dosyć 100 wykonania tej samej piosenki przy wtórze "Szczeniaczka-uczniaczka", którego przed samym wyjazdem Dzidź dostał od swojego "zapasowego" taty - czyli Wujka A. - i całej jego rodzinki)... a ja podziwiałam widoki...oszronione drzewa, zasypane pola bez śladu człowieka na śniegu, zwierzęta przy paśnikach na skraju lasu... zima w swej wspaniałości... a teraz wracam do rzeczywistości... śledzie i cebula czekają na "wsadzenie" do słoików, grzyby do kapustki na namaczanie... no cóż robota przede mną...do usłyszenia (napisania :))

środa, 15 grudnia 2010

Przedszkolna Wigilia u Starszaka...

Wczoraj, we wtorkowe popołudnie, był magiczny czas. Przedszkolaki zaprosiły nas (swoich rodziców) do przedszkola na tzw. dzień otwarty... a tam same niespodzianki. Największa to ta, że przez ten tydzień kiedy na tablicy wisiało zaproszenie na ową uroczystość Starszak nie pisnął w domu ani słowem co tam szykują, a dochowanie tajemnicy w jego wieku i z jego temperamentem... no to na prawdę wspaniały wyczyn :)
Ale nie o tym miało być...
Przywitała nas pięknie przystrojona przez dzieci choinka.

A potem, przewspaniała niespodzianka... po występach, wierszykach, piosenkach, cudownej legendzie o drzewku wigilijnym Maluchy ubrały się w "kucharskie" fartuszki i zapraszając Rodziców do siebie, rozpoczęły...
...tworzenie biszkoptowych choineczek. Pomagaliśmy im jedynie przy gorącej, czekoladowej polewie a resztą zajęli się oni... dekoracja migdałami, wiórkami kokosowymi, m&m'sami, posypką, lukrowymi pisakami... coś co dzieci uwielbiają...:)



Potem był "wigilijny" stół pełen tych przedziwnych, cudownych drzewek, opłatek, kolęda, życzenia, śpiewanie z własnym dzieckiem, w otoczeniu jego kolegów i innych mam... bezcenne...:)

A później nastąpił najważniejszy punkt wieczoru (przy najmniej dla Milusińskich) - konsumpcja. Wiecie ile biszkoptów polanych czekoladą, oprószonych kolorowymi cukierkami, wiórkami i innymi słodkościami może zjeść przeciętny pięciolatek? DUŻO, naprawdę dużo, niewyobrażalnie dużo...

Ale na szczęście nie skończyło się nie strawnościami, bólem brzucha, czy innymi nieprzyjemnymi objawami przejedzenia... dzisiaj rano Starszak radośnie pognał saniami do przedszkola (entuzjazm ten wynika z faktu, że są to ostatnie przedszkolne dni przed 3 tygodniową przerwą, jaką "fundujemy" mu wyjazdem do Tatusia).

niedziela, 12 grudnia 2010

Bożonarodzeniowe drzewko pod choinkę...

Ostatnio, dzięki różnym zdolnym ludziom na nowo odkrywam uroki adwentu, czasu oczekiwania i owocnych przygotowań... Już wiem, że małym kosztem i wcale nie wielkim nakładem pracy można stworzyć piękne, urocze, prawdziwie bożonarodzeniowe lampioniki (wiem już na pewno, że zagoszczą na moim wigilijnym stole), wystarczy trochę czasu i dodatkowe dwie ręce mojego Starszaka w kuchni, żeby wyczarować cudowne pierniczki do zjadania i dekorowania a paseczki z kolorowego papieru nie postrzeżenie przekształcą się w słodkie kółeczka, a te staną się długim łańcuchem na świąteczne drzewko. No a jeszcze, także ostatnio odkryłam, że wystarczy:
- cierpliwość,
- kartonowy stożek,
- klej (najlepiej w pistolecie),
- MAKARON,
- brokat w sprayu...
a wtedy powstaje coś co będzie na pewno stało na wigilijnym stole w odległym holenderskim domu mojego Małża i sprawi, że w ten dzień dzięki temu będziemy trochę bliżej Polski. Piękna, złota, makaronowa choineczka... Myślę jeszcze o takiej zielonej (z makaronu szpinakowego) w srebrnej, brokatowej posypce bądź przyprószoną sztucznym śniegiem... jeśli takie popełnię na pewno je tu przedstawię a dzisiaj ta ZŁOTA...

wtorek, 7 grudnia 2010

Mandarynkowe Lampiony...

Zainspirowana zdjęciami Ewy z A Point of View postanowiłam spróbować zrobić Mandarynkowe Lampiony i stworzyć już dziś świąteczną atmosferę w swoim domku. Niestety nie posiadam jakichś specjalnych zdolności manualnych i wszelkie prace plastycznopodobne wykonuję w stopniu dobrym choć nie zawsze zadowalającym, przygotowywałam się do tych "dzieł" już od dwóch dni... i jak się okazało:
- foremki okazały się za duże,
- wzory musiałam wykrawać ręcznie nożykiem,
- Szarańcza dopadła się do owocków i na moje świąteczne "arcydzieła" zostały tylko 3 niewielkie mandarynki...
Więc dzisiaj bez zbędnych słów...zdjęcia tego co udało mi się stworzyć (chyba nie najgorzej, jak na pierwszy raz) do Wigilii się podszkolę...obiecuję :)

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Jak to Mikołaj łakocie przynosi...

Weekend poprzedzający dzisiejsze Mikołajki obfitował u nas w niemierzalne ilości słodyczy. "Jakoś" tak wyszło (:p), że u każdej babci Mikołaj pozostawił dla nieletnich jakieś smakołyki, w zamyśle symboliczne drobiazgi w rzeczywistości kilogramy czekolady (w każdej postaci, kształcie, rozmiarze i smaku). W nie "ogłoszonym", a jednak "dokonanym" konkursie na hit dnia wygrało JAJO, i nie jakieś tam zwykłe jajo ale jajo NIESPODZIANKA w rozmiarze XXL...(ze trzy albo i cztery tradycyjne mogłyby się w nim zmieścić, a dla porównania zamieściłam nawet zdjęcie jedno obok drugiego).

Nie zdążyłam uwiecznić Małolatów jak rozpakowują swoje podarki, przepięknie zresztą zapakowane, bo jak tylko wyszłam do drugiego pokoju po aparat, chłopcy "rozprawili" się z opakowaniami i dopadli się do zawartości. Na co dzień staram się ograniczać Szarańczy dostęp do słodyczy (Dzidziuch dopiero jakieś dwa tygodnie temu poznał smak czekolady) gdyż ani to zdrowe ani wartościowe a później kończy się wizytami u stomatologa (i niechby on był z tych najlepszych, w dziecięcych, kolorowych gabinetach, gdzie można nawet wybrać kolor plomby a na dowidzenia dostaje się niewielki upominek to jednak wizyta takaż nie należy do ulubionych)... Młodszy "oszalał" z nadmiaru szczęścia, gdy dopadł JAJO w swoje małe łapki i pojął jaka ilość czekolady stała się jego udziałem...

Duży natomiast "zwariował" na punkcie niespodzianki, a raczej w pierwszym odruchu jej rozmiaru, bo jak sam stwierdził w całym swoim życiu takiej WIELKIEJ nie widział.

...i chociaż nie udało mi się zrobić pożądniejszych fotek (bo funkcja "makro" wyłącza lampę błyskową, więc mocna zbliżenie sprawia złe doświetlenie, i nietypowy żółty odcień) to nic, bo radość (i moja i Starszaka) z układania tych nietypowych puzzli, ze 100 kawałków, była ogromna i na dodatek okazała się podwójna gdyż w JAJU Młodszaka niespodzianka była identyczna (takie szczęście chłopaki mieli, bo w jaju bratanicy, pochodzącym z worka tego samego Mikołaja było coś zupełnie innego). Reakcja starszego syna : Mamuś, będziemy mieli bliźniaki :) Bezcenne...

No i jeszcze jeden obrazek z domowych przygotowań przed zbliżającym się balem przebierańców w przedszkolu Starszaka. Pomysłów było wiele... niektóre sprawdzone w poprzednich latach, jednak dziecię moje w ostatnich miesiącach przyspieszyło ogromnie we wzroście fizycznym co objawiło się przykrótką garderobą codzienną nie wspominając już zupełnie przebraniami poprzednio rocznymi... Nie pozostało mi więc nic innego jak wysilić głowę i portfel niestety (raz Starszak wybrał się na bal takowy w przebraniu niecodziennym, własnoręcznie przez Matkę, domowymi sposobami wykonanym, ale nie czuł się w nim tak dobrze i swobodnie jak w domu przy przymiarkach gdyż otoczony został ze wszystkich stron postaciami z bajek, filmów czy nawet gier, w tak profesjonalnym przygotowaniu, że poczuł się szaro w wymyślonym przez siebie stroju, co obiecałam sobie, że więcej się nie powtórzy) aby mój Mały-Duży chłopczyk poczuł się wyjątkowy i na miejscu (to straszne, że komercja dotarła do przedszkoli ale trudno w niej nie uczestniczyć w momencie kiedy przez brak oryginalnego stroju karnawałowego własna pociecha czuje się gorsza od innych... Gdzie czasy bibułkowych spódniczek, pióropuszy z kolorowego papieru, masek Zorro wycinanych z tektury i malowanych farbą bądź węglem rysunkowym ?... ach... wspomnienia ). Najważniejsze, że Starszak szczęśliwy i "próba generalna" przebiegła pomyślnie...


czwartek, 2 grudnia 2010

Zima przyszła...

Wczoraj rano, przy pierwszym grudniowym, cudownie zimnym -12 stopniowym mrozie, wystarczyło porządnie nasmarować dziecięce gębule odpowiednim kremem, zapakować Młodszaka do woza i mogliśmy spokojnie "odstawić" Starszaka do przedszkola... po powrocie czerwień policzków, cudowny uśmiech i ciepła czapucha na głowie Malucha wskazywały na to, że odbyliśmy swój codzienny, rytualny spacer...


Dzisiaj wyprawa kosztowała nas, a przede wszystkim mnie, matkę dwóch, dużo więcej czasu, siły , pracy i zupełnie innej logistyki poranka. Za oknem mróz i cudowna białość, chłopaki "zapakowane" w zimowe kombinezony (dotąd ich nie testowaliśmy ale -10'C to chyba wystarczający powód) z piwnicy wyciągnięte sanki (kochana Mamusiu dziękuję Ci, że zaopiekowałaś się ostatnio moją małą Glizdą i mogłam w owej piwnicy przeprowadzić niemalże wojskowe manewry pod kryptonimem "odgruzowywanie", czyli porządki po ostatnim pobycie w tym przybytku mojego Małża, co zaoszczędziło mi dzisiaj i czasu, i nerwów dzięki czemu bez problemu wiedziałam gdzie ich szukać... przed sprzątaniem nie byłoby to takie proste), przyodziane w "wózkowy" śpiworek i jazda do przedszkola... :)

A w drodze powrotnej mój mały Miś (wyposażony "przez" Starszaka w zimowe, czapkowe uszy i ciepły kombinezon , jak widać zapobiegliwość Matki Polki, w postaci przepełnionych szaf i kartonów rzeczami po starszym dziecięciu, jednak się przydaje) rozsiadł się wygodnie w swoim nowym, nieznanym do dziś wehikule i radośnie pokrzykując dodawał Matce siły i zapału do zwiększonego wysiłku, przy wykonywaniu czynności przeznaczonych raczej dla jakiegoś niewielkiego konika albo przy najmniej osiołka (degradacja na szczeblach rodzinnej hierarchii jest powalająca :)). No cóż, czego nie czyni się dla radości potomnych i bądź co bądź dla własnej wygody (sanki wygrały dzisiaj z wózkiem, bo pomimo jego wspaniale dużych, pompowanych kół nie wyobrażam sobie jazdy nim po śniegu, przerabialiśmy to w zeszłym roku i nie jest to coś co chciałabym powtarzać). Śnieg to jednak fajna sprawa, dla dzieci i dla przygotowanych na niego rodziców.

wtorek, 30 listopada 2010

Godzina Zero...czyli co się dzieje w domu między 1 a 2 w nocy...

Mój ukochany Młodszy syn, nie wiedzieć czemu, postanowił sobie ostatnio, że utrudni nam nieco nocne życie i budzi się automatycznie jak tylko ja złożę bezpiecznie głowę na swojej poduszce (a póki co jego łóżeczko zamieszkuje wespół zespół z moim łożem małżeńską sypialnię, więc następuje to naprawdę niemal natychmiast). Przyznam szczerze, że z konsekwencją było u mnie na bakier i zamiast odkładać Misiaka do łóżeczka za każdym razem kiedy się z niego podnosił, zdarzało mi się niestety, pod wpływem zmęczenia (oczywiście :p) lub w obawie przed obudzeniem Starszaka (no cóż, Mały głośno się buntuje jeśli nie wezmę go na ręce) brać go do siebie do łóżka... Ja wiem, że jest dużo mam którym odpowiada spanie z nieletnim przy boku, ale ja do takich mam nie należę. Nie wysypiam się wtedy zupełnie, śpię jak "królik pod miedzą", drętwieję pod wpływem nie zmienianej przez całą noc pozycji, drżę przy każdym ruchu Młodego... okropność! Książę, a jakże budzi się wyspany i radosny, matka zła, obolała, zmęczona (pomijam noce kiedy nie śpię wcale, np. ząbkowanie ale to inny temat), więc postanowiłam ten "bandycki" proceder ukrócić... Tym bardziej, że "dzienne" drzemki przebiegają bez zastrzeżeń, wieczorne usypianie trwa zazwyczaj ok. 20-30 minut, włączając w to karmienie, więc naprawdę odnosimy w tej kwestii wielkie sukcesy. Postanowiłam. Będę dzielna, konsekwentna...i wyspana (niezwyczajna jestem do takich akcji nocnych, Starszak mi tego oszczędził a i Młodszak do tej pory sypiał znakomicie - kolejny tzw. "skok rozwojowy"). Od trzech nocy mój Synek przeżywa więc "szok termiczny" w postaci odstawienia przytulania w czasie nocnych "mruczeń" i marudzenia. Obawiałam się mocno o sen Starszaka, podczas małych, histerycznych akcji buntu Młodszaka, ale na szczęście moje starsze dziecię, usypia "jak kamień" i chyba nawet wystrzały armatnie nie byłyby go w stanie obudzić, zanim sam do tego "nie dojrzeje". Tak więc, pozwalam się Młodemu wykrzyczeć, wypłakać, wycieram mały zasmarkany nosek, głaszczę po główce, odkładam cierpliwie na poduszeczkę, uspakajam, mruczę kołysanki... robię wszystko żeby było mu łatwiej przejść ten czas... Pierwszej nocy było ciężko i Młody "poddał" się dopiero po godzinie niezmiernego wrzasku (serce mi pękało, ale się nie poddałam), dzisiaj bunt skończył się po 20 minutach, ale po nim nastąpiła cisza i wspaniały, harmonijny sen, dla każdego w odpowiednim łóżku. Wiem, że moja metoda jest gwałtowna i brutalna, i dla wielu mam i dzieci nie do przyjęcia, ale dla mnie skuteczna i szybka, a przy tym naprawdę niespecjalnie krzywdząca moje dziecko, bo z tego co wiem, z doświadczenia i książek, granice jakie wytyczamy swoim dzieciom dają im tak naprawdę poczucie bezpieczeństwa (i tego będę się trzymać). Więc trzymam się swojego planu i liczę na to, że wkrótce powrócą do nas spokojnie przespane, w jednym miejscu, noce. Bo przecież Dzidź potrafił przespać noc od 19 do tej (chociażby) 6 rano. Wiem, że ten czas do nas wróci i będzie jak kiedyś :)

czwartek, 25 listopada 2010

Światowy Dzień Pluszowego Misia...

Dzisiaj, 25 listopada, na całym świecie obchodzony jest Dzień Pluszowego Misia i z tej okazji postanowiłam uwiecznić na zdjęciach największego i najmniejszego domowego pluszaka. Choć dobrze tego nie widać, na pierwszym zdjęciu są DWA MISIE.
Skąd wziął się ten dzień? Od samego prezydenta Stanów Zjednoczonych Teodora (Teediego) Roosevelta, który to w 1902 roku podczas polowania postanowił "ułaskawić" młodego niedźwiedzia, co przedstawił na rysunku w gazecie "The Washington Post" Clifford Berryman. Grafika ta natomiast była natchnieniem dla pewnego sklepikarza, rosyjskiego emigranta Morrisa Mitchoma, który wkrótce rozpoczął produkcję pluszowych misiów o wdzięcznej nazwie Teedy Bear, ze specjalnym pozwoleniem pana prezydenta. W roku 2002, w 100 rocznicę tego wydarzenia ustanowiono właśnie dzień 25 listopada Światowym Dniem Pluszowego Misia, który ja z moimi chłopakami obchodzić z radością postanowiłam. Więc na kolejnych zdjęciach misie pluszowe z moimi MISIAMI.



Chociaż nasze domowe pielesze dają schronienie wielu pięknym, przytulnym, mięciutkim misiakom wszelkiej maści i rozmiaru kiedy w przedszkolu u Straszaka pojawiło się hasło "możecie przynieść do przedszkola w ten specjalny dzień swoje pluszowe misie" nic nie mogło powstrzymać mojego synka od przyniesienia tego największego okazu. No cóż, tym razem dziecięcie nie poszło tylko na jakość lecz przede wszystkim na ilość. Na szczęście przedszkole mamy blisko domu bo zapowiedziałam Małoletniemu, że ja nie będę dźwigać takiego ciężaru... Młody dał radę, a z przedszkola wrócił z misiowym medalem. Tak wyglądali razem przed wyjściem z domu... Cudnie.


wtorek, 16 listopada 2010

I znów ten buraczany wątek...:)

Dawno mnie nie było a i dzisiaj zajrzałam tylko na chwilkę... przeklęte choróbsko trzymało wystarczająco długo, żeby zniechęcić mnie nawet do pisania... teraz kiedy w końcu skończył się 12-sto godzinny rygor dawkowania antybiotyku i po dwóch tygodniach mogę od niego odpocząć jakieś paskudne "coś" zalęgło się w gardle i drapie niezmiernie...och, nie lubię chorowania myślałam, że już po wszystkim a teraz znowu coś się zaczyna dziać...:(
Ale nie o tym miało być...
Przy całej codzienności, wszystkich zwykłych i niezwykłych obowiązkach, przy dylematach, których rozwiązanie może zmienić przyszłość a na pewno zmienia myślenie o teraźniejszości, gdzie jest miejsce na niepewność, strach, smutek czy niepewność zawsze mogę liczyć na rozbrajającą niewinność, szczerość i radość serwowaną w podwójnej dawce przez moich kochanych chłopców...
Wychodziliśmy dzisiaj z przedszkola (sami, ze Starszakiem, bo Dzidziuch został w domku pod opieką Babuni ) kiedy zaczął wiać okropny wiatr i padać zimny, jesienny deszcz... opatuliłam więc siebie i moje starsze dziecię, wyposażyłam głowy w kaptury, ręce w rękawiczki i trzymając się za dłonie ruszyliśmy w kierunku domu. Przez nagłe załamanie aury na język cisnęły mi się niewybredne słowa ale przytomnie pamiętając o latorośli i jej wyjątkowych zdolnościach zapamiętywania wszystkiego co nie odpowiednie i zakazane, ostatnią siłą powstrzymałam się od brzydkiego bluźnięcia, używając w zamian powiedzonka jednego z moich dziecięcych bohaterów...
Ja: Mamma mia, herbu zielona pietruszka !
Syn: ...i czerwony burak! (wyczucie chwili...bezcenne:))

No tak...:) i złość gdzieś wyparowała i słońce zaświeciło w duszy, poczułam w swej ręce tę małą chłopięcą dłoń, ujrzałam uśmiech w tych błękitnych ślepiach i wiem, że wszystko będzie dobrze, chociażby los rzucił nas w odległe rejony, będziemy razem z tą miłością, wiarą, niewinnością i spontanicznością coraz większego Chłopca... A kiedyś (już całkiem nie długo), przeniosę moich chłopców w świat Smoka, Profesora i Krainy Deszczowców...znalazłam nawet do kupienia żółty, zniszczony, sczytany egzemplarz książki, identyczny z tym jaki przez długie lata był ze mną (niestety, zgubił się, podczas którejś z przeprowadzek), więc mam pewność, że znowu przeżyję te przygody...a zielona pietruszka nie będzie dla moich dzieci tylko zwykłym warzywem...:)

niedziela, 7 listopada 2010

W czasie deszczu dzieci się nudzą...

Kiedy przychodzi taki czas jak deszczowy weekend mama, jako Rodzic zabawiający dzieciarnię, ma znacznie więcej pracy niż zazwyczaj, kiedy deszczowo jest "połowicznie" (znaczy tylko jeden dzień pada, a w drugi wychyla się zza chmurek słonko :)) pojawia się możliwość rozładowania skumulowanej w młodych organizmach energii, ale... no właśnie, czasem pojawia się to przysłowiowe ALE.
Chłopcy, co nie co zmęczeni zabawami "domowymi" i pewnie też poniekąd własnym towarzystwem (to w kierunku Starszak Dzidziuch, bo w odwrotnym działa nad wyraz skutecznie, aż tak, że Duży próbuje się wyzwolić z powolnego osaczania zamknięciem drzwi od pokoju aby móc pobyć ze sobą "sam na sam", czego Mały jak narazie zupełnie nie rozumie :)) a ja musiałam ich w dzisiejsze, niespodziewanie słoneczne przedpołudnie zatrzymać w domu, ze względu na własne słabości i niedomaganie (no cóż, nawet Najlepsza Matka na świecie czasem ląduje na antybiotyku, z wyraźnym wskazaniem do leżenia, a jeśli to nie możliwe (u mnie oczywiście, że NIE) to przy najmniej do oszczędzania siebie i jak najmniejszego przebywania na wietrze). Postarałam się wobec tego, żeby dzisiejsza zabawa była niezwykle interesująca dla obu osobników. Z pomocą przyszły mi na pomoc najsłynniejsze klocki na świecie, w wersji LARGE, czyli odpowiednie dla małych rączek Młodszego (chociaż i tak nieustannie musiałam kontrolować jego otwór gębowy, gdyż wiele elementów stale tam lądowało) a jednocześnie nadal interesujące dla Starszego. "Świętem" było udostępnienie metrażu własnej, "dorosłej" przestrzeni (zazwyczaj zabawki nie mają wstępu do salonu, chyba, że zostają jakimś podstępem przemycone bez mojej wiedzy i poza moim wzrokiem) co wywołało radość i przyczyniło się niewątpliwie do zadziwiająco zgodnej zabawy (tym bardziej, że Duży został wcześniej odpowiednio nastawiony na sposób zabawy z Dzidziuchem = Starszak buduje, Maluch demoluje :)).


Naprawdę fajnie się bawili... wykorzystali do tego wszystkie klocki jakie posiadamy w domu (drugie wielkie pudło czeka na nich zawsze i niezmiennie u babci G., więc i tam mają zapewnioną świetną zabawę), lubię je niezmiernie za rozmiar, kolory, kształty, szczegóły...

Oczywiście w trakcie zabawy poznaję pomysłowość moich Synów, ich niesamowitą wyobraźnię i indywidualne (zupełnie inne w obu przypadkach) podejście do tematu. Tym razem "obiektem zainteresowania" stał się krokodyl - u Starszaka mocno realistycznie pochłaniający człowieka (nie ma znaczenia, że był to robotnik w kasku na głowie, liczył się dramatyzm i groza :)) u Dzidziucha wegetarnianin, pochłaniający roślinność (to się nazywa wrażliwość i niewinność :))

A na koniec, specjalnie dla Mamy, jedynej kobiety w rodzinie, klockowe kwiatki... żebym i ja miała się czym bawić i poczuć się na miejscu w tym moim "męskim" świecie.

piątek, 5 listopada 2010

Samodzielnego jedzenia naukę czas zacząć...

Czas mija nie ubłaganie... "za chwilkę" Dzidziuch skończy 15 miesięcy, więc obiektywnie rzecz biorąc, jest już dużym chłopakiem dlatego też "małymi" krokami zaczynamy "szkołę życia"...:) Zaczęliśmy od jedzenia... Na "pierwszy ogień" poszła micha z kaszką (jabłkowo-brzoskwiniowa podobno pycha !!!), najpierw smakowanie łyżeczkowo-paluchowe...

Później "łycha" poszła w odstawkę a mój młodszy synek naprawdę żywo zainteresował się zawartością swojej niewielkiej miseczki (rozmiar celowo wybrany przez Rodzicielkę, im mniejsze naczynie tym mniej do sprzątania, a ilość zjedzonego posiłku można przecież zwiększać dokładkami w miarę apetytu rzeczonego Dzidziucha...) i mieszał w niej namiętnie całymi łapkami, przenosząc smakowitą kaszkę z miseczki na łapki, z łapek na stolik i siebie...


Jedzenie, w tempie obłędnym, trafiło również na gębulę Głodomorka i nie było by w tym nic specjalnie emocjonującego bo przecież to właśnie otwór gębowy służy do konsumpcji, gdyby nie fakt, że jedzenie owo trafiło również do oczu i rozmazane brudnymi łapkami spowodowało niestety nerwy i łzy Małego (zdjęcie dosłownie przed sekundą od emocjonalnego wybuchu)...


I tu, jak przystało na bohatera, wkroczyła Matka Rodzicielka, czyli we własnej osobie ja i zarządziła jedzenie "dwułyżkowe" (jedna łyżka w ręku mamy, druga w ręku Malucha), w ten o to sposób dziecięcie moje napełniło brzuszek i w stopniu nieznacznym, acz znaczącym "nauczyło" posługiwać się łyżeczką, niektóre porcje "z jego" łyżeczki lądowały nawet w jego otworze gębowym a nie do okoła niego... Jak na pierwszy raz wyszło świetnie... no cóż nikt nie mówił, że będzie łatwo... Parafrazując znane słowa MAŁY KROK DLA LUDZKOŚCI A WIELKI DLA MAŁEGO CZŁOWIEKA ...:)