niedziela, 27 listopada 2011

Skojarzenia...

Pisząc ten post, tak na prawdę nie mam pewności czy zostanie on w wirtualnej przestrzeni czy stracę go za nim pozostanie po nim jaki kolwiek ślad, bowiem mój sprzęt, szumnie nazywany "notebookiem" (cicho sza, bo jeszcze usłyszy i po złośliwości się "zatnie"), umiera śmiercią nienaturalną, długą i ciężką, jednakże dobrze wiem, że są to nasze ostatnie wspólne chwile... Od jakiegoś czasu coraz częściej mój komputerek się zawieszał, gubił obraz, zmieniał kolory a nawet zmieniał się nagle w stary telewizor (pamiętacie te czasy kiedy odbiornik telewizyjny nie był powszechny a zakończenie programów to ekran pełen pionowych, kolorowych pasków?). No nic, widocznie tak miało być, jedyne co boli to fakt, że bez komputera będzie mi ciężko i wcale nie chodzi o bloga (o niego też, bo życie blogowych koleżanek wciąga jak nic innego) ale o mój codzienny kontakt z ukochanym Małżem. Jeśli zabraknie sprzętu, zabraknie codziennych spotkań :( No a jak wiadomo przed świętami nie ma kasy na dodatkowe wydatki, więc, no cóż... Jeśli zniknę to na prawdę nie z mojej winy.
Póki więc jeszcze jestem i mam możliwość pisania to piszę. Dzisiaj o tym jak mocno ograniczamy sobie (MY - dorośli) wyobraźnię codziennym pośpiechem, obowiązkami i patrzeniem przed siebie. Po wyczerpującej sobocie, długiej jak nigdy (Chłopcy wylądowali w swoich łóżkach przed 22, a u nas to na szczęście nie rutyna, tylko mocno wyjątkowe odstępstwo od reguły) moja niedziela zaczęła się wyjątkowo, odmiennie i świątecznie. Otóż o godzinie 8.30 w cichym domu (Szarańcza jeszcze słodko spała!!!), otulona kocem (nie, nie był mi zimno, raczej potrzebowałam "miękkości") popijałam poranną kawę w swoim ulubionym kubku i było po prostu idealnie. Bo przy całej miłości jaką darzę Dziecięcia swoje osobiste, czasami potrzebuję chociaż jednego kwadransa, tylko dla siebie samej, chwilki "wolnego" od nich (i nawet nie czuję się winna...) i taką chwilką dzisiaj przywitałam dzień :) Dlatego też później miałam i czas, i siłę, i pomysł na wykorzystanie wolnego wspólnego popołudnia. Było czytanie, rysowanie, przytulanie i dużo śmiechu, a potem kiedy znużony zabawą Maluszek słodko usnął, tak w okolicach 13, my ze Starszakiem udaliśmy się do kuchni w celu popełnienia tam jakiegoś nie koniecznie skomplikowanego wypieku. I było wszystko co z takimi działaniami się wiąże: sypanie, lanie, mieszanie i oczywiście podjadanie "surowizny"(jest dokładnie tak jak napisała kilka dni wcześniej Madzia o swoich Pannach tutaj) , radość z obserwacji jak ciasto "rośnie w oczach" i to nieopisane szczęście kiedy można spróbować własnoręcznie dokonanego wypieku :)

Niestety nie wszystko wyszło tak jakbyśmy chcieli i czekoladowa polewa okazała się za rzadka, nie "osiadła" dostojnie na babeczkach tylko w okrutny sposób została przez nie wchłonięta ale to nic, bo zupełnie nie przeszkadza to w konsumpcji i w smaku babeczki są przez to "podwójnie" czekoladowe :) tylko niestety nie wszystkie nadawały się do transportu i dotarliśmy w gości z niewielkim zasobem ilościowym smakołyczków ale myślę, że zostanie nam wybaczone i docenione zostaną chęci.
I na koniec nawiązanie do tytułu dzisiejszego posta, poprzez krótki dialog kuchenny z moim starszym Dziecięciem:
S: Mamusiu, te nasze dzisiejsze muffin ki, pomimo tego, że babeczki to takie mocno chłopięce...
J: Tak Syneczku? Dlaczego, bo nie za bardzo rozumiem o co chodzi...(?)
S: No jak to o co? Nie widzisz, że one są jak sygnalizacja świetlna ?!
No tak, teraz to widzę doskonale ale w trakcie pieczenia jakoś mi ten fakt umknął. I nie wiem, czy to wynika z zabiegania (pieczenie, choć w doskonałej atmosferze, też było takie trochę "w biegu" żeby zdążyć zanim Młodszak się obudzi, bo przy nim prace kuchenne już nie są takie łatwe) czy z tego, że wyrosłam z takiego prostego postrzegania i ogarniania rzeczywistości. Mam nadzieję, że chodzi o tę pierwszą przyczynę i wkońc też bym skojarzyła nasze dzieło kulinarne ze światłami:)

środa, 23 listopada 2011

Domowa metamorfoza...

Choruję aktywnie... aktywnie blogując :) Nadrabiam czas kiedy nie pisałam. Szukam tematów a w zasadzie one mnie same znajdują. Okazuje się, że wokół jest tyle ciekawostek, którymi mogę się z Wami podzielić a jednocześnie jakieś takie nie zauważalne były w codziennym zabieganiu. Dziś mały fragment "domowości". Ostatnimi czasy jestem co raz bardziej odważna w obcinaniu owłosienia "głowowego" moich Trzech mężczyzn. Nabyłam nawet, będąc u Małża, mocno profesjonalny sprzęt, który ułatwia mi i przyspiesza cały proces postrzyżyn, więc korzystam z niego raz na jakiś czas. Jak już uznam, ze niesforne włosięta Starszaka należy ujarzmić, bo zaczynają sprawiać kłopoty albo jak Małż przyjedzie i wygląda niczym Rumcajs (bo do włosów dołącza broda, na którą ja się w życiu codziennym nie zgadzam, a która ma swobodę rośnięcia i zasłaniania Małżowego lica, kiedy on ode mnie daleko). Jedyny problem jaki się pojawia w temacie strzyżenia dotyczy młodszego Dziecięcia, bowiem Ono, nad wyraz aktywne, nie nadaje się jeszcze na profesjonalny taboret w salonie fryzjerskim a zmienić fryzurę pożąda, radośnie mnie o tym informując ("Mama ja tez ciach ciach, tu" ze wskazaniem na własną główkę) by jeszcze bardziej "pasować" do tych dwóch pozostałych rodzinnych facetów. Dylematem pozostaje tez sama technika dokonania postrzyżyn, bowiem starszych po prostu "przejeżdżam" maszynką i z głowy, natomiast Młodszaka jakoś nie mam sumienia pozbawiać w ten sposób tych słodkich, jeszcze Dzidziuchowych loczków. W jego wypadku zaś podejmuję się złapania za nożyczki, co przy moich "zdolnościach" manualnych już samo w sobie jest działaniem mocno ekstremalnym, a jeszcze dokonanie tego w sposób taki żeby nie zniszczyć całkowicie wizerunku własnego Dziecięcia no to już całkowite mistrzostwo świata. Tak więc wzięłam na swoje barki ogromną odpowiedzialność, złapałam w jedną rękę nożyczki w drugą grzebień i... Młodszak zmienił fryzurkę. Nie jest może najlepiej ale najgorzej też nie, więc mam nadzieję, że "profanacja" zostanie mi wybaczona a włosy szybko odrosną. Dla potwierdzenia słów swoich zamieszczam dowód rzeczowy, czyli wizerunek Pociechy "przed" i "po".

wtorek, 22 listopada 2011

Lego co? Ninjago!

MIEJSCE ZDARZENIA: Centrum Handlowe w rodzinnym mieście.
CZAS ZDARZENIA: 12-13 listopada tego roku.
CEL ZDARZENIA: Wspaniała zabawa dla wszystkich małych chłopców, którzy są fanami klocków Lego a szczególnie serii NINIJAGO.
UCZESTNIK ZDARZENIA: Starszak w towarzystwie ukochanego Taty (dzień pierwszy) i razem ze wspaniałym przyjacielem z czasów żłobkowych, zafascynowanym Ninjago K (motyw przewodni jego niedawnych urodzin).
WIELKIE ROZCZAROWANIE: coś o czym napiszę na samym końcu, pomimo wszystko pozytywnie, że wydarzenie owo rozczarowało bardziej mnie niż mojego starszego Synka, który w owy weekend miał naprawdę moc wrażeń (bo oprócz udziału w turnieju były też "akcje" z Tatą i nie zapowiedziany wypad do kina ze wspomnianym wcześniej K. i jego rodzicami). Okazuje się, że moje miasto (piękne takie a jednocześnie jakieś takie omijane przez ludzi i wydarzenia) potrafi zorganizować coś dla dzieci, i tak tego dokonać żeby mój Mały Chłopczyk (choć piszę tu o Starszaku, to i tak myślę o nim jak o moim malutkim syneczku) był przepełniony szczęściem i pozytywnymi emocjami.
Turniej Ninjago, na który postanowiliśmy "dostarczyć" nasze starsze Dziecię reklamowane było mocno zarówno w lokalnej prasie jak i telewizji, więc Starszak żył tym wydarzeniem już kilka dni. Do szczęścia dochodziła obecność Małża a i ja miałam owy weekend wolny od pracy zawodowej, więc postanowiliśmy skorzystać. Tym bardziej,że wszystko opierało się na klockach Lego, do których mam jakiś nie wyjaśnialny sentyment i wielkie zaufanie, bo wiem, że rozwijają, uczą, bawią. Było więc i budowanie (w programie zapewniono klocki na budowę 2,5 metrowego ludzika Ninjago (wiecie o co chodzi, taki "niby" wojownik, zamaskowany, z różnymi rodzjami broni... takie tam cudo) jak równiez turniej walczących ludzikami (Młody uczestniczył we wszystkim w czym się tylko dało). Mniej zaangażowanym mamom (posiadającym pociechy odmiennej płci, w innym wieku lub szczęśliwie interesujące się innymi obiektami dziecięcego kultu) pędzę wyjaśnić na czym polegał owy turniej. A więc (wiem, wiem nie zaczyna się tak zdania ale to nic bo ja tak lubię) dzielono dziecięcia w wieku wszelakim (tak chyba od 6 do 13) na zespoły 4 osobowe, stawiano przy stołach do gry, przypominających kształtem małą trąbę powietrzną, dostarczano ludzika lego razem z niezbędnym krążkiem (spinerem - a co wymądrzam się, bo zostałam mocno uświadomiona i nauczona tego co trzeba), którego kazdy zawodnik odpowiednim ruchem wprawiał w ruch, tak aby "zbić" innych. Kto najdłużej utrzymywał się na polu nie pokonany ten wygrywał! Starszak w najlepszej rozgrywce doszedł do II -go miejsca. Ale najpierw była do pokonania niemiłosiernie długa kolejka (wyobrażacie sobie emocje u 6 letniego chłopca, któremu każą cierpliwie czekać na jego kolej?), wypatrywanie, nauka, niecierpliwa walka, rozczarowania, podejmowane na nowo próby, starania, zabawa, duma, dyplomy, zdjęcia i wkońcu nagroda od Rodziciela (Małż nie mógł ani jemu ani sobie samemu odmówić kupienia nowego ludzika i sprawić nowej okazji do wspólnej zabawy). Po samym turnieju, przy wielkiej radości zainteresowanego, były pamiątkowe dyplomy i zdjęcia, zainscenizowane w środowisku "klockowych" ludzików, choć mina Starszaka nie wskazuje na jego domniemaną radość zapewniam, zdjęcie nie było czynione pod przymusem bądź presją, jednakze moje Dziecię tak reaguje na hasło "nie rób min do zdjęcia, kochanie" :)No i było jeszcze budowanie tego gigantycznego ludzika. Starszak był jednym z dwojga dzieci, które ustawiały pierwsze klocki na szablonie. Razem z "opiekunką" posiadającą instrukcję budowy (mapę - jak to mówi moje Dziecko) zaczą budować wielkiego Ninjago od stóp... no i na tym stanęło. Nie wiem czy było za małe zainteresowanie, za mało chętnych do zabawy klockami (chociaż jak dla mnie przewijał się tam ciągły tłum, dzieci siadziały jeden obok drugiego, w małych rączkach nieustannie powstawały kolejne fragmenty ludzika) czy jakaś nie spójna organizacja, duży Ninjago nie powstał, zaczęło się i skończyło na nogach :( Jak dla mnie mega rozczarowanie, dla Starszaka... w odpowiednim momencie pojawiła się zabawka od Taty. Może ja jestem bardziej wymagająca, nie mam już w sobie tej dziecięcej naiwności i beztroski? Liczę na coś więcej, na spełnienie obietnic, na dokończenie zaplanowanego. Bo dla mnie Lego to przede wszystkim ludziki i tak mocno liczyłam na to, że stanę obok tego wielkoluda i chociaż na chwilkę poczuję się cząstką tego magicznego, klockowego świata. Ale to nic. Najważniejsze, że Jemu się podobało, był taki szczęśliwy i beztroski. Oby jak najczęściej :) * Szczerze przepraszam wszystkich, których wizerunki zostały wykorzystane w tym poście, poprzez zdjęcia w "tłumowisku". Mam nadzieję, że nie naruszyłam żadnych dóbr i nie przyspożyłam nikomu przykrości. Zależało mi jedynie na uwiecznieniu mojego osobistego Dziecka, wszystkie inne osoby pojawiają się na zdjęciach całkowicie przypadkowo; starałam się uniknąć "obcych" wizerunków aby nikogo nie skrzywdzić :)

poniedziałek, 21 listopada 2011

Menu chorowitka...

Co jest najlepsze do zjedzenia kiedy choroba hula po domu? Oczywiście tłusty, gorący rosół. Taki najbardziej tradycyjny z pokrojoną marchewką, posiekaną na drobno pietruszką (u mnie obowiązkowo na taki "miał", co to czasem trudno rozpoznać co to za zielenina, tak przynajmniej było w domu rodzinnym i ja to kultywuję, nie do końca rozumiejąc, ale co znaczy siła tradycji :)), drobnym, "nicianym" makaronem. Ach... I tylko wielka szkoda, że dziś przy gotowaniu nie było takiej fajnej radości z wszech ogarniającego, rosołowego aromatu bo katar nosy pozatykał, nad czym Starszak mocno ubolewał - Mamuniu, jak ja żałuję, że nie mogę poczuć zapachu mojej ulubionej zupki :( No a przy tym, oprócz aromatycznego bulionu pojawia się jak zwykle przy "czystej" zupie problem co zrobić z warzywami i mięchem. Jak się okazało problem ten zaprzątał dziś nie tylko moją własną głowę. Ten sam dylemat przeżywała moja ukochana, osobista babunia, "wypożyczana" mojej dziatwie nie kiedy (a co niech będzie, że mam dobre serce) ku obopólnej radości (Starszak kiedyś mnie tak podpytywał jak to jest, że on tak bogato obdarzony babciami, ma ich rzeczywiście liczną grupę bo bierzemy pod uwagę również dzieciowe prababcie, i wytłumaczyłam mu, że kochana babunia I. tak naprawdę jest moją babcią a jemu i Młodszakowi czasami ją tylko pożyczam. Tłumaczenie zostało przyjęte z powagą i zrozumieniem, i tak już w naszej rodzinnej historii zostało zapisane) tym bardziej, że rzeczona seniorka rodu, mieszka od nas "na wyciągnięcie" ręki i bliskość mamy zapewnioną niemalże codziennie. Ona poradziła sobie z gotowanymi warzywami "sałatkowo", poczynionym dziełem kulinarnym ja i moi mali mężczyźni zostaliśmy obdarowani (to są zalety bliskiej lokalizacji mieszkaniowej).Mniam. Co się stało z babciowym kurakiem rosołowym? Nie wiem, nie spytałam. Pewnie części mięsne zostały skonsumowane przez samą zainteresowaną (jak ktoś lubi gotowane mięso drobiowe to nie ma dylematu co z nim zrobić) a kości rzucone dla psów (to ten motyw nie marnowania żywności, którym kierują się w mojej rodzinie kolejne pokolenia). U mnie z tym tematem trudniej bo nie przepadam za mięsem w postaci gotowanej ale nie lubię też marnotrastwa, więc walczyłam. Nie wiedziałam co zrobić, tym bardziej, że dzisiaj dodałam do rosołu zwiększoną porcję mięsa coby taki "bogatszy" był dla nas rekonwalescentów. Ale doznałam olśnienia i przemieliłam warzywa i wszystko mięsko maszynką, doprawiłam przyprawami, dodałam podsmażoną cebulkę, usmażyłam naleśniczki i oto mamy danie mistrza. I nic się nie zmarnowało. W domu jest jedzenie, w domu jest apetyt, w domu wkrótce będzie ZDROWIE! Hura!
A dlaczego dziś bez zdjęcia? Bo, pomimo wyśmienitego smaku i wspaniałej przydatności konsumpcyjnej moich wytworów kuchennych, naleśniczki okazały się wyjątkowo nie fotoganiczne, więc dzisiaj stawiam na wyobraźnię :)

sobota, 19 listopada 2011

Chora i Oni też...

Powracam na łono blogowe niemalże jak z zaświatów, bo odnalazłam chwilę dla siebie i dla niego poniekąd. Skąd u mnie "nadmiar" czasu wolnego? Otóż organizm mój, przytłoczony nadmiarem obowiązków i wrażeń (o tym później) odmówił najnormalniej w świecie posłuszeństwa i przestał działać jak powinien (kochana pani Doktor, która przyjęła mnie bez kolejki i zbędnych pytań mówiła coś o "przypalonych" oskrzelach ale nie dałam temu wiary - teraz jak minął pierwszy szok po diagnozie jestem skłonna wierzyć, że jednak coś się tam we mnie "zapaliło"). Zacharczał, zawarczał, zawirował w mej głowie i przydusił do łóżka ciężarem wcześniej nie znanym. Ból "rozrywa" me płuca i sprawia, że leżę jak kłoda w czeluściach sypialni, choć dziś, po dwóch dniach przyjmowania przepisanych przez lekarza rodzinnego medykamentów jakoś tak lepiej i lżej mi, więc myślę, że będzie dobrze :) Co prawda nie dało się uniknąć rozsiewania zarazków wszelakich po domu i okolicach, więc Szarańcza moja ukochana również odczuwa skutki nieznośnej infekcji, prycha i kicha, przemieszcza się po domku z zieloną wydzieliną dyndającą u małych nosów (fuj), ale i tak trzyma się dzielnie o czym świadczy nasz dzisiejszy dialog ze Starszakiem, w czasie kiedy Malutki poszedł na obowiązkową drzemkę:
J- jak się czujesz synku?
S- o wiele lepiej niż wczoraj, tak o pół... O pół raza lepiej...

Nie wiem jakim sposobem dokonał tego karkołomnego obliczenia i skąd wyszedł taki a nie inny wynik najważniejsze, że "idzie ku lepszemu"...
Nie było mnie jeszcze z innych powodów, które tu "wrzucę" by nie zapomnieć co w ostatnim czasie dzieje się w życiu mojej rodziny. Był to dla nas czas trudny, bo doświadczyliśmy kruchości, delikatności, nieuchronności, straty i bólu. Odszedł ktoś bliski, życzliwy, szczery... I odszedł w momencie kiedy byliśmy na to "niby" przygotowani, "niby" spodziewający się takiej sytuacji a jednak pozbawieni zostaliśmy niestety możliwości ostatniego pożegnania (Małż nie dał rady dojechać na czas, co wzmogło jeszcze bardziej smutek i żal).
Ach... a życie biegnie dalej do przodu a my razem z nim. Małż nadjechał, co nieco po czasie, jednakże jak tylko zdołał się "wyrwać", przyjechał i pobył z nami. Całe 6 dni! Jak dla nas wieczność. Były więc atrakcje na jakie może sobie pozwolić jedynie stęskniony za Szarańczą ojciec rodziny, spotkania towarzyskie, wypady "za miasto" i różne inne "cuda". I ja w sumie mogłabym odnaleźć w tym czasie chwilkę dla siebie i dla bloga ale nie chciałam... nie chciałam przegapić ani jednej wspólnej chwili moich Chłopców. Niestety utraciłam też kilka niesamowitych momentów, takich co to są nie do powtórzenia. Wyprawa na pływalnię okazała się wyjątkowa, ekscytująca i zaskakująca... a przy tym nie uwieczniona (ten jeden jedyny raz wyszłam z domu bez aparatu, baterie radośnie chłonęły "ciepło" na ładowarce a aparat czekał na użycie, a i nawet telefony pozostały w aucie), więc niestety nie pokażę Wam jak moje młodsze dziecię schowane na końcu pływalnianej szafki, odmawia przebrania się w kąpielówki i wyjścia do pływania. Widok UROCZY, wszyscy którzy mijali naszą rodzinę uśmiechali się szeroko, bo Młodszak naprawdę robił fajne wrażenie, ale sytuacja była co nieco frustrująca dla rodziców, którzy z nie małym trudem przywieźli w określone miejsce swoją kochaną Szarańczę i z wielkim zaangażowaniem byli przekonani o świetności swojego pomysłu (nawet nie przypuszczałam, że taki malutki człowiek zmieści się do szafki w szatni i schowa się tam byle tylko nie iść pływać) ale po pierwszych niepewnościach, chłopcy trafili do wody i... i nie można ich było stamtąd wyciągnąć! Choć muszę przy okazji zaznaczyć, że do "pływającego" gatunku to oni raczej nie należą, bo jeden (Starszy) wymaga w basenie nad zwyczajnych akcesoriów (bez "rękawków" nie zamoczy nawet stóp), a drugi (Młodszy) woli wodę "wychlapywać" lub ewentualnie pić, co przy pływalni miejskiej nie jest najlepszym rozwiązaniem.*zdjęcie mocno nie aktualne czasowo, ale zgadza się miejsce i stan osobowy, "ku pamięci" potomności, a po za tym mocno osadzone w temacie, więc się pojawiło...:)
Tym razem pływali całe 2 godziny, po czym "padli jak kawki" i tyle ich było, chociaż Starszy dał radę dojechać jeszcze przytomnie do domu, z między czasową konsumpcją hot-doga, w sposób który wprowadził mnie w czarną rozpacz (hot-dog zakupiony na pewnej stacji benzynowej, jako dodatkowa atrakcja wypadu, składa się z wydrążonej bułki napełnionej ketchupowym sosem i wciśniętej w owo "cudo" ciepłej parówki. Moje pomysłowe dziecko, podczas jazdy autem, wyciągnęło ową parówkę z buły i tak cudnie ociekające pomidorową mazią położyło sobie na kolankach, tudzież brzuchu, zjadło pieczywo i dopiero na końcu zabrało się za mięcho. Jak możecie się domyślić w ketchupie było wszystko, więc po powrocie do domu, czekała nas jeszcze dodatkowa akcja "czyszcząca" a Ojciec myślał, że po pływalnianym moczeniu ominie nas domowe mycie :P) a druga pociecha, nie mniej ważna oczywiście, usnęła głęboko w swoim samochodowym foteliku gdzieś około godziny 19 po czym przeniesiona do domu, przebrana w piżamkę, odłożona do łóżeczka (wszystko "na śpiocha" bez nawet chwilowego przebudzenia) obudziła się rano dnia następnego o godzinie 7 i to tylko dlatego, że zadzwonił budzik!
Był jeszcze udział starszego Chłopca w pewnej masowej imprezie ale na razie o niej nie napiszę, bo czekam na e-maila ze zdjęciami, które "muszą" być razem z przekazem słownym, bo bez nich nie będzie efektu, ale na pewno nadrobię to wkrótce :)
A potem Małż wyjechał, ja zostałam na chwilę bez auta (wiecie jakie to uczucie kiedy samochód, który bardzo ułatwia wam życie, usprawnia codzienność, zostaje unieruchomiony? Poczułam się jak bez, przysłowiowej, ręki. Tym bardziej, że sytuacja była mocno niebezpieczna i całkowicie niespodziewana, na szczęście w bezpiecznych warunkach... uff. W moim kochanym, małym, czerwonym autku "padł" przewód hamulcowy, na szczęście nie w trakcie jazdy a podczas badania technicznego, więc byłam bezpieczna, choć było blisko. I to wszystko wtedy kiedy nie miałam męskiego wsparcia przy sobie, bo Małż musiał wyjechać i wrócić do pracy) ale na szczęście mam niezawodnych przyjaciół (jeszcze raz wielkie dzięki kochana M., bez Ciebie dotarcie do mechanika z Małym ludzikiem przy boku i jego fotelem na plecach nie byłoby raczej wykonalne), bo choć wydawało się, że auto pozostawione zostało do naprawy tak całkiem nie daleko od domu, to jednak bez wspomagania mechanicznego dostanie się do jego lokalizacji okazałoby się mocno problematyczne.
A teraz chorujemy sobie całkiem domowo i mogę pisać, i być z moimi Chłopcami, tylko zastanawiam się jakim kosztem i dlaczego. Chciałabym mieć taki czas ze zdrową Szarańczą abym i ja i oni mieli siłę na zabawę. Liczę na to że szybko wrócą nam siły i wróci nam zdrowie a wtedy może będę tu częściej? Postaram się.

środa, 2 listopada 2011

Młodszak...

Mój mały Chłopczyk ruszył dzisiaj w wielki świat... I było pełno strachu, niepokoju, sprzecznych emocji ale jak się okazało tych negatywnych więcej miała Matka Syna niż On sam. Bo i chociaż zamgliły mu się oczka przy niespodziewanym rozdzieleniu (mówiłam, tłumaczyłam, oswajałam "na sucho" ale i tak wszystko odbywało się po niekąd poza świadomością Młodszaka) to jak się okazało "po" wszystkim był niesamowicie dzielny, samodzielny, wyśmienicie radził sobie z nową sytuacją, pomimo braków w umiejętności "ludzkiego" artykułowania dźwięków i słów nie miał problemów z komunikacją, nie pojawiły się też żadne problemy z potrzebami fizjologicznymi i po długim dniu pracy odebrałam uszczęśliwione dzieciątko z placówki w tym samym ubranku w którym został z samego rana pozostawiony (a mogło być przecież różnie pomimo wielu miesięcy domowych zwycięstw), jadł samodzielnie i do ostatnich "okruszków", czym wprawił w osłupienie panie przedszkolanki, bo one raczej przywykłe są do dzieci marudząco-brudzących w trakcie posiłków, dawał sobie radę w zabawach podwórkowych (no do tego to jest "raczej" przyzwyczajony, chociaż dzisiaj miał do dyspozycji nowe otoczenie, sprzęty, miejsca). Jestem z Niego tak bardzo dumna... nawet nie myślałam, że te emocje są do powtórzenia, że przy drugim dziecku jest takie samo drżenie serca, mętlik w głowie, przepływ myśli nie możliwy do zatamowania teraz już wiem, że są. Że pomimo całego matczynego doświadczenia, podobnych sytuacji, powtarzalności zdarzeń po raz kolejny jest mi dane odczuwać ten lęk pomieszany z miłością i dumą. Jakoś nie mogę uwierzyć, że mam w domu DWÓCH PRZEDSZKOLAKÓW (placówka dla mniejszych nie miała wolnego miejsca, a ta dla większych okazała się pomocna i przyjazna, więc Dziecię moje "przeskoczyło" pewien etap i zrównało się ze starszym bratem, chociaż niestety nie w tym samym miejscu i muszę rozwozić Szarańczę po moim rodzinnym mieście w godzinach szczytu ale to nic, za świadomość, że Chłopcy są pod dobrą opieką). I są tylko dwie rzeczy, które zmieniłabym w dzisiejszym dniu gdybym miała taką moc i siłę... przy odprowadzaniu byłby z nami Tata a w moich rękach aparat fotograficzny, i chociaż pewnie zdjęcia byłyby nie ostre, poruszone bądź źle wykadrowane byłby na nich mój Młodszak z kochaną, tylko troszkę, zapłakaną buźką, ukochaną maskotką (wybraną z grona wielu "najbardziej lubianych", bo akurat Ten Dzieć nie ma tej jednej jedynej), którą tak uroczo trzyma "za łapkę" w swojej łapce... Zdjęcia nie ma, więc zamieściłam grafikę znalezioną gdzieś w sieci, Dziecko przepiękne... włoski nie w tym kolorze, zabawka całkiem inna, bose nóżki takie nie "po mojemu dziecięcemu" (Młodszak jest na etapie "uwielbiania" obuwia i na prawdę rzadko się z nim rozstaje) ale tak podobna niewinność, zagubienie, delikatność.