sobota, 19 listopada 2011

Chora i Oni też...

Powracam na łono blogowe niemalże jak z zaświatów, bo odnalazłam chwilę dla siebie i dla niego poniekąd. Skąd u mnie "nadmiar" czasu wolnego? Otóż organizm mój, przytłoczony nadmiarem obowiązków i wrażeń (o tym później) odmówił najnormalniej w świecie posłuszeństwa i przestał działać jak powinien (kochana pani Doktor, która przyjęła mnie bez kolejki i zbędnych pytań mówiła coś o "przypalonych" oskrzelach ale nie dałam temu wiary - teraz jak minął pierwszy szok po diagnozie jestem skłonna wierzyć, że jednak coś się tam we mnie "zapaliło"). Zacharczał, zawarczał, zawirował w mej głowie i przydusił do łóżka ciężarem wcześniej nie znanym. Ból "rozrywa" me płuca i sprawia, że leżę jak kłoda w czeluściach sypialni, choć dziś, po dwóch dniach przyjmowania przepisanych przez lekarza rodzinnego medykamentów jakoś tak lepiej i lżej mi, więc myślę, że będzie dobrze :) Co prawda nie dało się uniknąć rozsiewania zarazków wszelakich po domu i okolicach, więc Szarańcza moja ukochana również odczuwa skutki nieznośnej infekcji, prycha i kicha, przemieszcza się po domku z zieloną wydzieliną dyndającą u małych nosów (fuj), ale i tak trzyma się dzielnie o czym świadczy nasz dzisiejszy dialog ze Starszakiem, w czasie kiedy Malutki poszedł na obowiązkową drzemkę:
J- jak się czujesz synku?
S- o wiele lepiej niż wczoraj, tak o pół... O pół raza lepiej...

Nie wiem jakim sposobem dokonał tego karkołomnego obliczenia i skąd wyszedł taki a nie inny wynik najważniejsze, że "idzie ku lepszemu"...
Nie było mnie jeszcze z innych powodów, które tu "wrzucę" by nie zapomnieć co w ostatnim czasie dzieje się w życiu mojej rodziny. Był to dla nas czas trudny, bo doświadczyliśmy kruchości, delikatności, nieuchronności, straty i bólu. Odszedł ktoś bliski, życzliwy, szczery... I odszedł w momencie kiedy byliśmy na to "niby" przygotowani, "niby" spodziewający się takiej sytuacji a jednak pozbawieni zostaliśmy niestety możliwości ostatniego pożegnania (Małż nie dał rady dojechać na czas, co wzmogło jeszcze bardziej smutek i żal).
Ach... a życie biegnie dalej do przodu a my razem z nim. Małż nadjechał, co nieco po czasie, jednakże jak tylko zdołał się "wyrwać", przyjechał i pobył z nami. Całe 6 dni! Jak dla nas wieczność. Były więc atrakcje na jakie może sobie pozwolić jedynie stęskniony za Szarańczą ojciec rodziny, spotkania towarzyskie, wypady "za miasto" i różne inne "cuda". I ja w sumie mogłabym odnaleźć w tym czasie chwilkę dla siebie i dla bloga ale nie chciałam... nie chciałam przegapić ani jednej wspólnej chwili moich Chłopców. Niestety utraciłam też kilka niesamowitych momentów, takich co to są nie do powtórzenia. Wyprawa na pływalnię okazała się wyjątkowa, ekscytująca i zaskakująca... a przy tym nie uwieczniona (ten jeden jedyny raz wyszłam z domu bez aparatu, baterie radośnie chłonęły "ciepło" na ładowarce a aparat czekał na użycie, a i nawet telefony pozostały w aucie), więc niestety nie pokażę Wam jak moje młodsze dziecię schowane na końcu pływalnianej szafki, odmawia przebrania się w kąpielówki i wyjścia do pływania. Widok UROCZY, wszyscy którzy mijali naszą rodzinę uśmiechali się szeroko, bo Młodszak naprawdę robił fajne wrażenie, ale sytuacja była co nieco frustrująca dla rodziców, którzy z nie małym trudem przywieźli w określone miejsce swoją kochaną Szarańczę i z wielkim zaangażowaniem byli przekonani o świetności swojego pomysłu (nawet nie przypuszczałam, że taki malutki człowiek zmieści się do szafki w szatni i schowa się tam byle tylko nie iść pływać) ale po pierwszych niepewnościach, chłopcy trafili do wody i... i nie można ich było stamtąd wyciągnąć! Choć muszę przy okazji zaznaczyć, że do "pływającego" gatunku to oni raczej nie należą, bo jeden (Starszy) wymaga w basenie nad zwyczajnych akcesoriów (bez "rękawków" nie zamoczy nawet stóp), a drugi (Młodszy) woli wodę "wychlapywać" lub ewentualnie pić, co przy pływalni miejskiej nie jest najlepszym rozwiązaniem.*zdjęcie mocno nie aktualne czasowo, ale zgadza się miejsce i stan osobowy, "ku pamięci" potomności, a po za tym mocno osadzone w temacie, więc się pojawiło...:)
Tym razem pływali całe 2 godziny, po czym "padli jak kawki" i tyle ich było, chociaż Starszy dał radę dojechać jeszcze przytomnie do domu, z między czasową konsumpcją hot-doga, w sposób który wprowadził mnie w czarną rozpacz (hot-dog zakupiony na pewnej stacji benzynowej, jako dodatkowa atrakcja wypadu, składa się z wydrążonej bułki napełnionej ketchupowym sosem i wciśniętej w owo "cudo" ciepłej parówki. Moje pomysłowe dziecko, podczas jazdy autem, wyciągnęło ową parówkę z buły i tak cudnie ociekające pomidorową mazią położyło sobie na kolankach, tudzież brzuchu, zjadło pieczywo i dopiero na końcu zabrało się za mięcho. Jak możecie się domyślić w ketchupie było wszystko, więc po powrocie do domu, czekała nas jeszcze dodatkowa akcja "czyszcząca" a Ojciec myślał, że po pływalnianym moczeniu ominie nas domowe mycie :P) a druga pociecha, nie mniej ważna oczywiście, usnęła głęboko w swoim samochodowym foteliku gdzieś około godziny 19 po czym przeniesiona do domu, przebrana w piżamkę, odłożona do łóżeczka (wszystko "na śpiocha" bez nawet chwilowego przebudzenia) obudziła się rano dnia następnego o godzinie 7 i to tylko dlatego, że zadzwonił budzik!
Był jeszcze udział starszego Chłopca w pewnej masowej imprezie ale na razie o niej nie napiszę, bo czekam na e-maila ze zdjęciami, które "muszą" być razem z przekazem słownym, bo bez nich nie będzie efektu, ale na pewno nadrobię to wkrótce :)
A potem Małż wyjechał, ja zostałam na chwilę bez auta (wiecie jakie to uczucie kiedy samochód, który bardzo ułatwia wam życie, usprawnia codzienność, zostaje unieruchomiony? Poczułam się jak bez, przysłowiowej, ręki. Tym bardziej, że sytuacja była mocno niebezpieczna i całkowicie niespodziewana, na szczęście w bezpiecznych warunkach... uff. W moim kochanym, małym, czerwonym autku "padł" przewód hamulcowy, na szczęście nie w trakcie jazdy a podczas badania technicznego, więc byłam bezpieczna, choć było blisko. I to wszystko wtedy kiedy nie miałam męskiego wsparcia przy sobie, bo Małż musiał wyjechać i wrócić do pracy) ale na szczęście mam niezawodnych przyjaciół (jeszcze raz wielkie dzięki kochana M., bez Ciebie dotarcie do mechanika z Małym ludzikiem przy boku i jego fotelem na plecach nie byłoby raczej wykonalne), bo choć wydawało się, że auto pozostawione zostało do naprawy tak całkiem nie daleko od domu, to jednak bez wspomagania mechanicznego dostanie się do jego lokalizacji okazałoby się mocno problematyczne.
A teraz chorujemy sobie całkiem domowo i mogę pisać, i być z moimi Chłopcami, tylko zastanawiam się jakim kosztem i dlaczego. Chciałabym mieć taki czas ze zdrową Szarańczą abym i ja i oni mieli siłę na zabawę. Liczę na to że szybko wrócą nam siły i wróci nam zdrowie a wtedy może będę tu częściej? Postaram się.

2 komentarze:

  1. Jednak Was dopadło choróbsko, taki to okres, wilgoć wstrętna i odczucie chłodu nie do zniesienia przez to. U nas też czai się, stoi tuż za rogiem :-), Malina smarka już na zielono, czekam na dalszy rozwój sytuacji. A z tą masową imprezą, to chyba się domyślam (blisko nas?);-)), też tam byliśmy, ale tylko przez moment, czułam klaustrofobię wśród tych tłumów. Tak więc czekam na Waszą relację, bo wierzę, że dla S. musiała być to frajda na całego i zdrówka życzę, no bo wiesz zaległą wizytę macie. Już od dawna!:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak się tylko wyleczymy, obiecuję :) A impreza, tak, blisko Was, zbiegowisko odpowiednie dla małych chłopców. S był zachwycony ale zdjęcia są na karcie u koleżanki, więc czekam...

    OdpowiedzUsuń