piątek, 29 kwietnia 2011

Uckermunde zoo...


Ruszyliśmy w poszukiwaniu przygody, z malowniczego miasteczka z mostem zwodzonym przedostalismy sie do lasu, który ukrył w swoim cieniu niezwykłe miejsce dla całej rodziny, a że zawitaliśmy tam w dniu Wielkanocnego święta zaraz przy bramie przywitały nas prześmieszne zajączki, z którymi do zdjęcia z wielką radością zapozował Starszak. Młodszaka przerażały tak wielkie pluszki, do tego jeszcze samodzielnie poruszające się i porozumiewające się w "dziwnym", zupełnie niezrozumiałym dla niego języku, dlatego skupił się na oglądaniu żywych odpowiedników :)


Przy wejściu spotkaliśmy również dostojnego boa dusiciela, który wylegiwał się leniwie na drzewnych konarach i syczał nieprzyjaźnie jeśli ktoś stukał palcem, w oddzielającą go od ludzi szybę. Starszak zapragnął takiego przyjaciela, jak się na szczęście dla naszej rodziny okazało, wystarczyła mu plastikowo-gumowa, kilkunastocentymetrowa replika owego gada.

Zarówno my jak i chłopcy przeżyliśmy niezapomniane chwile, gdzie nie spojżeliśmy tam czekały na nas przeróżne gatunki egzotycznych (jak na nasze warunki klimatyczne) gatunków. Mnie osobiście oczarował Fleming-czerwonak różowy...

i przepiękny Czarny łabędź...

...a mojego Małża urocze, radosne zwierzątka z prześlicznymi pyszczkami Surykatki (ale swoją sympatię do nich wykazywał już znacznie wcześniej zatrzymując oczy i uszy na każdym programie botanicznym o tym gatunku).

Zoo okazało się nie tylko fantastycznym miejscem do poznawania życia i zwyczajów przeróżnych gatunków zwierząt, lecz także świetnym miejscem do aktywnego odpoczynku (głównie tych młodszych osobników), bogate w atrakcje nie zdarzające się zazwyczaj w podobnych ogrodach. Starszak świetnie się odnalazł na placu zabaw i w gaju do wspinania, którego niesamowitość podkreślał fakt rozpięcia nad małpim gajem, po którego terenie biegały małpki z gatunku Makak Magot i jak to "małpy" okazały się niezłymi kombinatorkami i złodziejkami, pozbawiając zwiedzających ich własnych posiłków, które konsumowały bezwstydnie nie zważając na wyraźny zakaz dokarmiania :) Starszy syn wprawił mnie w zachwyt i nie małe osłupienie kiedy, za przykładem innych dzieci, postanowił przejść się po tych linowych mostach rozwieszonych nad głowami, na wysokości (chyba) drugiego piętra. Powtarzał cały rytuał (wejście z jednaj strony, przebiegnięcie kilku mostów i zjazd na dosyć stromej zjeżdzalni, podobnej co nieco do rynny) kilka razy, a każdy kolejny sprawiał mu jeszcze większą radość. Skąd moje zdziwienie? Ano stąd, że Starszak (do tej pory) był dzieckiem raczej "naziemnym" unikającym "jak ognia" wszelkich wzniesień, wysokości czy stromych bądź zakrytych zjazdów. Tym razem jak sam stwierdził "postanowił przełamać swój starch" (cytat ze Starszaka) i utrzymywał ten stan do końca naszego pobytu (nie wiem czy trwa w nim jeszcze bo nie było okazji do sprawdzenia :P). Dzidziuch natomiast był i zachwycony, i przerażony jednocześnie (zabawnie popiskiwał, podskakiwał i machał górnymi kończynami) bowiem makaki były na wyciągnięcie ręki. Uważaliśmy na nie jedynie w sytuacjach "oko w oko" bo jedyne wiktuały, których nie chciały tknąć... to było ich własne pożywienie zalegające miejsca karmienia.

Potem trafiliśmy do części ze zwierzętami leśnymi, w którym królowały Muflony, Jelenie szlachetne, Daniele, łanie i inne, mocno przyjazne czterokopytne, które nawet zgadzały się na okazywanie odrobiny czułości ze strony dwunożnego gatunku.

A to moje ulubione zdjęcie z naszego "wypadu"... Starszak okupujący punkt widokowy, to w ramach przełamywania lęku wysokości, który do owego dnia męczył go niemiłosiernie (według niego samego, oczywiście). Nie przeszkadzał mu zupełnie fakt, że nie może w pełni korzystać z dobrodziejstw tego miejsca, wzrostu zabrakło aby podziwiać okolicę z wysokości, ale to nic... był bardzo szczęśliwy i zadowolony ze swojej odwagi :)

Następnym fantastycznym punktem było karmienie zwierząt hodowlanych w stodołach i zagrodach. W niewielkiej cenie można było zakupić specjalną karmę dla zwierząt a one przyjaźnie zjadały owe smakołyki wprost z wyciągniętej do nich dłoni. Tak o to Starszak z Tatą dokarmili osiołki i lamy, choć tych drugich troszkę się obawialiśmy (a nuż im nie zasmakuje i soczyście nas oplują? Kto wie, jak to z nimi będzie?), naszczęście nie miały złych zamiarów.

Na koniec zostawiliśmy sobie coś mrożącego krew w żyłach a jednocześnie wywołujące zachwyt i zdziwienie na małych buźkach. Znaleźliśmy się w zagrodzie afrykańskiej gdzie mogliśmy "poznać" Króla zwierząt... Najpierw Chłopcy w jego roli :Mały radośnie uśmiechnięty i Duży groźnie warczący :)

Później już tylko gruba szyba dzieliła nas od przepięknego Lwa... Coś wspaniałego. Siła, dostojność ruchu, taki wewnętrzny spokój i jednoczesna świadomość władzy... Ech, oczy w które mogłam spojżeć po raz pierwszy w życiu i całkowicie mnie "zaczarowały", już wiem, że swój tytuł posiada nie bez przyczyny. Specjalnie tak zaplanowaliśmy sobie trasę spaceru aby dotrzeć do zakątka lwów na godzinę 14. W przewodniku, który otrzymaliśmy na wstępie był rozpisany harmonogram karmienia zwierząt. Karmienie lwów to cała specjalistyczna "operacja" którą mogliśmy obserwować. Król i jego karma... niesamowite emocje...

I chociaż wiem, że nie o wszystkim napisałam (pominęłam opowieści o zebrach, dromaderach, wilkach, świniach, kucach, kozach karłowatych, kangurach, żółwiach, papugach i innych) nie wszystko zapamiętałam tak jak chciałam zapamiętać, przedstawiłam pobieżnie, być może bez polotu i tendencyjnie, jednak mam poczucie, że to był wspaniały, rodzinny czas i mój wpis miał go zatrzymać na pamiątkę. Jeśli kiedyś będziecie w okolicach Szczecina, nie będziecie wiedzieli co zrobić z wolnym czasem, będzie fajna pogoda... wsiądźcie do samochodu, skierujcie się na zachód, dotrzyjcie nad zalew szczeciński od niemieckiej strony i cieszcie się obcowaniem z przyrodą tak jak ja to zrobiłam z moimi Chłopakami :) Wiem, że to nie był nasz ostatni pobyt w tym miejscu... pewnie wkrótce się tam znajdziemy ponownie, może w innej konfiguracji towarzyskiej? Kto wie?:)

czwartek, 28 kwietnia 2011

Uckermunde miasteczko...

Lany Poniedziałek, po szybkim i niezbyt intensywnym moczeniu, postanowiliśmy spędzić gdzieś w drodze... Uciekliśmy od stołów uginających się pod ciężarem wielkanocnych potraw... Cmentarz odwiedziliśmy w niedzielę, zapaliliśmy światełka dla kochanych, którzy przed wcześnie nas opuścili, Dzidziuch "zaliczył" drzemkę na świeżym powietrzu (dzięki wynalazcy za stworzenie wózka, który pomimo dużych gabarytów mieści się w samochodzie i można go wszędzie ze sobą zabrać :)), Starszak pobawił się z ciotką O. Nic nas nie trzymało w domu. Rodziny zrozumiały potrzebę "izolacji" i chęć spędzenia czasu tylko we czwórkę .Tak właśnie, we czwórkę, bowiem Małż dołączył do nas w sobotnią noc, pokonując "nasze" 850 kilometrów zaraz po zakończeniu sobotnich obowiązków zawodowych i pojawił się w domu jeszcze przed północą. W ten oto sposób w poniedziałkowy poranek znaleźliśmy się w samochodzie i kierowani nadzieją pogodnego dnia udaliśmy się na zachód...

Przekroczyliśmy granicę Państwa i po niecałej godzinie drogi byliśmy w uroczym, niemieckim miasteczku Uckermunde... A tam, zaraz obok parkingu, na którym zaparkowaliśmy swój wehikuł "czekał" na nas plac zabaw...


Dzidziuch bez wahania wskoczył na motor :)



W uroczym domku Chłopcy skorzystali z ławeczki...

Starszak postanowił się trochę powspinać, nadawał się do tego zarówno domek
...jak i specjalistyczna, wspinaczkowa siatka
Chłopcy pozowali mi od największego do najmniejszego...
na terenie bliżej nie określonego, kompleksu teatralnego
Radość z obecności Rodzica Męskiego wyzwoliła w Małoletnich takie pokłady miłości i czułości, że wystarczyło nawet dla pobliskiej latarni
a ja, korzystając z okazji, spacerowałam samotnie, szłam za NIMI i podziwiałam...wspaniały widok... Starszak, Małż i Dzidziuch RAZEM

Wspólnie zwiedziliśmy niewielki ryneczek, bogaty w malownicze, domki ...


z niskimi oknami, co zachwyciło naszego młodszego Syna :)
Starszemu spodobał się pomnik rybaka z rybami w sieci (chociaż codzienne przekonanie go do konsumpcji rzeczonych jest niemożliwe).

A każda ławka stawała się dla Małoletnich okazją do wytchnienia...


I w tym momencie, kiedy Dzidziuch z wielkim zainteresowaniem patrzył na poczynania starszego brata, i kiedy Starszak pozbywał się nadmiaru piasku z obuwia, z za chmur wyjrzało słońce i już wiedzieliśmy, że te miejsca to nie będzie koniec naszej wycieczki a dopiero jej początek...:)

środa, 27 kwietnia 2011

Wielka Sobota - święcenie pokarmów?

W Wielką Sobotę, kiedy ochłonęłam po sprzątaniu, niewielkim acz ważnym gotowaniu, ogarnięciu rzeczywistości domowej przygotowałam koszyczek ze święconką a ściślej rzecz biorąc dwa koszyczki i ruszyliśmy z chłopakami do kościoła. Wyprawa owa nie była specjalnie imponująca, wystarczyło zaledwie przejść na drugą stronę głównej, osiedlowej ulicy ale musieliśmy się nieźle sprężyć, bowiem o tym, że czas wychodzić zadecydowałam na dziesięć minut przed planowanym rozpoczęciem mszy (co nie przeszkodziło mi jednak na pstryknięcie pamiątkowej fotki mojej fantastycznej dwójce). Chłopaki powiewali połami swoich sweterków i żwawo przebierali nóżkami co sprawiło, że zdążyliśmy na czas i nawet udało nam się zająć miejsca siedzące w ogromnej świątyni wypełnionej jednak tego dnia po brzegi...

Starszak i Dzidziuch zachowywali się w kościele niezwykle spokojnie i dostojnie. Wszystko ich ciekawiło, jednakże powstrzymywali się od głośnych i mnogich komentarzy (to Duży) i zachowań nieodpowiednich do powagi miejsca (to Mniejszy). Większego korciła przestrzeń (dzielnie powstrzymywał się od rzucenia się pędem przez główną nawę) i możliwość zaznajomienia się z innymi ludźmi, pomimo tego przepięknie wykonywał "znak krzyża" i w skupieniu słuchał słów kapłana. Młodszego intrygowała zawartość koszyczka (nie tylko własnego) i fakt tego, że wszyscy stoją kiedy on posadził swoje szanowne, niewielkie cztery litery na ławeczce, jednakże on nie zapanował nad swoją ciekawością, z radością odkrył pod serwetką spożywcze wiktuały i dopuścił się spontanicznej konsumpcji jeszcze zanim ksiądz dotarł do naszej ławki ze święconą wodą. Radosne "mama am" wywołało śmiech i radosne poruszenie w promieniu kilku najbliższych ław. Po powrocie do domu (pusty już) koszyczek Dzidziucha stał się świetną zabawką, spełniał wiele funkcji... Młodszak bawił się w "święcenie" tyle że już nie pokarmów. Święcił wszystko co się mieściło do koszyczka... znak czasu czy dziecięca fantazja? Jakie to ma znaczenie kiedy widzę jego uśmiech? Są rzeczy bezcenne i to jest właśnie jedna z tych...


wtorek, 26 kwietnia 2011

Kredka...

Dzisiaj miał być piękny wpis po świąteczny, o tym jak moje dzielne chłopaki nosili koszyczki ze święconką do kościoła, o tym jaką radość sprawił mi i im Małż przyjeżdżając do nas na te trzy niezwykłe dni, o tym jak blisko z naszego domu do cudownego zoo u zachodnich sąsiadów... o tym wszystkim i jeszcze wiele, wiele więcej ale nie będzie :( Nawet nie wiecie co może uczynić pomysłowy sześciolatek (prawie) w połączeniu z tradycyjną, czerwoną kredką "bambino"... No cóż w naszym przypadku takie połączenie oznacza szaloną jazdę samochodem przez zakorkowane centrum miasta (akurat około godziny 16 !), nerwy, łzy, izbę przyjęć w szpitalu dziecięcym, stracony czas, przekleństwa cisnące się na usta kiedy mnie i Starszaka odsyłają do innej placówki, "akcję" przytrzymywania, głaskania, uspokajania, obłaskawiania z jednoczesnym atakiem histerii, spazmów i drgawek... Na szczęście wszystko się powiodło jesteśmy w domu, wszyscy razem (moja kochana rodzicielka rzuciła wszelkie swoje obowiązki i przygnała niczym błyskawica żeby pod moją nieobecność zająć się Dzidziuchem), odpoczywamy po wielkich emocjach jakie były naszym udziałem... a wszystko z powodu małego kawałka kredki ...w małoletnim uchu mojego starszego dziecięcia... Myślałam, że to Dzidziucha muszę pilnować przed wkładaniem w siebie różnych małych elementów okazuje się jednak, że przy tym Dużym też nie mogę być do końca spokojna. Sympatyczny pan doktor pocieszał mnie jednak, że i u starszych od mojego Syneczka osobników naszego gatunku zdarzają się podobne a nawet jeszcze "bardziej" pomysłowe "osiągnięcia" laryngologiczne. Mam nadzieję, że było to nasze pierwsze i zarazem ostatnie spotkanie z profesjonalistą tej specjalizacji...
Mam nadzieję, że w następnym poście uda mi się opisać to co zamierzałam dzisiaj...

piątek, 22 kwietnia 2011

Wesołych Świąt...

Z moimi świąteczno-jajecznymi inspiracjami życzę Wszystkim Szanownym podczytywaczom Zdrowia, Szczęścia, Spokoju Ducha, Pomyślności i Radości... smacznych potraw, przeżywania świątecznej atmosfery w rodzinnym gronie, dużo podarków od Zająca, dużo wody na Dyngusa czyli wszystkiego Naj...

wtorek, 19 kwietnia 2011

Zniknęłam...

Zniknęłam, zagubiłam się gdzieś po drodze domowych obowiązków. bo niby ręce dwie (ale i chłopców Małoletnich też dwóch) i niby czasu dużo (jak Starszak w przedszkolu) a jednak Młodszak co raz szybciej mobilny i co raz mniej dziecinnie niepewny (wszelkie domowe i podwórkowe wysokości nie stanowią dla mojej młodszej latorośli żadnej przeszkody i co raz trudniej zrobić w domu coś, tak jak do tych czas tak po trochu "obok" niego) a prac domowych ciągle przybywa (im więcej robię, tym więcej nie zrobionego się pojawia, też tak macie?). Bo przy okazji wiosennej aury jakoś tak mnie napadło na wietrzenie szaf, że przegląd zakończył się wielką, świadomą i chyba mocno potrzebną selekcją dziecięcej garderoby, bo jak sobie uświadomiłam Szarańcza chodzi ubrana ciągle w to samo (no to wyjaśniła się sprawa notorycznie włączonej pralki :)) a ciuszki odłożone na "później" leżą gdzieś w miejscach na co dzień niedostępnych i czekają na swoją szansę. Myślę, że "ubrałam" kilku małych ludzi dzięki tym porządkom, które pochłonęły mnie ostatnio (z zasady nie wyrzucam części garderoby, oddając ludziom potrzebującym i zawsze mam nadzieję, że się przydadzą). Na drugim biegunie oczywiście stoją przygotowania do świąt i choć w tym roku "składkowe", i każdy członek rodziny musi do świątecznego stołu znieść własnoręcznie przygotowane wiktuały (podział "na role" nastąpił już w połowie miesiąca) więc pracy nie mam zbyt dużo a pomimo to jakoś mobilizacja porządkowo-kuchenna nie może na mnie spłynąć. Na dodatek jeszcze, w tak zwanym między czasie, Starszak walczył z podstępną jelitówką, która na szczęście objawiała się jedynie jednostronnym opuszczaniem organizmu mego dziecięcia przez pokarm, jednakże była dla nas (oczywiście dla niego bardziej) uciążliwa i nieznośna... I jeszcze przy okazji, kolejna wizyta u stomatologa, podczas której cudowna doktor Małgosia próbuje uratować upartą,mleczną czwórkę Starszaka aby w przyszłym (nie tak bardzo odległym, przy tym tempie pojawiania się uzębienia stałego w jego małej paszczy) żywocie zębowo-stomatologicznym uchronić go od powikłań i problemów ortodontycznych, za co jesteśmy jej niezmiernie wdzięczni. A robi to z takim wyczuciem, czułością i delikatnością, że moje starsze dziecięcie odtrąciło wczoraj moją matczyną, głaszczącą dłoń (no jak to? Z przerażeniem i dumą jednocześnie doświadczam "dorastania" u mego syna i nasza dotychczasowa czułość "gabinetowa" przy ostatniej wizycie okazała się nie potrzebna, choć zaledwie dwa tygodnie wcześniej musiałam trzymać go za rękę :)) i poradziło sobie samo ze swoim bólem (może nie bolało?) i strachem (ten był na pewno bo widziałam). Fajnie. Jestem z niego ogromnie dumna, wręcz puchnę...:) Tym bardziej, że podczas wczorajszego leczenia w pewnym momencie z otworu gębowego Starszaka zaczęły się wydobywać nie zrozumiałe ani dla mnie ani dla lekarki dźwięki :hęzy, hęzy... Co Synku? Ęzy, uj ęzy !!!... Co się okazało? Mojemu wspaniałemu, dzielnemu dziecku rurka do odciągania śliny "wlazła" na język i jego też próbowała wciągnąć swą niezmiernie wielką siłą ssącą(stąd okrzyki Język, język... Język, mój język). Pomimo tego incydentu spokojnie dał sobie dokończyć wszelkie działania paszczowe i wyszedł z gabinetu zadowolony i uśmiechnięty. Dostał ode mnie oczywiście nagrodę niespodziankę, jak dla mnie niezbyt urodziwego stwora-potwora, który jednak w oczach Dziecięcia wywołał błysk i uśmiech na twarzy. No cóż mali chłopcy lubią małe koszmarki :) Jakoś tak nam ostatnio szkoda czasu na życie domowo-komputerowe i większość czasu spędzamy na dworzu, wykorzystując promienie słoneczne niemal do ich ostatniego momentu, więc kiedy wracamy do domku to mamy już czas (i siłę) jedynie na szybkie mycie, karmienie i położenie się do łóżek. A jak łatwo się domyśleć sen przychodzi niezmiernie szybko...:)

No i jeszcze na zakończenie coś czym można się trochę "pochwalić": tym szalonym tempie zakupiłam, wypisałam i wysłałam kartki z życzeniami świątecznymi, coby do adresatów na czas dotarły, bo w erze sms'ów, emaili i innych wynalazków technicznych jestem przywiązana do tradycji pisanej i wysyłam życzenia pocztą. A moi przyjaciele czekają na nie i mówią, że bez nich to święta by były jakieś nie takie świąteczne... więc piszę i wysyłam bo jakbym mogła bliskich mi ludzi świątecznej atmosfery pozbawić :)

sobota, 16 kwietnia 2011

Spacer...

Skorzystaliśmy ze słońca i ruszyliśmy na mały spacerek (przy okazji zakupki spożywcze), niestety nie dało nam się dotrzeć ani do pobliskiego lasku ani na żaden z sąsiadujących z nami placów zabaw bowiem Starszak od godzin wcześnie porannych, a raczej jeszcze późno nocnych przeżywał problemy natury żołądkowej. Rozczulił mnie zupełnie kiedy w nocy "przytuptał" do mojej sypialni i wyszeptał : Źle się czuję, pomożesz mi? Jak mogłabym odmówić, i choć Młodszak jeszcze ma swoje łóżeczko w naszej małżeńskiej sypialni, moje Maluchy od urodzenia nauczone są samodzielnego spania i "nie wędrowania" do rodziców (na przytulachy jest czas zawsze przed uśnięciem lub tuż po przebudzeniu ale wyznaję zasadę, że ja też mam prawo do odpoczynku a nie umiem spać wtedy kiedy Maluchy tarzają się po moim sypialnianym azylu), więc taka nocna wędrówka musiała wynikać z czegoś "większego". To było chyba jakieś zatrucie pokarmowe, bo po "gwałtownym opróżnieniu żołądka", lekko strawnej diecie i przedobiedniej drzemce (pomimo tego, że "trafiły" mi się Chłopaki "śpioszki" to ten element dnia od jakiegoś roku stał się domeną wyłącznie Dzidziucha ale dzisiaj starszak chętnie do niego dołączył) zniknęło... na szczęście. Bo w trakcie naszej porannej wyprawy ze słońcem, nie strawności owe przyczyniły się do utraty humoru u mojego starszego dziecka i szybszego niż przypuszczałam powrotu do domu. Po drodze jednak udało się nam "kliknąć" kila fajnych fotek...

Nasze cienie - od najmniejszego do największego... tylko Małża brak :(Starszak i Dzidziuch za rękę... mój ulubiony widok kiedy idę za Nimi, Moje Szczęścia (to Starsze od wczoraj podwójnie bezzębne..."Wróżka Zębuszka" ma u nas ostatnimi czasy dużo pracy - od czerwca to już 4 mleczak padł).

wtorek, 12 kwietnia 2011

Praktycznie i romantycznie...

Urodziny... kolejny rok do zapamiętania, tyle rzeczy zapomnianych, tyle przeoczonych obrazów a jednocześnie tyle wspaniałych doświadczeń, tyle wspólnych chwil z moimi Małymi Chłopcami i tyle cudownych z Dużym Chłopcem...
Pogoda mnie nie rozpieszcza, deszcz nie pozwoli na długi, swobodny spacer, nie wystawię do słońca twarzy i nie schowam oczu za ciemnymi okularami. Nowa, wiosenna fryzura zmieniła kształt pod wpływem wilgoci i zamiast gładkiej, "dorosłej" fryzurki, głowa pokryta krótkimi, małymi loczkami... i coraz więcej w nich srebrnych nitek, których "chwilowo" nie ukrywam pod żadnym "sztucznym" kolorem, czekam kiedy będzie ich więcej (siwizna w mojej rodzinie to cecha dziedziczna, zakodowana genetycznie cecha charakterystyczna... każdy, kto przekroczył "20" zaczyna zmagać się z tym srebrzystym dziedzictwem)... ale to nic :) Odwiedzi mnie najbliższa rodzina, Starszak obiecał wspomóc mnie w zdmuchnięciu urodzinowych świeczek, Dzidziuch jakiś taki grzeczniejszy dzisiaj, jakby rozumiał, że porządki i przygotowania do podjęcia gości wynikają z czegoś specjalnego. W przypływie łagodności i spokojności "dał się" matce "wyżyć" artystycznie, profesjonalnie pozował do zdjęć a po niemal każdym błysku flesza z miłością zarzucał mi na szyję swoje małe łapki i uściskom, i całuskom nie było końca...

Małż wykazał się sprytem, pomysłowością i praktycznością doprawioną szczyptą romantyzmu... zadbał o to aby niespodzianka od niego (i jego rodziców, żeby nie było, że pomijam któregoś z darczyńców) była gotowa przed jego powrotem "do siebie"... mam dzięki Niemu coś co ułatwia i porządkuje moje "wirtualne" życie, niezbędnik każdej blogowo-fotograficznej "maniaczki", której celem jest zatrzymanie rzaczywistości i teraźniejszości na dłużej... i już mi nie straszne upadki laptopa (a dzięki Młodszakowi doświadczyłam, a jak), wylana kawa bądź inny jakiś ciepły napój, który towarzyszy memu twórczemu działaniu (jeszcze nie doświadczyłam i liczę na to, że nie doświadczę ale wieżę również, niestety, w złośliwość rzeczy martwych które to potrafią "narozrabiać" w najmniej odpowiednim momencie), nie straszna mi pomysłowość Szarańczy co to w fantazji swej kieruje się raczej sercem niż rozumem (za reklamą pewną pozwalam sobie nawiązać na przykład do "topienia" sprzętów użytku codziennego, na co Dziatwa moja jeszcze nie wpadła acz kolwiek zdarza się, że wlepia ślipia w telewizor w czasie emisji rzeczonych reklam i a nóż postanowi nadrobić zaległości w wypróbowywaniu zaobserwowanych wizji)... i chociaż nie zawsze jestem zwolennikiem tzw."praktycznych" prezentów (bo sama praktyczność wymaga dokładnego wypowiedzenia się na temat potrzeb przez później obdarowywanego, i znika gdzieś tajamniczość, spontaniczność, zaskoczenie...) to bardzo się cieszę, że Małż mój kochany podjął decyzję (słuszną) i stałam się szczęśliwą posiadaczką zewnętrznej pamięci ogromnej, na której zdjęcia (w ilości ogromnej) i dokumenty moje wszelkie, ważne oczywiście niezmiernie stały się bardziej bezpieczne. Powstała cenna "kopia bezpieczeństwa" Naszej przeszłości i teraźniejszości... i jak dla mnie gadżet ten, kobiecy i funkcjonalny zarazem, w przepięknym, wiosennym, pomarańczowym kolorze jest oznaką wspaniałego romantyzmu w męskim wydaniu mojego Małża. Dziękuję Ci kochanie... Tobie i innym... za pamięć, życzliwość, życzenia... za obecność w moim 3..- letnim życiu. Buziaki.

niedziela, 10 kwietnia 2011

W biegu...

Przebiegłam przez ten tydzień wielkim pędem a i weekend był dość szybki i intensywny, więc teraz z czystym sumieniem usiadłam i odpoczywam. Przy odpoczynku postanowiłam "skrobnąć" kilka słów, coby nie było, że całkiem zniknęłam :)

Przyjechaliśmy z Małżem do Polski drogą "troszkę" na około aby pozałatwiać różne ważne sprawy a jednak okazało się, że 15-godzinna podróż nie była potrzebna, zawiedli ludzie i sprzęty na których nam zależało, pozytywne w tej naszej eskapadzie były nie zapomniane widoki za oknem samochodu i to, że Szarańcza nasza kochana przyzwyczajona jest do długotrwałych wojaży i nie sprawiała żadnych problemów, więc podróż długa i męcząca fizycznie na szczęście nie była ciężarem psychicznym. To co wywiozło nas do środkowej Polski okazało się dostępne tuż obok domu, dlatego też po pierwszych nerwach i złości, emocje opadły i w sumie byliśmy wdzięczni losowi, że uchronił nas przed popełnieniem błędu... coś wisiało w powietrzu, jak mówi moja Druga Połowa ale nas ominęło...

Teraz nadrabiam zaległości rodzinno-towarzyskie, cieszę się radością Starszaka ze spotkania z przedszkolnymi kompanami, radością babć, dziadków, cioć i wujków na widok wyrośniętych i wyraźnie odmienionych Chłopaczków, spotykam życzliwych mi ludzi i cieszę się, taką prostą, prawdziwą radością, że SĄ... tak po prostu, "na wyciągnięcie" ręki, nie dzielą nas kilometry i długie godziny a jedynie metry i minuty. Prozaiczna "kawka i ciasteczko" z przyjaciółką jest tym co stanowi wielką, pozytywną wartość, jak nie wiele potrzeba mi do szczęścia... Powróciłam już na dawne domowe tory - porządki, pranie, sprzątanie... świetnie przywołują do rzeczywistości i tylko wieczorami wspominam przepiękną magnolię w ogrodzie u Małża, która według jego słów zdążyła zakwitnąć i już (!) gubi przekwitnięte kwiaty i liście (tak, TAM rośliny żyją zupełnie innym tempem), i tęsknię za JEGO codzienną obecnością... szkoda,że nasze światy istnieją równolegle i tak daleko od siebie jednak póki co nie może być inaczej... godzimy się na to wierząc, że będzie dobrze... musi :)