piątek, 29 kwietnia 2011

Uckermunde zoo...


Ruszyliśmy w poszukiwaniu przygody, z malowniczego miasteczka z mostem zwodzonym przedostalismy sie do lasu, który ukrył w swoim cieniu niezwykłe miejsce dla całej rodziny, a że zawitaliśmy tam w dniu Wielkanocnego święta zaraz przy bramie przywitały nas prześmieszne zajączki, z którymi do zdjęcia z wielką radością zapozował Starszak. Młodszaka przerażały tak wielkie pluszki, do tego jeszcze samodzielnie poruszające się i porozumiewające się w "dziwnym", zupełnie niezrozumiałym dla niego języku, dlatego skupił się na oglądaniu żywych odpowiedników :)


Przy wejściu spotkaliśmy również dostojnego boa dusiciela, który wylegiwał się leniwie na drzewnych konarach i syczał nieprzyjaźnie jeśli ktoś stukał palcem, w oddzielającą go od ludzi szybę. Starszak zapragnął takiego przyjaciela, jak się na szczęście dla naszej rodziny okazało, wystarczyła mu plastikowo-gumowa, kilkunastocentymetrowa replika owego gada.

Zarówno my jak i chłopcy przeżyliśmy niezapomniane chwile, gdzie nie spojżeliśmy tam czekały na nas przeróżne gatunki egzotycznych (jak na nasze warunki klimatyczne) gatunków. Mnie osobiście oczarował Fleming-czerwonak różowy...

i przepiękny Czarny łabędź...

...a mojego Małża urocze, radosne zwierzątka z prześlicznymi pyszczkami Surykatki (ale swoją sympatię do nich wykazywał już znacznie wcześniej zatrzymując oczy i uszy na każdym programie botanicznym o tym gatunku).

Zoo okazało się nie tylko fantastycznym miejscem do poznawania życia i zwyczajów przeróżnych gatunków zwierząt, lecz także świetnym miejscem do aktywnego odpoczynku (głównie tych młodszych osobników), bogate w atrakcje nie zdarzające się zazwyczaj w podobnych ogrodach. Starszak świetnie się odnalazł na placu zabaw i w gaju do wspinania, którego niesamowitość podkreślał fakt rozpięcia nad małpim gajem, po którego terenie biegały małpki z gatunku Makak Magot i jak to "małpy" okazały się niezłymi kombinatorkami i złodziejkami, pozbawiając zwiedzających ich własnych posiłków, które konsumowały bezwstydnie nie zważając na wyraźny zakaz dokarmiania :) Starszy syn wprawił mnie w zachwyt i nie małe osłupienie kiedy, za przykładem innych dzieci, postanowił przejść się po tych linowych mostach rozwieszonych nad głowami, na wysokości (chyba) drugiego piętra. Powtarzał cały rytuał (wejście z jednaj strony, przebiegnięcie kilku mostów i zjazd na dosyć stromej zjeżdzalni, podobnej co nieco do rynny) kilka razy, a każdy kolejny sprawiał mu jeszcze większą radość. Skąd moje zdziwienie? Ano stąd, że Starszak (do tej pory) był dzieckiem raczej "naziemnym" unikającym "jak ognia" wszelkich wzniesień, wysokości czy stromych bądź zakrytych zjazdów. Tym razem jak sam stwierdził "postanowił przełamać swój starch" (cytat ze Starszaka) i utrzymywał ten stan do końca naszego pobytu (nie wiem czy trwa w nim jeszcze bo nie było okazji do sprawdzenia :P). Dzidziuch natomiast był i zachwycony, i przerażony jednocześnie (zabawnie popiskiwał, podskakiwał i machał górnymi kończynami) bowiem makaki były na wyciągnięcie ręki. Uważaliśmy na nie jedynie w sytuacjach "oko w oko" bo jedyne wiktuały, których nie chciały tknąć... to było ich własne pożywienie zalegające miejsca karmienia.

Potem trafiliśmy do części ze zwierzętami leśnymi, w którym królowały Muflony, Jelenie szlachetne, Daniele, łanie i inne, mocno przyjazne czterokopytne, które nawet zgadzały się na okazywanie odrobiny czułości ze strony dwunożnego gatunku.

A to moje ulubione zdjęcie z naszego "wypadu"... Starszak okupujący punkt widokowy, to w ramach przełamywania lęku wysokości, który do owego dnia męczył go niemiłosiernie (według niego samego, oczywiście). Nie przeszkadzał mu zupełnie fakt, że nie może w pełni korzystać z dobrodziejstw tego miejsca, wzrostu zabrakło aby podziwiać okolicę z wysokości, ale to nic... był bardzo szczęśliwy i zadowolony ze swojej odwagi :)

Następnym fantastycznym punktem było karmienie zwierząt hodowlanych w stodołach i zagrodach. W niewielkiej cenie można było zakupić specjalną karmę dla zwierząt a one przyjaźnie zjadały owe smakołyki wprost z wyciągniętej do nich dłoni. Tak o to Starszak z Tatą dokarmili osiołki i lamy, choć tych drugich troszkę się obawialiśmy (a nuż im nie zasmakuje i soczyście nas oplują? Kto wie, jak to z nimi będzie?), naszczęście nie miały złych zamiarów.

Na koniec zostawiliśmy sobie coś mrożącego krew w żyłach a jednocześnie wywołujące zachwyt i zdziwienie na małych buźkach. Znaleźliśmy się w zagrodzie afrykańskiej gdzie mogliśmy "poznać" Króla zwierząt... Najpierw Chłopcy w jego roli :Mały radośnie uśmiechnięty i Duży groźnie warczący :)

Później już tylko gruba szyba dzieliła nas od przepięknego Lwa... Coś wspaniałego. Siła, dostojność ruchu, taki wewnętrzny spokój i jednoczesna świadomość władzy... Ech, oczy w które mogłam spojżeć po raz pierwszy w życiu i całkowicie mnie "zaczarowały", już wiem, że swój tytuł posiada nie bez przyczyny. Specjalnie tak zaplanowaliśmy sobie trasę spaceru aby dotrzeć do zakątka lwów na godzinę 14. W przewodniku, który otrzymaliśmy na wstępie był rozpisany harmonogram karmienia zwierząt. Karmienie lwów to cała specjalistyczna "operacja" którą mogliśmy obserwować. Król i jego karma... niesamowite emocje...

I chociaż wiem, że nie o wszystkim napisałam (pominęłam opowieści o zebrach, dromaderach, wilkach, świniach, kucach, kozach karłowatych, kangurach, żółwiach, papugach i innych) nie wszystko zapamiętałam tak jak chciałam zapamiętać, przedstawiłam pobieżnie, być może bez polotu i tendencyjnie, jednak mam poczucie, że to był wspaniały, rodzinny czas i mój wpis miał go zatrzymać na pamiątkę. Jeśli kiedyś będziecie w okolicach Szczecina, nie będziecie wiedzieli co zrobić z wolnym czasem, będzie fajna pogoda... wsiądźcie do samochodu, skierujcie się na zachód, dotrzyjcie nad zalew szczeciński od niemieckiej strony i cieszcie się obcowaniem z przyrodą tak jak ja to zrobiłam z moimi Chłopakami :) Wiem, że to nie był nasz ostatni pobyt w tym miejscu... pewnie wkrótce się tam znajdziemy ponownie, może w innej konfiguracji towarzyskiej? Kto wie?:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz