poniedziałek, 31 października 2011

Dyniowe strachy...

Jak sprostać oczekiwaniom młodego człowieka, który na podobieństwo swoich kolegów pragnie celebrować "amerykańskie" Halloween a pracująca matka nie ma czasu bądź sił żeby spełnić pokładane w niej nadzieje? Na szczęście moje mało konsumpcyjno-wymagające dziecko potrafi cieszyć się drobiazgami i odkrywanymi na co dzień małymi szczęściami. Babcia B. wraz z Dziadkiem M. sprezentowali mu przecudnej urody okrągłą, pomarańczową dynię a ja dałam z siebie wszystko i stworzyłam to cudaczne straszydło zgodnie ze wskazówkami i instrukcjami Starszaka :) Po raz kolejny przekonałam się jak mało potrzeba do szczęścia moim kochanym Synkom. I chociaż Młodszak nie bardzo wiedział co się wokół niego dzieje, a Starszak po pierwszej ekscytacji porzucił swój zapał na rzecz radości ze specjalnego przy tej okazji odzienia (fartuszek do prac "brudzących" z wizerunkiem szturmowca z Gwiezdnych Wojen wywołał wręcz szaloną radość).Zainteresowanie przyszło ponownie w momencie kiedy wewnątrz wydrążonej dyni zapłonął świetlisty płomień a po domu rozniósł się niesamowity zapach pieczonej dyni (jakoś tak wyszło, że płomyczek świeczki sięgał do dyniowej "czapeczki" przypalając ją co nie co... ale to nic, zapach rekompensował wszystko, nawet strach przed zniszczeniem naszego, jakby nie było, dzieła-bo nawet krzywe zęby były z góry zamierzone w celu, jak to stwierdził Starszak, aby wywołać straszniejsze wrażenie). Pracujące weekendy wytrącają nas (bo nie tylko mnie, "podrzucani" do dziadków Chłopcy tęsknią za mną i za naszym domowym lenistwem) z codziennej rutyny ale dają nam też niesamowite, szybkie w czasie, bogate emocjonalnie wieczory... A Starszakowi, wczoraj aż do samego uśnięcia towarzyszył dyniowy "strach" co to ma wielkie oczy :)

wtorek, 25 października 2011

Starszak oficjalnie jest starszakiem...

"Dziś jest nasze pasowanie
Są tu nasze drogie Panie
Już od dzisiaj przyżekamy
Że przedszkole pokochamy
Co dzień bawić się będziemy
I jedzonko ładnie zjemy
I uśmiechem przywitamy
Przychodzące po nas Mamy"



Blogger zrobił mi wczoraj wieczorem przykrego psikusa i wszystko co udało mi się napisać na bieżąco, na gorąco, z emocjami jeszcze świeżutkimi zniknęło gdzieś w cyber przestrzeni i dzisiaj pisać "zmuszona" jestem od nowa. A co takiego stało się wczoraj, że pomimo wysoce napiętego grafiku, zasiadłam po pracy ( po domowych obowiązkach i położeniu mojej kochanej Szarańczy spać) do komputera żeby poczynić pamiątkowy wpis... Otóż moje starsze dziecię oficjalnie zostało nazwane Starszakiem! Dostąpiło zaszczytu wstąpienia w szereg braci najstarszej grupy przedszkolaków. Zerówka przedszkolna była dla nas nie lada wyzwaniem, ze względu na nowy system edukacyjny (mamy przedszkolaków wiedzą o czym mowa - limity godzinowe, umowy, aneksy, zajęcia dodatkowe, podstawa programowa...itd.), ze względu na mój powrót do pracy przy nieobecności (niestety) Taty, ze względu na "nowy system" opieki nad Młodszakiem ale z dnia na dzień co raz bardziej utwierdzam się, że podjęliśmy słuszną decyzję. Na początku września (a nawet już w czasie wakacji) mieliśmy wiele wątpliwości (ja i Małż) jak to będzie, czy może lepiej posłać Starszaka do szkoły... ale teraz wiem, że pozostanie w przedszkolu było świetnym wyborem. Tym bardziej, wiem to, kiedy patrzę na mojego Starszaka jak angażuje się w występy, jak z dumą przyjmuje dyplom z rąk Pani Dyrektor, jak z radością patrzy na niewielki upominek... i wiem, że w szkole też będziemy podobne wzruszenia tylko liczę na to, że do tego czasu pozbędziemy się problemów logopedycznych (jesteśmy na jak najlepszej drodze, bo na ostatnim spotkaniu "udało" nam się odnaleźć niedostępną do tych czas literkę "r") osiągniemy stabilizację emocjonalną (rozstaw emocji sześciolatka od euforii do rozpaczy potrafi nastąpić niemal jednocześnie z powodu jednego słowa, czy fragmentu zabawy) lub po prostu wejdziemy na jej wyższy poziom a przede wszystkim damy sobie (na wzajem) swobodny czas na dorastanie, bez żadnych przyspieszeń i wymuszeń. Jestem zwolennikiem tego, że dzieciństwo ma swoje prawa i pragnę aby dla moich dzieci ten czas był jak najbardziej niewinny i beztroski. Taki jak te wczorajsze występy. I niby było poważnie (te miny skupienia w trakcie deklamacji), odświętnie (to sprawiły "galowe" stroje) i z całym tym wzruszającym zacięciem to jednocześnie było śmiesznie (te cudowne, dziecięce przejęzyczenia), barwnie i wesoło. Jestem niezwykle dumna z mojego Starszaka tym bardziej, że stanowi niesamowity wzór do naśladowania dla Młodszaka, który już za tydzień również stanie w szeregu rówieśników w swojej własnej placówce. Och... i czekają mnie kolejne wzruszenia :)

czwartek, 20 października 2011

Polska - moja ojczyzna...

Choć "może" tego nie widać, jestem tu codziennie i chociaż nie zostawiam po swoich wizytach "śladów" to intensywnie uczestnicze w blogowym życiu podczytując, podglądając, zachwycając się w wielu przypadkach osiągnięciami opisywanych pociech jak również zdjęciami, obrazami, słowami, wspomnieniami. Zastanawiam się również, tak przy okazji, jak Wy, blogowe mamy, godzicie życie rodzinne z zawodowym i blogowym. Mnie to jakoś ostatnio nie wychodzi (ale to pewnie dla tego,że nie posiadam w tej potrójnej dziedzinie żadnego doświadczenia, bowiem do tej pory łączyłam jedynie sfery rodzinną i wirtualną, które głęboko do siebie przenikały i korzystając z przywileju dłuuuugaśnego urlopu wychowawczego, pisałam o tym co dzieje się w moim domowym ognisku) ale będę się starać, choć pewnie nie będzie to się odbywać z taką częstotliwością jak do tej pory.
Kilka dni temu przed wejściem do przedszkolnej sali mojego Starszaczka czekała na mnie "notka" informacyjna o konkursie plastycznym, w którym, oczywiście, postanowiliśmy wziąć udział (w ostatnim takowym wygraliśmy łakocie, więc motywację mamy niesamowitą :p) ale z braku czasu jakoś tak nam się odkładało wykonanie "patriotycznego projektu" aż dzisiaj dopadł nas termin "ostateczny", więc na dobre zabraliśmy się do pracy. Techniką "wielce mieszaną" (wyrywanki, wyklejanki, papier kolorowy, papier "naklejkowy", kredki, pisaki, plastelina, nożyczki, kleje a nawet pamiątkowa, wakacyjna pocztówka z nadmorskim piaskiem zamkniętym w przezroczystym pudełku) stworzyliśmy mapę Polski z wyraźnie zaznaczonym pasmem górskim, dwiema ważnymi rzekami (które Starszak potrafi odpowiednio wskazać i nazwać), z mocno zaakcentowanym motywem plażowo-morskim (ze względów sentymentalnych) i wskazaną lokalizacją mieszkaniową. I nie ma zupełnie znaczenia, że literki troszkę koślawe, bo przecież najważniejsze, ze samodzielne ani to, że mapa tak jakoś za mocno kwadratowa, bo jak tu wyklejać "góry" kolorowym papierem "na zakrętach" i nawet (jak dla mnie bo dla Chłopca to jest niesamowicie ważne) , nie ma znaczenia czy ta praca zajmie jakieś miejsce w owym konkursie (a jeśli nawet zajmie, nie ma znaczenie które) bo spędziliśmy dobry, wspólny wieczór... nagroda "domowa" będzie i tak, bo należy się za sam zapał, oddanie, wytrwałość. A co jeszcze poza tym u mnie? Poza tym, że jestem mamą. Biegam między domem, firmą, placówką Starszego Chłopca, a opiekunem (w tej roli cudowny dziadek M.) Młodszego Chłopca, miotam się trochę starając się aby wszystko było "na najwyższym poziomie", w odpowiednim czasie (limitowane godziny w przedszkolu są koszmarem, z którym "walczę" niemal codziennie), aby niczego nie pominąć, zaniedbać... ostatnio "wywalczyłam" nawet zmianę godzin przedszkolnych występów Starszego Dziecięcia (panie zaprosiły rodziców na 13.45!!!) co by mój powrót do pracy nie "odbił" się negatywnie na Starszaku i abym mogła uczestniczyć w jego ważnych chwilach (będę, udało się dopasować grafiki!!!). W między czasie, który niestety skurczył się do minimum, piorę, gotuję, walczę z katarami (jeden nos już pusty, drugi jeszcze "gulgocze"), planuję, rozmyślam, zaznaczam, załatwiam (bo od następnego miesiąca i Młodszak trafi do swojej osobistej placówki państwowej, co przyczyni się do jeszcze intensywniejszych moich działań a na obecnym etapie wymaga ode mnie wypełniania formularzy, papierków, załatwiania formalności)... czasem śpię, z rzadka odpoczywam, z przyjaciółmi rozmawiam przez telefon lub "na fejsie" ale nie narzekam bo za wszystko wystarczają mi uśmiechy moich Synków. Oni mnie napędzają, dają siłę i nadzieję, że to co robię ma sens. Więc codziennie rano, jeszcze za nim budzik zadzwoni, otwieram oczy, patrzę w ciemną przestrzeń i wiem, że będzie dobrze. Musi być :)

niedziela, 9 października 2011

Uciekający tydzień...

Pierwszy tydzień po powrocie do pracy upłynął mi szybciej niż mogłabym się spodziewać. Dni mijały nie ubłaganie i w tempie dotychczas mi nieznanym. Jednak, pomimo wszystko, już wiem, że wszystko jest do załatwienia, "przeskoczenia", ogarnięcia... wystarczy chcieć, mieć wsparcie w najbliższych (nie tylko rodzinie !!!) i dawać z siebie wszystko dla siebie i dla nich :) Ten ostatni czas był trochę "zakręcony", nie do końca wykorzystany w sposób w jaki bym chciała go wykorzystać ale postanowiłam "odpuścić" sobie co nie co i zrezygnowałam z perfekcjonizmu domowo-wychowawczo-matczynego. Dałam sobie czas i możliwość do nie wykonania domowych obowiązków w takim czasie i stopniu jak do tych czas, postawiłam na Chłopców. I co z tego, że zdarzyło nam się nocować poza domem (łóżka w moim domu rodzinnym pomieściły moich rodziców, mnie i moją kochaną Szarańczę, więc nie było sensu przemieszczania się do własnego lokum po godzinie 21, kiedy Dzieciaczki mocno już spały) co z tego, że powrót Starszaka z przedszkola odbył się nie ze mną jako opiekunem, co z tego, że wróciłam do domu kiedy Dziecięcia spały już słodko w swoich łóżeczkach kiedy wszystko co robię robię z myślą o Nich. Zawsze sprawdzam czy są pod dobrą opieką, czy nic złego im się nie dzieje a Ci którym Ich powierzam są dla mnie ważni i niezwykle odpowiedzialni, żebym mogła spokojnie chodzić do pracy. A wtedy kiedy jestem w domu odkładam na bok obowiązki ("zlecam" je maszynom, które mogą mnie wyręczyć) i spędzam czas z Nimi. Całkowicie jestem dla Nich. Bawię się, czytam, układam, rozkładam, zmieniam, zamieniam, przekładam, zakładam, gonię, uciekam, łaskoczę...
No i jeszcze uczę patriotyzmu, zabieram na wybory, pozwalam wrzucić karty do urn, tłumaczę, opowiadam, odpowiadam, wyjaśniam... bo to wszystko to przyszłość, obowiązek i przywilej. Nie wiem jak Wy ale dla mnie sam fakt, że mogę zagłosować to wielka nobilitacja i okazja, żeby wierzyć w dobre zmiany dla tego chodzę na wybory i robię to z Dziećmi. Wracając "wrzuciliśmy" się na pobliski plac zabaw i osiedlową siłownię "pod chmurką" by wykorzystać słoneczko po wczorajszych ulewach. A co będzie jutro? Zacznie się kolejny tydzień pracującej mamy :)

niedziela, 2 października 2011

Ta ostatnia niedziela...

...chodzi mi po głowie ten wiekowy szlagier i podśpiewuję go sobie pod nosem od samego rana, bo wiem, że od jutra każda następna niedziela nie będzie jak ta dzisiejsza. Jutro wracam do PRACY. Pełna obaw i lęków o to jak udźwignę rozdzielenie z moim Malutkim Chłopczykiem, obowiązki zawodowe, "logistykę" opiekuńczą i jeszczę tę moją matczyną samotność... Próbuje wykorzystać te nasze ostatnie spokojne chwile. Dzidziuch wyczuwa nadchodzące zmiany i chyba postanowił nas do nich jakoś przygotować :) Przez cały weekend budzi się jak w zegarku o godzinie 6 i szykuje się do wstawania. To nic, że mamy czas, że nie musimy tak wcześnie się podnosić, Mały głosem nie znoszącym sprzeciwu oznajmia całemu światu, że on już wstał i reszta domowników też powinna. Zobaczymy co zrobi jutro, kiedy budzik zadzwoni o 5.50 i trzeba będzie się "sprężyć", ubierać bez marudzenia... pewnie będzie spał jak zabity i będzie problem ze wstawaniem :) A może się mylę i będzie tak jak wczoraj i dzisiaj? Jutro mój kolejny debiut w pracy a nie było mnie tam baaardzo dłuuugo, więc mam pewne obawy. Liczę jednak na to, że jednak moje na nowo odkrywane obowiązki zawodowe, nie oderwą mnie od tego miejsca i dalej będę znajdować czas, ochotę i pomysły na uwiecznianie naszej codzienności.
I żeby nie być goło słowną zamieszczam poniżej kilka zdjęć z dzisiejszego wypadu na plac zabaw, bo pogoda dopisała i Szarańcza, choć początkowo niezbyt chętna (co widać nawet po mimice mocno ograniczonej na pierwszych fotkach) "rozkręcała" się powoli dokładnie tak samo jak aura (bo jak się obudziliśmy to nad wszystkim górowała mgła a zabawy kończyliśmy w krótkich rękawkach). Były więc i pojazdy dla moich małych mężczyzn, były zabawy w piasku, jak to mówi Młodszak "bako, bako... mniam, mniam, mniam", zjeżdżanie, wspinanie i złote liście. Fajny dzień w fajnym towarzystwie. Mam nadzieję, do szybkiego powtórzenia. A teraz korzystając z faktu, że Potomni śpią już mocnym snem, przygotuję odzież na dzień jutrzejszy dla całej naszej trójki, przygotuję posiłki "na wynos" coby jutro mieć więcej czasu dla siebie, zapakuję ulubione zabawki Młodszaka i położę się wygodnie czekając na sen (emocje szaleją więc trudno o niego będzie, może skuszę go gorącym kakao? Kto wie? Spróbuję.).

sobota, 1 października 2011

Chleb, leniwe kaczki i liście...

Przepiękna ta nasza jesień, więc korzystamy z niej "ile wlezie", tym bardziej, że na prawdę mamy gdzie. Tuż obok domu przepiękny lasek, wspaniałe ścieżki spacerowo-rowerowe, drzewa, krzaczki, woda w koło aż czasami trudno uwierzyć, że to niemalże centrum miasta. I my dzisiaj, zamiast siedzieć w domu i podziwiać słoneczko zza okien, wyruszyliśmy na kolejne spotkanie z jesienią. A co nas do tego, oprócz pięknej aury, skusiło? A no to, że Matka nie lubi marnotrastwa a tym bardziej jeśli ma się zmarnować nasz chleb powszedni (nie żebym była jakoś nad miarę bogobojna ale gdy ktoś wyrzuca pieczywo to dostaję gęsiej skórki), więc wymyślam dla chleba z dnia poprzedniego (lub nawet kilku dni) różne inne zastosowania. Chłopcy moi zatem zjadają "starszy" chleb maczany w jajku i smażony na patelni (do tego świeży chlebek się zupełnie nie nadaje a taki dwudniowy, a i owszem), bułki wysuszone na wiór lądują w mięsie "kotletowym" dla "związania" masy mielono-pulpetowej bądź też dokonują swojego żywota w maszynie kuchennej, wielofunkcyjnej radośnie w domu nazywanej Kaśką i idą na całkowity przemiał, dzięki czemu zawsze mam w domu zapas panierki. No ale czasem zdarza nam się taki czas domowy, że chleba jakoś za dużo nie jemy i zostają go takie ilości, że moje pomysły już się nie sprawdzają i wtedy zabieram Szarańczę do lasu z zamiarem nakarmienia ptactwa wodnego. No i do tego te widoki... I choć dzisiaj kaczki jakieś leniwe, mocno najedzone być może i wcale do nas nie chciały przychodzić, moich Chłopców nie zniechęciło to za bardzo i ganiali nie zmordowani od jednej zatoczki do drugiej nawołując kaczuchy dość mocno. Być może ptaszęta owe choć głodne i chętne nawet okazały się zbyt lękliwe jak na Szarańczę osobistą i bały się do nas zbliżyć i dlatego też szybko musieliśmy wymyślić sobie inne zajęcie. Ale chlebek się nie zmarnował :)
Poszliśmy dalej w kierunku drzew i robiliśmy przepiękne, kolorowe jesienne bukiety. A ile mieliśmy śmiechu przy zdjęciach tak zwanych "pozowanych"... Młodszak wszedł w etap uraczania nas przedziwnie cudownymi minami na hasło zdjęcie lub widok aparatu i zrobienie fotki z miną przypominającą chociaż co nie co jego codzienne oblicze graniczy z cudem. Dostarcza mi więc podczas fotografowania niezłej frajdy bo zastaję przy okazji "dziubki", zmrużenia, przechylenia, rozdziawienia paszczy i cały przedziwny jeszcze repertuar. Ale bukiet z liści potrafił zbierać z ogromnym zaangażowaniem. I są cudowne. Jego i Starszaka również...
No i na koniec kawałek drogi, którą pokonaliśmy tego ranka i słońce, które przebijało przez korony i świeciło w nasze twarze. Warto było wstać tak wcześnie i być tam zanim nadciągnęły tłumy, bo owe pojawiły się kiedy my już wychodziliśmy. A teraz Starszak oddaje się swoim indywidualnej zabawie a Młodszak śpi słodko, "wypompowany" porannym spacerowaniem :)