niedziela, 27 listopada 2011

Skojarzenia...

Pisząc ten post, tak na prawdę nie mam pewności czy zostanie on w wirtualnej przestrzeni czy stracę go za nim pozostanie po nim jaki kolwiek ślad, bowiem mój sprzęt, szumnie nazywany "notebookiem" (cicho sza, bo jeszcze usłyszy i po złośliwości się "zatnie"), umiera śmiercią nienaturalną, długą i ciężką, jednakże dobrze wiem, że są to nasze ostatnie wspólne chwile... Od jakiegoś czasu coraz częściej mój komputerek się zawieszał, gubił obraz, zmieniał kolory a nawet zmieniał się nagle w stary telewizor (pamiętacie te czasy kiedy odbiornik telewizyjny nie był powszechny a zakończenie programów to ekran pełen pionowych, kolorowych pasków?). No nic, widocznie tak miało być, jedyne co boli to fakt, że bez komputera będzie mi ciężko i wcale nie chodzi o bloga (o niego też, bo życie blogowych koleżanek wciąga jak nic innego) ale o mój codzienny kontakt z ukochanym Małżem. Jeśli zabraknie sprzętu, zabraknie codziennych spotkań :( No a jak wiadomo przed świętami nie ma kasy na dodatkowe wydatki, więc, no cóż... Jeśli zniknę to na prawdę nie z mojej winy.
Póki więc jeszcze jestem i mam możliwość pisania to piszę. Dzisiaj o tym jak mocno ograniczamy sobie (MY - dorośli) wyobraźnię codziennym pośpiechem, obowiązkami i patrzeniem przed siebie. Po wyczerpującej sobocie, długiej jak nigdy (Chłopcy wylądowali w swoich łóżkach przed 22, a u nas to na szczęście nie rutyna, tylko mocno wyjątkowe odstępstwo od reguły) moja niedziela zaczęła się wyjątkowo, odmiennie i świątecznie. Otóż o godzinie 8.30 w cichym domu (Szarańcza jeszcze słodko spała!!!), otulona kocem (nie, nie był mi zimno, raczej potrzebowałam "miękkości") popijałam poranną kawę w swoim ulubionym kubku i było po prostu idealnie. Bo przy całej miłości jaką darzę Dziecięcia swoje osobiste, czasami potrzebuję chociaż jednego kwadransa, tylko dla siebie samej, chwilki "wolnego" od nich (i nawet nie czuję się winna...) i taką chwilką dzisiaj przywitałam dzień :) Dlatego też później miałam i czas, i siłę, i pomysł na wykorzystanie wolnego wspólnego popołudnia. Było czytanie, rysowanie, przytulanie i dużo śmiechu, a potem kiedy znużony zabawą Maluszek słodko usnął, tak w okolicach 13, my ze Starszakiem udaliśmy się do kuchni w celu popełnienia tam jakiegoś nie koniecznie skomplikowanego wypieku. I było wszystko co z takimi działaniami się wiąże: sypanie, lanie, mieszanie i oczywiście podjadanie "surowizny"(jest dokładnie tak jak napisała kilka dni wcześniej Madzia o swoich Pannach tutaj) , radość z obserwacji jak ciasto "rośnie w oczach" i to nieopisane szczęście kiedy można spróbować własnoręcznie dokonanego wypieku :)

Niestety nie wszystko wyszło tak jakbyśmy chcieli i czekoladowa polewa okazała się za rzadka, nie "osiadła" dostojnie na babeczkach tylko w okrutny sposób została przez nie wchłonięta ale to nic, bo zupełnie nie przeszkadza to w konsumpcji i w smaku babeczki są przez to "podwójnie" czekoladowe :) tylko niestety nie wszystkie nadawały się do transportu i dotarliśmy w gości z niewielkim zasobem ilościowym smakołyczków ale myślę, że zostanie nam wybaczone i docenione zostaną chęci.
I na koniec nawiązanie do tytułu dzisiejszego posta, poprzez krótki dialog kuchenny z moim starszym Dziecięciem:
S: Mamusiu, te nasze dzisiejsze muffin ki, pomimo tego, że babeczki to takie mocno chłopięce...
J: Tak Syneczku? Dlaczego, bo nie za bardzo rozumiem o co chodzi...(?)
S: No jak to o co? Nie widzisz, że one są jak sygnalizacja świetlna ?!
No tak, teraz to widzę doskonale ale w trakcie pieczenia jakoś mi ten fakt umknął. I nie wiem, czy to wynika z zabiegania (pieczenie, choć w doskonałej atmosferze, też było takie trochę "w biegu" żeby zdążyć zanim Młodszak się obudzi, bo przy nim prace kuchenne już nie są takie łatwe) czy z tego, że wyrosłam z takiego prostego postrzegania i ogarniania rzeczywistości. Mam nadzieję, że chodzi o tę pierwszą przyczynę i wkońc też bym skojarzyła nasze dzieło kulinarne ze światłami:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz