niedziela, 19 grudnia 2010

Intensywny czas...

Ja tylko na chwilkę, co by nie dać o sobie zapomnieć... u Nas dużo i szybko się dzieje, więc tak w teleexpresowym skrócie:

- zrobiliśmy śnieżne kule, a raczej spróbowaliśmy, bo to co nam wyszło nie nadaje się do pokazywania (chociaż zdjęcia "przed" są rewelacyjne, więc zamieścimy :)), skąd nie powodzenie? Niestety wstyd się przyznać ale głównie z mojego lenistwa :( i czasowego zaćmienia umysłu (Małż "zwaliłby" winę oczywiście na mój blond - w dodatku w ciemnym odcieniu, co już z samego założenia zwiastuje nie powodzenie akcji, "ciemna blondynka" wyjaśnia wszelkie serie katastrof i nie przewidzianych zdarzeń), gdyż pragnąc być cwaną (sprytną, zabrzmiałoby lepiej?) zamiast kupić dziecku zwykłą plastelinę postanowiłam wykorzystać posiadaną na domu ciasto-plastolinę, która i owszem w użyciu łatwiejsza, przyjemniejsza i bezbłędnie kolorowa, po zakręceniu w słoiczku z wodą i brokatem rozpuszcza się przepięknie tworząc kulę mlecznej (bo w większości biała) brei no i jeszcze na dodatek nie znalazłam we własnym domostwie gładkiego słoiczka (ale ze mnie gospodyni :p) postanowiłam wykorzystać dostępny "pod ręką" taki okrąglutki jak beczułka, tak jakby plisowany słoiczek, co spotęgowało wrażenie dziwności i nie doskonałości wykonania :( ... no cóż, na szczęście mam wielce wyrozumiałe dziecięcie i dla niego frajdą było spędzenie czasu wspólnie z Mamą, prawie "sam na sam"( Dzidź przytwierdzony czasowo pasami do swojego krzesełka wyjątkowo nam nie przeszkadzał) i samo dłubanie w kolorowej masie...



Przez chwilkę jednak było ładnie, następnym razem będzie lepiej (tak powiedział Starszak)


- upiekliśmy pierniczki... Starszak odpowiadał za wycinanie kształtów i wychodziło mu to znakomicie, Młodszak uczestniczył w pracach jedynie "wizualnie" i z zachwytem wpatrywał się w nasze twory... Poza tym, moje starsza Pociecha, postanowiła zabrać część samodzielnie wykonanych smakołyków do przedszkola i podzielić się nimi ze swoimi przyjaciółmi w ostatnim dniu przed 3 tygodniową przerwą... Zostało nam jeszcze tylko ich dekorowanie (robimy to oddzielnie już w Wigilię aby spotęgować świąteczny nastrój i zająć czymś Szarańczę w momencie "ostatecznych" przygotowań),

- przyjechał Małż :) a raczej wypadałoby powiedzieć, że przybył, gdyż jego zwyczajowo 8-godzinna podróż do domu trwała jedynie 20 godzin (!!!) ze względu na zimową aurę (i jak się w praktyce okazuje, brak gotowości odśnieżania nie jest jedynie domeną polskich drogowców, bowiem nasi zachodni sąsiedzi - tak, dokładnie ci o których wszyscy myślimy, ci porządni, gotowi na wszystko i zawsze, rozwiązali problemy na autostradach w najprostszy (i zarazem najokrutniejszy dla kierowców spieszących się do rodzin) sposób, po prostu na 6 do 8 godzin je zamknęli)... I to jest ten ich słynny ORDNUNG ?! No nic najważniejsze, że Małż dojechał cało, zdrowo, we właściwej ilości kawałków... zły, zmęczony ale szczęśliwy...

- zapakowaliśmy się (nadal nie wiem jak to się udało), zrobiliśmy wszystkie (to się jeszcze okaże :p) potrzebne sprawunki do wyprawienia tradycyjnych świąt na obczyźnie...i ruszyliśmy w drogę...

- dojechaliśmy szczęśliwie i szybko (w naszym normalnym tempie, pomimo nie zawsze odśnieżonej autostrady, zamieci śnieżnych i różnych innych nie sprzyjających warunków drogowych) jesteśmy u Taty, instalujemy się, szykujemy nietypowe święta (zamiast najbliższej rodziny zaprzyjaźnieni współlokatorzy) ale na pewno radosne, z tradycyjnymi potrawami, choinką, bombkami, górą prezentów (głównie dla Szarańczy) i białym puchem za oknem (mam nadzieję, że dotrzyma do piątku), bo choć Małż przekonywał, że nie ma tu takiego mrozu jak u Nas (następuje chwilowe rozdwojenie jaźni na egzystencjalny temat "gdzie jest tak właściwie to u Nas?") i zamiast -13' jest "zaledwie" -4' ale jak dla mnie może być...
W czasie drogi Szarańcza po raz kolejny się świetnie sprawdziła (tylko 2 postoje "toaletowe", a w czasie drugiego skonsumowali jeszcze ciepłą, domową, termosowaną zupę bez marudzenia za to z "dokładką":)), większość drogi przespali (głównie Dzidziuch, ale i Starszak "odpłynął" na prawie 2,5 godzinki), nudę załagodziliśmy zabawkami i śpiewem (chociaż Małż miał już w pewnym momencie dosyć 100 wykonania tej samej piosenki przy wtórze "Szczeniaczka-uczniaczka", którego przed samym wyjazdem Dzidź dostał od swojego "zapasowego" taty - czyli Wujka A. - i całej jego rodzinki)... a ja podziwiałam widoki...oszronione drzewa, zasypane pola bez śladu człowieka na śniegu, zwierzęta przy paśnikach na skraju lasu... zima w swej wspaniałości... a teraz wracam do rzeczywistości... śledzie i cebula czekają na "wsadzenie" do słoików, grzyby do kapustki na namaczanie... no cóż robota przede mną...do usłyszenia (napisania :))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz