poniedziałek, 13 września 2010

Słowo przedwstępne...

Zbieram się, zbieram do pisania i jakoś nie daję rady...na swojej drodze do pisemnych wspomnień ciągle napotykam dziwne przeszkody, więc jak przypuszczam tygodniowe wakacje opisywać będę pewnie z miesiąc ale jak mówią mądrzy ludzie "co się odwlecze to nie uciecze"...
Wczorajszego wieczora, po cudownie słonecznym dniu spędzonym w gronie (niewielkim lecz jednak) przyjaciół, obiecałam sobie samej, że dzisiaj z rana, jak tylko Dzidziuch wpadnie w "po śniadaniową" drzemkę, siadam do pisania i niechby "koniami, wołami, wozami" odciągali, nie dam się i pisać będę...a tu znienacka moje postanowienie zostało spacyfikowane przeze mnie samą. Od rana drapie, ciągnie, strzyka, charczy, warczy, boli...gorąca herbatka z miodem i cytrynką, garść kolorowych "prochów" na wszystko i przeciwko wszystkiemu, cieplutkie skarpetki i gruby kocyk i leżenie płaskie ma pomóc...zobaczymy co z tego wyniknie.
No i żeby przypadkiem mamie się nie nudziło w pozycji horyzontalnej na sypialnianym łożu w przypływie wszechogarniającej ciekawości wszechświata Glizda jedna moja zapewniła mi atrakcyjne przedpołudnie na kolanach...:/
Leżę ja sobie w pełnej spokojności, żeby choróbsko jakieś złośliwe wygrzać z organizmu najszybciej jak się tylko da, Małż ze Starszakiem pędem ogromnym pokonują drogę do przedszkola próbując "omijać krople deszczu" i nie zmoknąć "do suchej nitki" a Dzidziuch kochany bawi się gdzieś po domostwie pełzając (odgłosy dość jednostajnie dochodzą z pokoju Starszaka, więc wiem - Stonka bezpieczna)...Raj można by rzec. Do czasu. Nagle następuje dziwna cisza, taka cisza co to zawsze zwiastuje coś złego, a gdy zapytać rodzicieli jakichkolwiek posiadających latorośle mocno nieletnie to wiedzą oni co oznacza taki stan + dzieci. KŁOPOTY. Lecę więc w te pędy do pokoju Starszaka, w myślach pospiesznie dziękując Bogu, że mnie nie pokarał 200 metrowym i np 2 poziomowym mieszkaniem, tylko małą, acz 3 pokojową kliteczką (chociaż już w innych sytuacjach przyjęłabym takie "skaranie boskie" z otwartymi ramionami), pozostawiając za sobą wygrzany już mój "leczniczy" grajdołek i laptopika gotowego do przyjęcia kolejnej porcji wspomnień i co...nie zastaję...nie zastaję mojego Maleństwa na spodziewanej pozycji, robię więc niewielki obrót na pięcie i wbiegam żwawo do mieszczącej się tuż obok kuchni...ULGA...JEST...Dziecko szczęśliwie odnalezione, chociaż brak obecności można określić na nie więcej niż 2 minuty, niepokój w sercu się pojawił...I w miejscu tym następuje dramat pomieszania emocji, ulgę natychmiastowo zastępuje wściekłość, niedowierzanie i szeroki zbiór morderczych myśli skierowanych do "drugorodnego". Otóż dziecięcie to moje kochane w sposób dla mnie nie pojęty (poza tym, że równocześnie zupełnie nie zrozumiały, ale co ja przecież mogę wiedzieć o myślach mieszkających w głowinie jednorocznego przedstawiciela gatunku ludzkiego ) przepełzło do kuchni w sposób nie zauważalny i zupełnie niesłyszalny dla uszu swojej rodzicielki gdzie z radością otworzyło 5 litrową butlę oleju jadalnego, wylewając jej znaczną część na podłogę i zasiadając dupskiem swym niewielkim na środku tworzącej się z prędkością światła kałuży. Na widok matki (purpurowej już pewnie na gębie) szczerzy na wpół uzębione dziąsła i z miną odkrywcy co najmniej jakiegoś nowego lądu, pcha do powstałego akwenu wszystko co tylko w zasięgu łapek (na szczęście są to głównie butelki, czekające na segregowany wyrzut plastiku) oraz odziane jedynie w rajstopy swe dolne kończyny. W ostatnim tchnieniu przytomności umysłu łapię przewróconą butlę zatykając ją jednocześnie co by pozostała jej zawartość nie wydostała się na zewnątrz, później w ręce me trafia Glizda moja przebrzydła, którą w te pędy "wrzucam" do wanny (uff, na szczęście do łazienki też nie daleko) i ocierając łokciem pot z czoła (a co, już się pojawił, bo akcja następuje w przyspieszonym tempie) lecę do kuchni z powrotem, rzucam się ofiarnie na podłogę i wszelkim sposobem powstrzymuję ciecz mazistą przed rozprzestrzenieniem po całym pomieszczeniu...i w takim ferworze walki zastaje mnie Małż dzielny, który pomimo deszczu dostarczył starsze dziecię na czas do placówki. Pomaga mi jego osoba nie przeszkadzając zupełnie w zbieraniu oleju z podłogi i w odruchu współczucia i litości zajmuje się Dzidziuchem, którego to trzeba pozbawić odzienia i "wyprać" dokładnie, gdyż stał się on w tej swojej zabawie "co nie co" tłusty, żeby nie powiedzieć obślizgły.
Młody jest dzisiaj nawilżony jak nigdy dotąd, wysiadają emulsje, oliwki, kremy nawilżające, bo nic tak nie natłuści jak olej firmy rodzimej, reklamowany jako rewelacja pochodząca "z pierwszego tłoczenia"...a matka, która już ochłonęła z pierwszego szoku, doprowadziwszy kuchnię i różne "tłuste" sprzęty do używalności uspokoiła złe emocje, oswoiła mordercze instynkty, usiadła spokojnie z kubkiem gorącej herbaty w ręku uśmiała się serdecznie z fantazji swojej pociechy i z miłością matczyną poczuła niezwykłą więź rodzicielską ze swoimi "sprawcami" na myśl przywodząc sobie malowanie ścian jabłkami czy też tworzenie "posiłkowych" obrazów ściennych w domu rodzinnym :) Nie wyprę się Groszka choć bym chciała, pomysły to on ma po mnie i chyba trzeba będzie dokładnie prześledzić drzewo genealogiczne mojej rodziny, bo nie wiedząc nic o przodkach śmiem twierdzić, że mamy jakieś korzenie w wojskowych frakcjach konnych , bo fantazja u nas iście ułańska :p
Tak więc miał być post o naszej wyprawie z Holandii do Hiszpanii (poprzez Belgię, Luksemburg i Francję), o naszej 13 godzinnej jeździe bez postojów (bo wtedy Szarańcza przerywała swój stan uśpienia i wchodziła w stan jęczenia) o cudnych widokach za oknami (jak już poszła noc i coś było przez te okna widać) i ogólnie o radości rodzinnego podróżowania a wyszło jak wyszło (żeby nie powiedzieć za kibicami naszej narodowej drużyny, że "wyszło jak zwykle") i było o Dzidziuchu...:)
Żeby jednak być słowną i żeby "zadość" się stało zamieszczam kilka fotek z pierwszego dnia pobytu w cudownie spokojnej miejscowości na wybrzeżu Costa Brava - Blanes . Po długiej ale znośnej podróży "oswoiliśmy" bagażami hotelowy pokój a naszym oczom ukazał się wspaniały widok...

Dzień spędziliśmy na spacerowaniu i poznawaniu najbliższego otoczenia, planowaliśmy wyprawy na kolejne dni i nawet specjalnie nie zauważyliśmy kiedy nadszedł wieczór i słoneczko schowało się za horyzontem , i choć na zdjęciach wygląda jakby niebo było zachmurzone i zbierało się na deszcz, to nic z tych rzeczy...to był cudowny wieczór, pogodny, ciepły, w sam raz do dreptania na deptaku...


Starałam się uwiecznić wszystkie miejsca, feerię barw i świateł ale nie zawsze mi wychodziło. Trochę dało się we znaki zmęczenie, po trochu braki w sprzęcie ale czego się nie da zrobić z nie wiedzy czasem się uda przez przypadek...nie ta funkcja w aparacie, nie ten czas naświetlania, brak statywu...i co? I może wyjść świetna wakacyjna fotka:) Przynajmniej ja tak uważam...

No i ta fontanna na środku ulicy, uroczo podświetlona sprawiała, że nawet zwykła miejska przestrzeń stawała się taka jakaś letnia, ciepła, wakacyjna...

To tyle na dzisiaj...będzie więcej, obiecuję...tylko nie wiem kiedy, bo Szarańcza pomysłowa, więc może znowu usiądę z zamysłem pisania na jeden temat a skończę na innym...uroki macierzyństwa :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz