niedziela, 25 września 2011

Pierwszy weekend jesieni...

Jeśli tegoroczna jesień będzie taka jak dzisiejszy dzień może trwać, jak dla mnie, do samiuśkich świąt Bożego Narodzenia! Dziś po prostu zachwycałam się pogodą, wystawiałam twarz do słońca i wcale nie przeszkadzało mi, że świeci mi bezpośrednio w oczy ale to przeszkadza mi tylko wtedy kiedy kieruję autem (muszę chyba sobie zanieść do schowka mojego samochodzika "rezerwową" parę okularów, bo potem, już w trakcie jazdy, będzie za późno). Wstałam skoro świt (o nie, żebym to ja była takim rannym ptaszkiem, nastąpiło to w wyniku wcześniejszej pobudki mojej kochanej Potomności) i korzystając z tego co zobaczyłam za oknem postanowiłam "wyciągnąć" Nieletnich na spacer. Mieszkamy w dużym mieście ale mamy to szczęście, że tuż obok mieszczą się "płuca miasta", czyli ogromny park, lasek, jeziorko i wogóle okolica zachęca do spędzania czasu na świeżym powietrzu. Ubrałam Nieletnich ciepło (jak się później okazało zaciepło ale jak tylko zaczyna się jesień przechodzę na tryb cebulkowy, więc jak w trakcie spaceru zmienia się pogoda ściągamy warstwy i maszerujemy dalej) i ruszyliśmy przed siebie spotykając nie malże na samym początku wędrówki przepiękną rosę na trawie, zachwyciła ona zarówno mnie jak i Chłopaczków (i dokładnie w tym momencie kiedy Oni ją zauważyli westchnęłam z ulgą, że wychodząc z domu cofnęłam się do domu po aparat, zapomniałam o nim tylko na chwilkę ale się "opamiętałam" i miałam możliwość uwieczniania dzisiejszego dnia).
Ruszyliśmy w kierunku zieleni aby szukać jesiennych skarbów i mimo tego, że mogliśmy zbierać żołędzie, szyszki, jarzębinę w rankingu na najatrakcyjniejsze okazy wygrały dziś KASZTANY. W zdłuż najdłuższej ulicy w mieście, obok której przez dobre kilka kilometrów ciągnie się "spacerniak" (czyli wygodny, szeroki chodnik) rosną przepiękne, wiekowe kasztanowce i to właśnie pod nimi, wśród trawy szukałam z moimi synkami tych pięknych, brązowych i błyszczących kuleczek, które niezmiennie kojarzą mi się z początkiem jesieni. I choć na początku, mieliśmy "dusze na ramieniu, bo pośród pustych łupinek wychylały się do nas jedynie pojedyncze okazy, to już wkrótce okazało się, że nasz niepokój był nie potrzebny, bo po kilku następnych krokach trafiliśmy na polankę pełną od kasztanów. I szybko okazało się, że małe łapki nie mieszczą tyle ile by chciały, torebki foliowe przygotowane przez mamę napełniają się w niesamowitym tempie, samodzielne dźwiganie swoich własnych zbiorów nie jest wcale takim łatwym zadaniem a podczas zbierania trzeba mocno uwazać co by nie porozdeptywać wspaniałych okazów. Rozczulała mnie nad wyraz współpraca moich Dzieci, to niesamowite chodzenie za rączkę, wzajemna pomoc, oddawanie sobie na wzajem co piękniejszych kasztanów, napełnianie na równi swojego własnego woreczka i tego drugiego braciszkowego, te "naśladowactwo" Młodszaka (bo nawet czapka zachwilę wylądowała na jego głowie daszkiem do tyłu, bo tak się nosi Starszak) co raz częściej obserwuję jak potrafią być razem a nie "obok siebie", jak dogadują się w trakcie zabaw i odnajdują się na tej samej "powierzchni" (do tej pory było z tym różnie co wynika z różnicy temperamentów i zainteresowań). Z zachwytem patrzę na Nich kiedy są razem :)
Woreczki były pełne, nie wiem ile tam zmieściło się kilo tych pieknych kasztanów ale ciężko to było zanieść do domu choć dom niedaleko od miejsca zbierania, bo jak się można domyślić nie wykorzystałam do dźwigania naszych jesiennych skarbów Dziatwy mojej ukochanej, tylko sama mianowałam się ofiarnym osiołkiem i ciągnęłam ten tobołek do własnego domostwa. Po sporym kawałku drogi potrzebowałam przerwy a Potomność wykorzystała to niezmiernie gdyż jedyne ławeczki, które znajdowały się na przemierzanym terenie były na placu zabaw. I siły, które po "zbieractwie" opuściły moich Chłopców bezpowrotnie (jak mniemałam) powróciły nagle i z taką mocą, że tobołek z kasztanami wylądował na ławeczce (na tej, na której to ja miałam zasiąść) a ja z mocą niestrudzoną uwieczniałam ich wyczyny. Były więc bujaczki sprężynowe, wspinaczka "dodomkowa", zjeżdżanie szybkie i pewne (Starszak) i delikatno-zachowawcze (Młodszak) oraz wspólna zabawa na karuzeli. A po tej dawce tlenu i słońca jaki błogi sen dopadł Dzidziucha po powrocie :) Coś wspaniałego. Oby więcej takich dni tej jesieni.

2 komentarze:

  1. oj oby wiecej takich dni i wiem co masz na mysli piszac "Razem a nie obok siebie" , tez uwielbiam te chwile, nie wymuszonej zabawy pomiedzy moimi dziecmi gdzie 7 lat roznicy, patrze z boku, nie wtracam sie i chcialabym aby trwalo jak najdluzej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. U nas różnica wieku to "zaledwie" 4 lata ale na poziomie potrzeb, umiejętności, sposobów zabaw to do tej pory była przepaść. Na szczęście zaczynają odnajdować "części" wspólne a ja się tym faktem niezmiennie zachwycam i z nadzieją patrzę w przyszłość... oby tak dalej dla moich Chłopców i Twoich Dziewczynek :)

    OdpowiedzUsuń