wtorek, 9 sierpnia 2011

De Oosterscheldekering...

W drodze... i to dosłownie. Po obejrzeniu przepięknych wiatraków, wsadzeniu Szarańczy w wygodne foteliki, ruszyliśmy w drogę. W założeniu mieliśmy wracać do domu, jednak jedno "skośne" spojrzenie na tylną kanapę samochodu wystarczyło aby podjąć decyzję "jedziemy dalej". Potomni, wymęczeni "ciężkim" spacerem "pod wiatr", usnęli jak tylko silnik samochodu zaczął na dobre warczeć, a mój ukochany Małż rzucił tylko zdawkowe "no to w drogę" i pojechaliśmy. Przed siebie, tam gdzie oczy poniosą, tak na prawdę bez zaglądania w mapę, bez pytania o drogę szanownej Pani, która siedzi w naszym GPSie, tylko niesieni spokojnymi oddechami chłopców jechaliśmy w bliżej nieznanym kierunku. Droga zaniosła nas do nowoczesności. Po tych przepięknych, wiekowych wiatrakach, przy drodze wznosiły się rzędy białych, nowoczesnych "wiatrołapów", a wiatr był naprawdę nieziemski, nawet jadąc autem czuło się jego ogromnie silne "podmuchy".Co chwilę mijaliśmy ogromne elementy zapory, bo jak się wkrótce okazało znaleźliśmy się nad wodą, na przepięknej i wielkiej budowli De Oosterscheldekering ("Bariera na falę sztormową", tłumaczenie oczywiście pochodzi z moich własnych zasobów językowych w połączeniu ze słownikiem języka holenderskiego) stanowiącej bezpośrednie połączenie z morzem i portem w Antwerpii. Po powrocie do domu doczytałam sobie w mądrej książce, że budowa tej zapory trwała w latach 1976-1987 i powstała jako ukoronowanie projektu pod nazwą Deltawerken. Bezpośrednim powodem realizacji tego programu była powódź z lutego 1953 roku, w której zginęło aż 1836 osób. Całkowita długość tej zapory wynosi 2800 metrów, składa się z 65 betonowych filarów i 62 ruchomych, stalowych zasuw, po 42 metry szerokości każda! Niesamowite. Coś ogromnego, dającego wrażenie siły i mocy, a jednocześnie stworzone ludzkimi rękoma. I jeszcze coś, czego nie mam niestety na zdjęciach, bo pomimo "odwiedzin" w punkcie widokowym na zaporze, nie dałam rady przemieścić się na jej drugą stronę (na zdjęciach widać jak ledwo co radzimy sobie z wiatrem) i uwiecznić na zdjęciach czegoś co widać w oddali. Jeden z najdłuższych mostów w Europie, de Zeelandbrug, wyglądał jakby był zawieszony nad morską wodą. To co widziałam to był zaledwie niewielki wycinek z jego 5 km, a jednak ciągnął się tak w nie skończoność. Naprawdę niesamowite wrażenie. Starałam się więc uchwycić na zdjęciach to co znajdowało się w zasięgu oczu i to co się udawało w trakcie nierównej walki z żywiołem, który uparcie rozwiewał mi włosy i targał mną i moimi chłopcami. A na koniec jeszcze dowód na to, że wcale nie przesadzam pisząc, że wiatr "urywał głowy" ale walczyliśmy z nim dzielnie (do zdjęć trzymaliśmy się ogromnych głazów, co by nie zwiało nas do morskiej otchłani). A uwierzcie mi, że będąc kilka godzin wcześniej w Kinderdijk'u (nie wiem czy tę nazwę się odmienia ale zaryzykuję) myślałam, że wiatr osiągnął swoją największą siłę ale jak się wkrótce okazało, niezmiernie się myliłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz