sobota, 6 sierpnia 2011

Elckerlyc Speeltuin...


Na początek - Dwóch moich cudownych synów Starszak i Młodszak, i wspaniały przykład na ich odmienność... dwa zupełnie inne spojrzenia na prośbę Rodzicielki o pozowanie do zdjęcia. Wydawało mi się, że znalazłam idealne miejsca do ciekawych portrecików. U Starszaka udało się wspaniale (zaglądał do mnie przez bulę z pirackiego statku), u Młodszaka... no cóż to idealny przykład na jego indywidualizm, w "słoneczne okienko" i owszem zajrzał, tylko, że nie z tej strony z której prosiłam i ostentacyjnie obrócił się do mnie pośladkami, czyli portret Młodszakowy:)

Miałam szybko opisać nasze szaleństwa we wspaniałym placu zabaw ale dopadła mnie jednodniowa nie dyspozycja intelektualno-fizyczna i nie miałam w sobie ani siły ani chęci żeby zasiąść do komputera. Obniżona forma powodowała zastój umysłowy co niestety czynnie wpływało na zasób moich słów i powiązań "literackich" dlatego też nie odważyłam się popełnić jakiego kolwiek posta z szacunku do Czytających jak i do siebie samej (nie żebym była jakąś super pisarką ale poniżej pewnego poziomu i samodzielnie ustanowionego dla siebie standardu własnych wypowiedzi pisanych staram się nie schodzić), co by za własne twory nie wstydzić się w przyszłości i nie oczekiwać zrozumienia wśród zaglądających tutaj regularnie czy też przypadkowo. Na szczęście, dzięki wspaniałej pomocy ze strony Małża, który mimo wielkiej chęci odpoczynku po zawodowo ciężkim tygodniu, z oddaniem i zaangażowaniem zajął się obrządkiem około domowym i kochaną, naszą Szarańczą, co umożliwiło mi niesamowite wręcz rozluźnienie i ekspresową regenerację wszelkich sił witalnych i w ten o to cudowny sposób "daję radę" ponownie zasiąść przed komputerem a palce na klawiaturze jakoś tak lekko i samodzielnie wystukują w miarę sensowne słowa, które mam nadzieję na końcu ułożą się w logiczną całość, więc postaram się uwiecznić dzień, który obok nowych guzów, otarć i ran przyniósł przede wszystkim ogromne pokłady radości, zadowolenia i uśmiechów. Przede wszystkim jednak owocował kontaktem z rówieśnikami, który pomimo bariery językowej, udał się znakomicie i zarówno Starszak jak i Młodszak powrócili z wyprawy bardzo usatysfakcjonowani pod względem kontaktów towarzyskich :) Plac, na którym spędziliśmy czwartkowe popołudnie, poznaliśmy już wcześniej, ale wtedy (chyba w marcu) nie było na nim zbyt wielu osób i takich jak teraz atrakcji, o jakich wcześniej nie mieliśmy pojęcia (okazało się bowiem, że ze wszystkich możliwych instalacji leje się woda i dzieciaczki mogą do woli pluskać się w ciepłych strumieniach oraz taplać, i to dosłownie, w własnoręcznie stworzonym błotku), co niestety sprawiło, że moje Chłopaczki jako jedni z nielicznych oddawali się zabawie w ubrankach (ich stan po zabawie, no cóż :p) ale to nic. Wychodzę z założenia, że dziecko brudne=dziecko szczęśliwe. Straszak od samego wejścia samodzielnie pozbawił się obuwia i śmigał na bosaka a Młodszak pozostał w pełnym "rynsztunku" co dało się odczuć po wejściu do auta (plac jest od domu oddalony co nieco, więc skorzystałam z pojazdu Małża) i później jeszcze po samym powrocie do domu (wiecie co to jest wysypująca się z dziecięcych sandałków piaskownica?). Oprócz tego, że "zwiedziliśmy" wszelkie dostępne atrakcje, po powrocie do domu poczytałam sobie troszkę w internecie o tym miejscu i dowiedziałam się,że powstał przede wszystkim dzięki wolontariuszom jako plac zabaw dla wszystkich (nawet nazwa do tego nawiązuje "Elckerlyc Speeltuin", w wolnym tłumaczeniu "Playground Everyman", czyli "Plac zabaw dla każdego") i taki właśnie jest, każdy znajdzie sobie coś dla siebie. Jest atrakcyjny dla starszych i młodszych, dostosowany dla osób niepełnosprawnych czy z dziecięcymi wózkami. Są toalety (bezpłatne i czyste, niesamowite) dostosowane dla małych dzieci, miejsca siedzące niemal przy każdej atrakcji, tak aby rodzice zawsze byli blisko swoich pociech, są zadaszone i odsłonięte miejsca piknikowe, nikt krzywo nie patrzy na leżących czy siedzących na trawie, dzieci mogą poruszać się beztrosko po całym terenie placu, gdyż jest on ogrodzony w celach bezpieczeństwa. Ale to są wiadomości "techniczne" dla mam, a co jeśli chodzi o dzieci. Otóż jest tu kilka wspaniałych zjeżdżalni, cudowne budowle (zamki z zakamarkami, lochami, labiryntami) , kilku poziomowe platformy, linowe mosty, "prawdziwy" piracki statek ze sterem, masztem, ze schowanymi, tajnymi pokładami, drabinami, schodami i różnymi innymi cudami, a oprócz tego cała metalowo-drewniano-betonowa instalacja do budowy z wody i piasku zapór, tworzenia błotnych budowli czy też zwykłego taplania się, jak to w przypadku Młodszaka. Woda wypływa zresztą z różnych miejsc: ze specjalnych pomp, które trzeba wprawić w ruch przy użyciu siły własnych mięśni i niejednokrotnie wymaga wsparcia od rówieśników (i tutaj nie były potrzebne żadne słowa w żadnym języku, Starszak świetnie "dogadywał" się z innymi dziećmi "na migi"), z kraników nad zjeżdżalniami (co powodowało lepszy "ślizg" i lądowanie w błocie) oraz z przeróżnych wodnych instalacji, których fontanny tworzyły rodzaj mgiełki wodnej, idealnej do ochłody ciała na ciepłym słońcu. Kilka godzin pobytu minęło niczym chwila, wiem na pewno, że wrócimy tam jak tylko pozwoli na to pogoda, a ona niestety kapryśna tego lata niezmiernie :(. Ja oprócz tego, że pilnowałam (obserwowałam dyskretnie z oddali, siedziałam raczej w jednym miejscu mając Pociechy w zasięgu wzroku, tak aby wiedzieli "gdzie wracać" w razie kłopotów, pocieszałam po przewrotkach, a te się kilkakrotnie zdarzyły, przemywałam po zbyt bliskich spotkaniach z piaskiem lub błotem, poiłam kiedy pragnienie dawało się we znaki i w sumie też się dobrze bawiłam) odbywałam najlepszy "kurs" językowy na jaki mogłam trafić, czyli po prostu konwersowałam po angielsku, i doskonaliłam jego znajomość "na żywo", kiedy to jedna z mam zainteresowała się tym, w jakim języku rozmawiam ze swoimi Chłopakami i stąd zaczęła się nasza rozmowa. Co mnie rozśmieszyło (nie zdumiało bo już po raz kolejny się z tym spotkałam) niezmiernie Pani owa, niemalże moja równolatka, matka dwóch, podobnie wiekowo do mojej Szarańczy, uroczych dziewczynek, nie miała zielonego pojęcia gdzie jest Polska. To tyle jeśli chodzi o świadomość innych nacji na temat geografii :). "Uświadomiłam" krajoznawczo ową, niezmiernie rozmowną holenderkę i spędziłam urocze popołudnie na świeżym powietrzu, "szlifując" słówka, gramatykę i wymowę. Wniosek. Nie jest źle, dogadałyśmy się, nie zabrakło mi słów, przemogłam się gramatycznie (czasami obawiam się "otwierać ust" w obcym języku, ze względu na strach przed stosowaniem nieodpowiednich form gramatycznych, czy czasowników w nieodpowiedniej odmianie ale im więcej mówię, tym rzadziej boję się gaf, coraz częściej "myślę" po angielsku) i jestem z siebie, tak po ludzku dumna, bo nic nie robi lepiej na naukę języka obcego jak po prostu jego używanie w codziennym życiu. Na tym kończę opowieść o wspaniałym dniu na bajecznym placu zabaw, zamieszczam dla potwierdzania swoich słów "trochę" zdjęć (to i tak nie wielki wycinek "sesji", która się dokonała tego dnia ale trudno mi się zdecydować na dokumentację tego placu bez dokonań wizualnych, więc stąd wynika ich dzisiejsze bogactwo na blogu) i czekam na poprawę pogody (bo niestety znowu pada), bo znalazłam ciekawe miejsce na rodzinną wycieczkę i tylko nie wiem, czy aura nie popsuje naszych planów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz