niedziela, 25 lipca 2010

Katedra Notre-Dame de Luxemburg i zamek Bourscheid...

Miałam coś skrobnąć wczoraj ale Małż "wyciągnął" nas z domku skoro świt (tak gdzieś koło 7 - przypominam, ze wczoraj była sobota!!! :))...i nasza wycieczka skończyła się grubo po 21, więc nie miałam nawet możliwości albowiem pierszeństwem przed blogiem oczywiście okazało się wypranie zmęczonej Stonki, nakarmienie i uśpienie Dzidziucha oraz zagonienie do łóżka Starszaka, co po dniu pełnym wrażeń wcale nie było takim prostym zadaniem (mogłoby się wydawać, że to prosta sprawa i ten młody człowiek padnie nie jako sam z siebie, ze zmęczenia materiału, ale to nie ten model, u niego zazwyczaj wszystko działa na opak)...a później, jak już wszyscy lokatorzy byli zameldowani w odpowiednich łóżkach i ich zmęczone pochrapywanie było słyszalne w promieniu kilku metrów od sypialni, poczułam zmęczenie swojego ciała i umysłu, więc świadomie postanowiłam nie pisać żadnego posta w owym dniu aby nie narażać czytaczy na grafomanię i brak "weny twórczej", która ogarnia mnie kiedy siadam do pisania (odczuwacie to, czy tylko mi się wydaje, że to pisanie "jakoś mi wychodzi") a w danej chwili ogarnęła mnie raczej "czarna otchłań ułomności literackiej" i potrzeba natychmiastowego odpoczynku, więc brak postu to tylko, a może aż, wyraz mojego szacunku do osób tu zaglądających (...tak wygląda tworzenie ideologii dopasowanych do własnych potrzeb :)
Ale dzisiaj już jestem i opowiem Wam pokrótce wczorajszą wycieczkę. Zaczęła się wcześnie rano (nie żebym narzekała, żartuję, fajnie tak czasem wstać niezwykle wcześnie, żeby mieć więcej czasu na spędzenie go z chłopcami). Po 3 godzinach jazdy samochodem, którą na szczęście wszystkie nasze Pisklęta, łącznie z ciotką O., w większej części przespały wylądowaliśmy przed Katedrą Notre-Dame (?co, znowu?) tyle, że w mieście Luxemburg, stolicy Wielkiego Księstwa Luksemburga...była to mniejsza kopia tej paryskiej, ale równie piękna i majestatyczna...


...chociaż Małż i Straszak bardziej byli zainteresowani przejeżdżającą przed Katedrą Corwettą niż okazałym budynkiem, no ale cóż, tacy są chłopcy (mam ich trzech, to wiem :P, że niby taki ekspert jestem) i ci mali, i ci trochę więksi :) z zainteresowania pewnymi zabawkami nie wyrastają chyba nigdy...
Ale wracając do Katedry...piękne ołtarze, witraże, cenne barokowe organy i wielka historia w każdym kącie (np. krypta XIV wiecznego króla Czech-Jana Ślepego Luksemburskiego)... po prostu pięknie :)

Dalej nasza ekipa udała się w cudowne miejsce w sercu miasta - pozostałości miejskich fortyfikacji, zwane Citadelle du St-Espirit (Cytadelą Św. Ducha), łączące w sobie naziemne budowle z XVI wieku jak i szereg, ukrytych pod nimi korytarzy. Zwiedzaliśmy owe Katakumby trzymając się Starszakiem za ręce, niekiedy z "sercem w gardle" gdyż ukochany mój Małż, żeby uatrakcyjnić nam zwiedzanie, wiedziony swoim specyficznym poczuciem humoru, co rusz wyskakiwał na nas z najciemniejszych zakątków przerażająco surowych, wydrążonych w skale pomieszczeń z dzikim okrzykiem na ustach, co wprawiało nas w chwilowy stan odrętwienia, jednakże sprawiało, że nasza wyprawa była jedyna w swoim rodzaju i niepowtarzalna.
Gdzie niegdzie, na końcu korytarza, objawiało się maleńkie, zakratowane okienko (zwykła dziura po prostu ale niech będzie) dzięki któremu można było doświadczyć zapierających dech w piersi widoków...


A dla mnie jeszcze wspaniała i niesamowita niespodzianka, po drugiej stronie fortyfikacji, od strony uroczej rzeczki, przy samej ścianie Katakumb dziś mieszkają lukseburczycy, tworząc w tym niesamowitym miejscu zarówno ogrody warzywne jak i prowadząc tradycyjne życie i pozwalając sobie na zwykłe, przydomowe atrakcje (na tym zdjęciu poniżej, w oddali widać niebieski, okrągły punkt - to duży, dmuchany basen, podobny do tego, w którym moczą się przy domu moje chłopaki)...fajnie tak...

Zew natury i "kiszki grające marsza", kazały nam się udać na piękny, luksemburski deptak w poszukiwaniu czegoś konkretnego nadającego się do spożycia zarówno przez osobniki dorosłe jak i niepełnoletnią Stonkę (Dzidziuch narazie jeszcze żywi się głównie produktami "słoiczkowymi", więc nim tak naprawdę nie trzeba się przejmować pod względem kulinarnym bowiem przed każdą wyprawą bogato wyposażamy torbę "wózkową") i nie byłoby w tym nic takiego wyjątkowego, gdyby nie fakt, że mój Małż nie wybrał doń drogi najprostszej i zazwyczaj uczęszczanej przez turystów, ale przeprowadził nas malowniczymi, krętymi i dość stromymi uliczkami, co w momencie owego przeprowadzania nie było dla nas jakimś genialnym pomysłem (głodni, zmęczeni, spragnieni...) to dzisiaj, z perspektywy czasu (pełnego brzucha, wyspania, odpoczęcia i odpowiedniego nawodnienia organizmu...) i zatrzymanych na zdjęciach widoków jestem skłonna przyznać Małżowi rację, twierdzącemu, "że jeszcze mi za to podziękujesz"...



Znaleźliśmy również niewielką chwilę, żeby zajrzeć do królewskich ogrodów i choć przez chwilę, i choć z daleka, przez moment, napawać się ich pięknem...urocze, kolorowe...niedostępne dla turystów :( A jednak przez chwilkę tam "byłam" i tak to zapamiętałam.


Na koniec tego cudownego dnia, zbaczając nieco z drogi w kierunku Holandii, wjechaliśmy w góry i lasy ardeńskie, i dzięki temu mogliśmy podziwiać takie miejsce jak zamek Bourscheid i choć zdjęcie nie oddaje ani kolorów, ani klimatu miejsca zostanie nam na pamiątkę "szalonej" wyprawy bezdrożami luksemburskich leśnych ścieżek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz