wtorek, 30 listopada 2010
Godzina Zero...czyli co się dzieje w domu między 1 a 2 w nocy...
czwartek, 25 listopada 2010
Światowy Dzień Pluszowego Misia...
wtorek, 16 listopada 2010
I znów ten buraczany wątek...:)
No tak...:) i złość gdzieś wyparowała i słońce zaświeciło w duszy, poczułam w swej ręce tę małą chłopięcą dłoń, ujrzałam uśmiech w tych błękitnych ślepiach i wiem, że wszystko będzie dobrze, chociażby los rzucił nas w odległe rejony, będziemy razem z tą miłością, wiarą, niewinnością i spontanicznością coraz większego Chłopca... A kiedyś (już całkiem nie długo), przeniosę moich chłopców w świat Smoka, Profesora i Krainy Deszczowców...znalazłam nawet do kupienia żółty, zniszczony, sczytany egzemplarz książki, identyczny z tym jaki przez długie lata był ze mną (niestety, zgubił się, podczas którejś z przeprowadzek), więc mam pewność, że znowu przeżyję te przygody...a zielona pietruszka nie będzie dla moich dzieci tylko zwykłym warzywem...:)
niedziela, 7 listopada 2010
W czasie deszczu dzieci się nudzą...


Naprawdę fajnie się bawili... wykorzystali do tego wszystkie klocki jakie posiadamy w domu (drugie wielkie pudło czeka na nich zawsze i niezmiennie u babci G., więc i tam mają zapewnioną świetną zabawę), lubię je niezmiernie za rozmiar, kolory, kształty, szczegóły...

Oczywiście w trakcie zabawy poznaję pomysłowość moich Synów, ich niesamowitą wyobraźnię i indywidualne (zupełnie inne w obu przypadkach) podejście do tematu. Tym razem "obiektem zainteresowania" stał się krokodyl - u Starszaka mocno realistycznie pochłaniający człowieka (nie ma znaczenia, że był to robotnik w kasku na głowie, liczył się dramatyzm i groza :)) u Dzidziucha wegetarnianin, pochłaniający roślinność (to się nazywa wrażliwość i niewinność :))
A na koniec, specjalnie dla Mamy, jedynej kobiety w rodzinie, klockowe kwiatki... żebym i ja miała się czym bawić i poczuć się na miejscu w tym moim "męskim" świecie.

piątek, 5 listopada 2010
Samodzielnego jedzenia naukę czas zacząć...

Później "łycha" poszła w odstawkę a mój młodszy synek naprawdę żywo zainteresował się zawartością swojej niewielkiej miseczki (rozmiar celowo wybrany przez Rodzicielkę, im mniejsze naczynie tym mniej do sprzątania, a ilość zjedzonego posiłku można przecież zwiększać dokładkami w miarę apetytu rzeczonego Dzidziucha...) i mieszał w niej namiętnie całymi łapkami, przenosząc smakowitą kaszkę z miseczki na łapki, z łapek na stolik i siebie...

I tu, jak przystało na bohatera, wkroczyła Matka Rodzicielka, czyli we własnej osobie ja i zarządziła jedzenie "dwułyżkowe" (jedna łyżka w ręku mamy, druga w ręku Malucha), w ten o to sposób dziecięcie moje napełniło brzuszek i w stopniu nieznacznym, acz znaczącym "nauczyło" posługiwać się łyżeczką, niektóre porcje "z jego" łyżeczki lądowały nawet w jego otworze gębowym a nie do okoła niego... Jak na pierwszy raz wyszło świetnie... no cóż nikt nie mówił, że będzie łatwo... Parafrazując znane słowa MAŁY KROK DLA LUDZKOŚCI A WIELKI DLA MAŁEGO CZŁOWIEKA ...:)

poniedziałek, 1 listopada 2010
DWŚ... po Naszemu :)




