poniedziałek, 25 stycznia 2016

Człowiek uczy się całe życie...


Do nowych, przydatnych w życiu umiejętności mogę zaliczyć samodzielne iniekcje z heparyny, które mają zapobiegać powikłaniom po niedawnym zabiegu. Kolejna, chirurgiczna ingerencja w moje ciało okazała się niezwykle bolesną, aczkolwiek konieczną "przygodą", którą niestety powtarzam już po raz czwarty na przestrzeni ostatniego roku (począwszy od lutego 2015) i z niezwykłym niepokojem ale też ogromną nadzieją wierzę, że była ostatnią, na naprawdę dłuższy czas. Problemy zdrowotne, które postanowiłam zdiagnozować na początku ubiegłego roku (objawy pojawiły się niestety już znacznie wcześniej, co zbagatelizowałam i do dziś pluję sobie, z tego powodu, w brodę) okazały się poważniejsze niż można by było przypuszczać, leczenie długotrwałe i dość bolesne a rekonwalescencja trudna, długa i niezwykle nudna. W czwartek, w bajeczny dzień babci 21 stycznia 2016, po raz kolejny powierzyłam swe "bogate wnętrze" pewnej ręce chirurga, licząc, że tym razem spotykamy się w tej niezręcznej sytuacji po raz ostatni...czy tak będzie? Wszystko przed nami, bowiem wyniki badań będą dopiero za jakieś 2 do 3 tygodni i do tego czasu, nie pozostaje mi nic innego jak cierpliwie(!?!) czekać na to co ma być. 

Przestrzegam więc, bardzo rygorystycznej, diety, przyjmuję farmaceutyki w hurtowych ilościach, przemieszczam się ruchem powolno-posuwistym i to też tylko w potrzebie wyższej konieczności, odpoczywam w nadmiarze, koncentrując się jedynie na wygodzie własnych członków...i uczę się. Uczę się siły, pokory, nadziei, odwagi, pozytywnego myślenia, przekraczania własnych granic...cały ten czas. Najtrudniej idzie mi z siłą, z tą zwykłą, fizyczną, kiedy to własne ciało się na mnie wypina i działa zupełnie inaczej niż bym chciała, pomimo usilnych moich próśb wewnętrznych o to aby tym razem postarało się bardziej, mocniej, lepiej...i z tą wewnętrzną, która powinna mnie już dawno postawić psychicznie do pionu, a tu nic...jakoś z tym słabo. I jeszcze koleżanka w telefonie (przed podobnym zabiegiem), która oczekuje (wiem to, ona o tym nie mówi ale ja to czuję) wsparcia, uspokojenia, kłamliwej obietnicy, że będzie dobrze i że obejdzie się bez bólu, pyta przy okazji jak się czuję. I co ja mam jej powiedzieć? Że się nie czuję, że wszystko co tylko mogło mnie boleć to boli, że leki przynoszące ulgę starczają tylko na chwilę a pozostały do następnej dawki czas spędzam na odliczaniu do niej bądź na spaniu, które to uwalnia od myślenia i czucia, że nie jestem sobą, że nie mogę normalnie funkcjonować, że zwykłe, domowe czynności są wyprawą na Mont Everest, że chciałabym przespać najbliższe tygodnie...no przecież NIE. Przecież tak jej nie powiem, więc kłamię zapamiętale, jak tylko umiem najlepiej, że jest OK, że "do przeskoczenia", że boli tylko trochę i że u niej pewnie będzie tylko lepiej, bo u mnie to przecież czwarty raz, i że poważniej i takie tam...tak bardzo, chciałabym w to wierzyć, tak bardzo za nią trzymam kciuki, żeby naprawdę było łatwiej.

Przyjmuję pomoc od moich Kochanych Chłopców, którzy nad wyraz dojrzale podeszli do informacji (oględnych, bez zbędnych dla nich, szczegółów) o moim stanie zdrowia i robią naprawdę wszystko co w ich mocy żeby ułatwić mi egzystencję. Nie muszę się martwić ich posiłkami, porządkami, wyrzucaniem śmieci czy też wychodzeniem na spacery z psinką, wiedzą i czują, że to ponad moje siły, więc zajmują się tym w ramach własnych umiejętności, poszerzając je znacznie w przymusie zaistniałej sytuacji. Małż przejął wszystkie obowiązki na swoje barki i sprawdza się w nich wyśmienicie, pod jednym tylko, aczkolwiek niezmiernie ważnym, warunkiem...że jest na miejscu. Bo przecież, zgodnie z którymś tam prawem Murphiego, jeżeli coś ma pójść nie tak, to pójdzie, więc...idzie. Weekend, w który Małż wyjeżdża, rozpoczyna się nie przespaną nocą Syna Starszego, wybudzanego co chwila okropnie brzmiącym, szczekającym, krtaniowym kaszlem :( No cóż, najwcześniejsza pomoc medyczna dostępna w poniedziałek, przecież nie będę narażała Małoletniego na mało przyjazną atmosferę przychodni dyżurującej, tylko dla tego że kaszle (pewnie lekarz i tak odesłał by nas do rodzinnego skoro dziecko bez gorączki i w ogólnym stanie dobrym), mając jednak, nie po raz pierwszy do czynienia z zapaleniem krtani (w domu naszym to choroba "dziedziczna", z matki na synów przekazana i doświadczana) zaaplikowałam wszystko co najlepsze i możliwe w owym przypadku, byle tylko ominąć potrzebę odwiedzenia, skądinąd, świetnej lekarki bowiem, chodzenie w moim obecnym stanie, nie jest umiejętnością na najwyższym poziomie...Starszak, na szczęście, doszedł do siebie niezwykle sprawnie, a nawet można by było uznać, że wręcz w ekspresowym tempie, bo nawet zanim Małż nas chwilowo porzucił. Liczę, że dzisiaj po powrocie z placówki oświatowej nie okaże się, że była to poprawa szybka, jednakże tylko chwilowa.

I kiedy obiad dla Młodzieży przygotowany w pełni, wymagający jedynie nadania odpowiedniej temperatury, mój obiad, wymarzony od zeszłego wtorku (19 stycznia - czyli już w sumie 7 dzień) krupnik, pierwszy ciepły i jako tako treściwy posiłek od momentu przygotowań do zabiegu, paruje gorącem i zapachem po całym domu, piszę tu zajmując sobie ręce i głowę innymi rzeczami, żeby "nie myśleć"...Moja B. poszła do szpitala, zaczyna kolejny etap walki o własne zdrowie i komfort życia, i jestem z nią myślami, pomimo własnego bólu i zmartwień, i cierpię nie zwykle wiedząc, że mnie przy niej nie ma, że leży tam sama, samiuteńka, a ja leżę tutaj i nie ma mnie przy niej...I wiem, że jej ból będzie inny, i wiem, że większy, nieporównywalny do mojego, i wiem, że potrzebny aby dojść do wyznaczonego celu, a jednak wciąż niezrozumiały i nie do końca przyjęty do świadomości...I leżę tutaj i uczę się pokory i zrozumienia wobec niezrozumianego, i zastanawiam się czego się jeszcze muszę nauczyć...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz