niedziela, 10 stycznia 2016

Na nie myślenie trzeba coś robić...

Co zrobić kiedy goniące po głowie myśli nie dają funkcjonować? Kiedy przepychają się jedna przed drugą żeby zyskać Twoją własną, osobistą przychylność, zainteresowanie i posłuch? Kiedy każda z nich uważa, że jest tą najważniejszą z ważnych, i tylko ona powinna Cię zajmować, a Ty tak naprawdę odganiasz je wszystkie jak letnie, natrętne muchy leniwie przechadzające się po Twym rozgrzanym ciele podczas wypoczynku...te myśli, które każą Ci fałszywie odbierać rzeczywistość, bać się przyszłości i pozostawać w teraźniejszości w odrętwieniu i bezładzie, te które przysłaniają każdy pozytywny promień ciemną chmurą zwątpienia i niedowierzania. Te które usilnie wyganiasz, zasłaniasz, chowasz gdzieś w zakamarkach zapomnienia tylko po to aby choć na chwilę od nich uwolnić, żeby nie myśleć o tym co oczywiste, co bezlitośnie świadome, co funkcjonuje bez naszego chcenia lub nie, bez naszej prośby a nawet wręcz przeciw niej...Wiem, że każdy z Nas ma takie chwile, kiedy myśli, że więcej już nie wytrzyma, że więcej nie przyjmie, nie przetrzyma, że musi się poddać aby uwolnić się od natręctwa siły jaką owe złe myśli posiadają. Wiem z jaką siłą przychodzi bezsilność, z jaką mocą ciemność przedstawia swoje złe obrazy, wzmocnione każdą nieprzespaną nocą, każdą wylaną łzą, każdym łkaniem zduszonym w czeluściach pierzastej poduszki. Mam i ja takie chwile. Mroczne, długie, uciążliwe... i wiem, że myśli, które mnie ku nich wiodą nie znikną, nie przestaną istnieć, że będą trwać pomimo uśmiechu na twarzy, że będą się czaić w jakimś ciemnym zakamarku mojego umysłu żeby uderzyć ze zdwojoną siłą w najmniej oczekiwanym momencie to mam na nie swój mały, niepowtarzalny sposób :) Bo żeby nie myśleć, trzeba coś robić. I znajduję zapomnieniu w moich cosiach... spaceruję z psem (bo mam takowego, ale o tym innym razem, bo o takim cudzie to trzeba naskrobać osobną, indywidualną notatką), prasuję (tak, tak właśnie :) ci co czytają dłużej wiedzą, ci co dopiero zaczęli jeszcze się przekonają, że pod tym względem nie jestem do końca tradycyjną istotą), ćwiczę (jeśli tylko zapału, chęci i pogody atmosferycznej starczy, bo na świeżym powietrzu robić coś lubię) albo "dłubię"...dłubię sobie jakieś domowe robótki manualne, które dają mi satysfakcję i spokój, wykorzystując do tego materiały przeróżnej maści. W tym roku na warsztat poszły orzechy włoskie, które przy mojej pomocy przemieniły się w przecudne wieńce adwentowe, stroiki świąteczne, świeczniki a nawet drzewka szczęścia. Praca przy nich sprawiła, że wyłączyłam się całkowicie z negatywnego myślenia, z czarnowidztwa i pesymizmu. I chociaż wiem, że stan ten nie jest permanentnym to jednak stanowi odskocznię i uspokojenie, a jak znowu coś złego się zacznie pojawiać, to wiem jak z tym walczyć...w końcu po drodze tyle różnych radosnych świąt, więc będzie co robić, a u mnie kiedy ręce pełne roboty, głowa i serce spokojne :)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz