No i w końcu nadszedł ten dzień...koniec wylegiwania się u Małża :p Dzisiaj czas pożegnań, pakowań, małego bałaganu, mycia auta (bo przecież takim "brudasem" nie pojedziemy - słowa Małża oczywiście, nie moje), jak będzie czas to ostatniego spaceru po okolicy...
Ja z okolicą starałam pożegnać się już wczorajszego wieczora stąd te ciemne, szare, trochę mroczne a nawet smutne zdjęcia...Nadchodzi jesień...Holandia żegna mnie deszczem...
Żegnają mnie dachy, brązowo-czerwonych, ceglastych domów...




I kościelna wieża która swoimi melodyjnymi dzwonkami budziła mnie nie przerwanie prawie od trzech miesięcy i przez pierwsze dni była niczym latarnia morska dla zagubionego na morzu żeglarza, bo wystarczyło podnieść głowę do góry, spojrzeć na zegar na wieży i już wiedziałam gdzie jestem, w którą stronę się udać żeby dotrzeć do domu...a potem już tylko melodie kurantu przypominały mi o jej obecności (no chyba ze jeszcze oświetlony nocami zegar dokładnie na przeciw sypialnianych okien, który pozwalał mi definiować porę kiedy to zaspana wstawałam do Stonki)...

Dlatego zegnam Was moi drodzy czytacze, życzę wszelkiej pomyślności w czasie mojej nie bytności ( ło matko! nawet wierszem mi poszło :)), odezwę się za czas nie długi i przeniosę Was moimi oczami do Costa Brava...:)
(Małż znowu coś mruknie o znaku zastrzeżonym względem jego inicjałów ale już nie zwracam na to uwagi, przyzwyczaiłam się, gdyż krzyczy przy każdej pisanej przeze mnie kartce z wakacji :))
Holandia chce mnie zatrzymać (hihihi, tak sobie mówię), bo właśnie zza chmurek wyjrzało słonko :)