wtorek, 15 lutego 2011

Walentynki 2011...


Były...
Stały się faktem i okazją do celebrowania Miłości...
Walentynki 2011 odbyły się i chociaż nie jest to jakoś specjalnie moje ulubione święto (zamerykanizowało się nam społeczeństwo jakoś tak mocno) to w tym roku obchodziłam je niezwykle hucznie i odświętnie... Przyjechał Małż... dwa dni przed czasem! Zrobił i mnie i Szarańczy wielką niespodziankę. We czwartek i piątek odłożył na bok wszystkie ważne sprawy (tych jest zawsze dużo jak się jest w kraju zaledwie kilka dni) i "zajął" się TYLKO rodziną, a głównie jej najmłodszymi członkami. Dla mnie miała być sobota... Kochane Gady trafiły pod opiekę babci G. i dziadka W. a ja korzystając z niespodziewanej wolności oddawałam się błogiemu lenistwu, aromatycznej kąpieli w wannie (co po zwyczajowych 5 minutach pod prysznicem, było zbawieniem - codzienna samotność uczy maksymalnego "spięcia" i minimalnego poświęcania czasu samej sobie ale o tym wiedzą wszystkie mamy nieletnich latorośli, tym bardziej wtedy kiedy, tak jak u mnie, obecność Taty stanowi wyjątek od reguły), później były kosmetyki (jeszcze nie zapomniałam jak się co poniektórych używa, a dawno się z nimi nie widziałam :P), pachnidła, szmatki (zupełnie nowe, specjalnie na ten wieczór), fryzura... ach, poczułam się jak we wczesnej młodości (no nie żebym była taka "stara", ale czasy bez dzietności były dawno i od momentu jak Chłopaki pojawiały się na świecie jakoś tak niespecjalnie udawało się bez nich świętować)... Małż zabrał mnie na tańce, spacer, i smaczną kolację (ale wcale nie taką tradycyjną, przy świecach, tylko taką szybką, szaloną, "na wynos", w miejscu, które kojarzy się nam z pierwszymi spotkaniami...) wszystko było CUDOWNE...
Ja też (na szczęście) miałam dla Małża niespodziankę... odnowiłam Nasze ślubne obrączki. Szkoda, że nie uwieczniłam ich przed renowacją bo efekt jest "powalający"...wyglądają dokładnie tak samo jak w dniu naszego ślubu, odzyskały dawny blask, rozróżnienie elementów gładkich i matowych, a przede wszystkim zyskały nową grawerkę, co stanowi o ich wspaniałości, bo ta dawna już się wytarła i była bez kształtna (to chyba kwestia kiepskiego pierwszego wykonania, no ale cóż człowiek był tak szczęśliwy, że je ma, że po prostu nie zwrócił uwagi na nie dociągnięcia) a teraz łatwo odczytać to co widnieje po wewnętrznej stronie. Przy okazji naprawiłam również łańcuszek, którego już bardzo dawno nie nosiłam (przyczyniły się do tego szybkie łapki Dzidziucha) a który jest dla mnie niezwykle ważny, gdyż dostałam go od Małża z okazji narodzin pierwszego Synka ("za Niego" jest ten bucik z cyrkoniami, cztery lata później Starszak razem z Tatą dokupili bucik "Dzidziuchowy")... Te rzeczy to moja jedyna codzienna biżuteria (pomimo tego, że "sroka" ze mnie klasyczna i cieszę się na widok wszelkich świecidełek, to jednak, na szczęście Małża, jak sam mówi, moja fascynacja ogranicza się jedynie do odczuć wzrokowych i nie wzmaga we mnie chęci posiadania) i choć na to nie wygląda jest złota (bo ze mnie taki ciekawy przypadek, żem uczulona na tradycyjne złoto, co to podobno nie uczula :p) a najważniejsze nieodłącznie łączy się z moimi trzema mężczyznami.
Niech Żyją Walentynki...
Choć obyły się bez wszechobecnych kwiatów, serduszek, przesłodzenia były Cudowne i już czekam na kolejne (chociaż nikt nie mówił, że muszę doczekać do 14 lutego, może moje wypadną w maju? Kto wie :))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz