
poniedziałek, 26 września 2011
Chłopiec z igłą...

niedziela, 25 września 2011
Pierwszy weekend jesieni...
sobota, 24 września 2011
Tato w drodze...
Serce rozbiło mi się na milion kawałków. Nie wiem czy da się je radę posklejać. Popękało i okrutnie boli... Moje starsze dziecię po raz pierwszy całkiem świadomie pożegnało ojca udającego się na obczyznę. Pierwszy raz całkiem otwarcie i ekspresyjnie wyrażało swój bunt przeciwko rozdzieleniu z Rodzicielem. Pierwszy raz były łzy, nerwy, nie spotykane do tej pory reakcje, wczepianie się w Ojca, tulenie się do Jego rękawa, brak kontaktu z otoczeniem... coś nieprawdo podobnego. Do tych czasowe wyjazdy wiązały się ze zwykłym pożegnaniem, przytulaniem. całuskiem i machaniem łapką na "do widzenia". A teraz okazuje się, że mój Starszy Chłopiec chował gdzieś swoje negatywne emocje, które z wiekiem dały o sobie znać. I wiem, że My, Rodzice musimy zrobić wszystko żeby było ich jak najmniej, a Tata jak najczęściej i jak najdłużej mógł być z potomnymi. Teraz Szarańcza słodko śpi, uspokojona i utulona przez mamę. A mama? No cóż, ja czekam na telefon od Małża, że dotarł bezpiecznie do celu podróży.
czwartek, 22 września 2011
Pożyczony synek...
Dzisiaj "wpadam" tutaj dosłownie tylko na chwilkę, bez zdjęć, na kilka pamiątkowych słów "ku pamięci", bo w biegu kończę nierówną walkę z domowymi obowiązkami, które jakoś się tak nawarstwiły i powychodziły do mnie kurzem puchatym ze wszelkich zakamarków (na szczęście już teraz wiem, że nie straszne mi będą świąteczne porządki w grudniu, bo właśnie takie, teraz na pożegnanie lata popełniłam i do zimy, mam nadzieję, na powrót nie zarosnę) a jeszcze towarzyszy mi dzisiaj, obok ukochanej dwuosobowej Szarańczy "dodatkowy" małoletni chłopiec sztuk jeden, w wieku mocno zbliżonym do lat sześciu :) I tak się właśnie przy tej okoliczności zastanawiam, czy Wy też moi drodzy podczytywacze lubicie "przygarniać" dziecięcia nie swoje (biologicznie) pod własne, opiekuńcze skrzydła i zajmować się ponadplanowym człowieczkiem we własnym domostwie? Ja tak mam i na szczęście wokół mnie doświadczam podobnego zjawiska. "Pożyczamy" sobie dzieci w dowolnej konfiguracji liczebnej i na różnych terenach (mieszkania, działki, bawialnie, place zabaw), w zależności od okoliczności i zjawisk nie przewidywalnych, tak aby Nieletni mieli kontakt z rówieśnikami poza pobytem w placówce publicznej a jednocześnie aby matka pracująca bądź załatwiająca "różne ważne sprawy", miała chwilę wytchnienia od własnego potomstwa a czasem nawet możemy "uratować" sobie na wzajem przysłowiowe życie i w razie konieczności liczyć na wzajemność. Mam nadzieję, że spotkania owe zaowocują mocną i trwałą przyjaźnią Chłopców, którzy spędzają ze sobą gro swojego młodego życia i na obecnym etapie nie wyobrażają sobie życia bez siebie. A ja jako mama jakoś też sobie nie wyobrażam własnej przyszłości bez Tego Chłopca i Jego Mamy, więc z radością witam dni takie jak ten i z radością patrzę na "pożyczonego synka", który spokojnie śpi na równi z moimi osobistymi potomkami, po wspólnej z nimi zabawie i przed wspólną wędrówką do przedszkola jutro rano. I uśmiecham się do nich śpiących i do własnych myśli też po trochu, widząc jak mało trzeba im do szczęścia. No i jeszcze na koniec coś co rozczula i chwyta mnie mocno za serce. Starszak rozbrajająco przed snem mnie zapytał "mamuś, a K. nie może zostać z nami na dłużej? Przecież będziemy się o niego troszczyć jak o Dzidziucha." Świat jest taki bezpieczny i prosty kiedy mówi o nim sześciolatek. Dziękuję Ci Synku za takie chwile.
poniedziałek, 19 września 2011
Pożegnaliśmy lato...
piątek, 16 września 2011
Mama opiekująca wraca do pracy...
Czeka mnie powrót do pracy. Teraz mam intensywny czas przygotowań do tego wydarzenia. "Troszkę" się obawiam jak to będzie, bo muszę sobie poradzić z rodzicielką samodzielnością (Małż przecież już wkrótce wraca do swoich obowiązków zawodowych, które są bardzo daleko od nas), ze zmianowością godzinową, z pozostawianiem Szarańczy w placówkach (Starszak na szczęście jest już w tym zaprawiony i świetnie sobie radzi z "samotnością" po za domem, tylko teraz będę musiała "walczyć" i radzić sobie dodatkowo z biurokracją, która ogarnęła polskie przedszkola, z sztywno wyliczonym czasem pobytu dziecka na jego terenie i dodatkowymi kosztami w razie przekroczenia deklarowanych godzin, uff... na początku może być ciężko) i pod opieką różnych kochanych i opiekuńczych osób, jednak w większej intensywności czasowej niż do tej pory (Młodszak dosyć dobitnie wyraża swój lęk separacyjny, co powoduje u mnie niesamowite wyrzuty sumienia przed tym, że muszę go zostawić, chociaż wiem, że będzie pod dobrą opieką) w oczekiwaniu na miejsce w innej państwowej placówce, do której do tych czas się nie dostaliśmy ale nadal mamy szansę, więc zaciskami kciuki i czekamy na bardzo ważny telefon, organizując na razie grafik opieki odpowiedni do grafiku w pracy. Długo mnie nie było w zakładzie i teraz biegam, załatwiam, szkolenia, badania, odkurzam firmową garderobę, kompletuję niezbędne przybory, których nie zapewnia pracodawca (bo pewnie już dawno by zbankrutował, na niektórych przedmiotach użytku codziennego ale to niestety temat na osobną notatkę i może kiedyś się o nią pokuszę). Będę mamą biegającą, ominie mnie wiele wspaniałych chwil w życiu moich Chłopaków, już wiem, że odpuszczę trochę obowiązkom domowym (teraz robię wszystko to co mogę "na zapas", ale na szczęście podchodzę mocno liberalnie do tego, co w domu musi być zrobione a co nie... czasami wiem, że trzeba "przymknąć" oko na kurz i niewielki bałagan, taki który to jeszcze nie przeszkadza w normalnym funkcjonowaniu, a skupić się na czasie z dziećmi, który teraz będzie "towarem" deficytowym), stanę "na głowie" aby nasz wspólny czas był intensywny, emocjonalny, radosny i bardzo rodzinny, postawię na "jakość" jeśli nie mogę pójść w "ilość", będę starała się dać wszystko to co dawałam do tych czas tylko w inny sposób, ponownie nauczę się łączyć pracę zawodową z życiem rodzinnym. I boję się trochę i cieszę się bardzo, na szczęście otaczają mnie życzliwi ludzie i myślę, że dzięki ich obecności dam sobie radę.
czwartek, 15 września 2011
Dożynki 2011...
Wykorzystując (tak na prawdę do granic możliwości) obecność Taty w naszym życiu korzystamy ze wszystkich możliwości aby wspaniale wspólnie spędzać czas. Nadarzyło się ostatnio ku temu kilka "dodatkowych" okazji a szczerze mówiąc (a właściwie pisząc) sami tak na prawdę ich szukamy, żeby "wycisnąć" ten wspólny czas jak cytrynkę :) Znaleźliśmy w prasie lokalnej wiadomości o dożynkach w pobliskiej wsi, więc zapakowaliśmy Szarańczę, zadzwoniliśmy po przyjaciół i ruszyliśmy przed siebie. Po nie długiej drodze znaleźliśmy się w uroczym miejscu i chociaż jak dla mnie było za dużo ludzi (według informacji biuletynowych w zeszłym roku wieś liczącą 585 osób "nawiedziło" 120 tyś. zwiedzających) to na prawdę spędziliśmy bardzo miły dzień. Małoletni odwiedzili "stoisko" ze zwierzętami, gdzie oprócz typowych wiejskich zwierząt (krowy różnych maści, świnie z warchlakami, kuce, konie, drób wszelaki jeszcze w stanie biegającym oraz niezmierne ilości królików małych i olbrzymich) mogli podziwiać nawet wielbłąda. Były jeszcze stragany różniste, z wyrobami regionalnymi, jadłem i napojem typowym dla okolic, jak również z kolorowym "mydłem i powidłem", które jakoś tak mnie niestety kuło w oczy bo ni jak nie mogłam dopasować tematycznie do okoliczności plastikowych zabawek typu "made in china", latawcowych nietoperzy, kolorowych parasolek i innych tego typu cudów z atmosferą rolniczego święta. Chłopaczki, na szczęście moje i mojego portfela, nie miały w tym kierunku jakichś szczególnych upodobań (chociaż Starszak "zakochał" się bez pamięci w plastikowym, rycerskim hełmie ale udało nam się jego zakup odroczyć w czasie, do bliżej nie określonej przyszłości), więc zatrzymaliśmy się jedynie przy ogromnym straganie żywnościowym, wybierając posiłek pośród szaszłyków, kiełbasek, zapiekanych ziemniaków, chleba ze smalcem, świeżo kiszonych ogórków i innych "cudów". Jednak najważniejszym okazał się ogrom rolniczych maszyn (traktorów, kombajnów i cudów innych, których to nawet ja sama, spędzająca czasy dzieciństwa nie raz na przepięknej polskiej wsi, nazwać bym nie potrafiła) możliwość wchodzenia na nie, dotykania, oglądania w "akcji".
Emocje jeszcze długo, w drodze powrotnej, nie pozwoliły na wyciszenie, kumulowały się w opowieściach i głośnych zachwytach i nie pozwoliły na zapadnięcie w typową, samochodową drzemkę (zwyczajową po tak długim pobycie na świeżym powietrzu, a spędziliśmy na nim co najmniej 5 godzin), więc jeszcze na zakończenie cudownego dnia Małż zabrał całą naszą czwórkę na lody, podczas której doświadczyliśmy, po raz pierwszy, mocno ekspresyjnej formy "buntu dwulatka" ze strony naszego Młodszaka. I było więc wicie się piskorza na posadzce lodziarni, nie potrzebny (z naszej perspektywy oczywiście) płacz w spazmach ogromnych, tupanie nóżką i wielkie naburmuszenie z powodu odmowy Rodzicielki, która stanowczo sprzeciwiła się korzystaniu Dzidziucha z karuzelki wielko marketowej, podczas nieobecności toaletowej Małża i Starszaka. Nie zawiódł spokój, opanowanie, "przymrużenie oka" i doświadczenie rodzicielskie nabyte przy starszej latorośli. Bunt trwał zaledwie 60 sekund i zniknął bez śladu tak szybko jak się pojawił, zjedliśmy smaczne lody i dotarliśmy do domu, gdzie w końcu Szarańcza "padła" i spała spokojnie aż do rana. A wspomnienia tego dnia zostaną z nami na zawsze, uwiecznione na "obrazkach" :)
Emocje jeszcze długo, w drodze powrotnej, nie pozwoliły na wyciszenie, kumulowały się w opowieściach i głośnych zachwytach i nie pozwoliły na zapadnięcie w typową, samochodową drzemkę (zwyczajową po tak długim pobycie na świeżym powietrzu, a spędziliśmy na nim co najmniej 5 godzin), więc jeszcze na zakończenie cudownego dnia Małż zabrał całą naszą czwórkę na lody, podczas której doświadczyliśmy, po raz pierwszy, mocno ekspresyjnej formy "buntu dwulatka" ze strony naszego Młodszaka. I było więc wicie się piskorza na posadzce lodziarni, nie potrzebny (z naszej perspektywy oczywiście) płacz w spazmach ogromnych, tupanie nóżką i wielkie naburmuszenie z powodu odmowy Rodzicielki, która stanowczo sprzeciwiła się korzystaniu Dzidziucha z karuzelki wielko marketowej, podczas nieobecności toaletowej Małża i Starszaka. Nie zawiódł spokój, opanowanie, "przymrużenie oka" i doświadczenie rodzicielskie nabyte przy starszej latorośli. Bunt trwał zaledwie 60 sekund i zniknął bez śladu tak szybko jak się pojawił, zjedliśmy smaczne lody i dotarliśmy do domu, gdzie w końcu Szarańcza "padła" i spała spokojnie aż do rana. A wspomnienia tego dnia zostaną z nami na zawsze, uwiecznione na "obrazkach" :)
Wszystkie moje chłopaki (pasiaki całej 3 powstały w zabiegu całkiem nie zamierzonym), choć Najmłodsza sztuka mocno już umęczona "dreptaniem" co manifestuje odmową współpracy z domowym fotografem :)
niedziela, 11 września 2011
3x2, czyli w gościach u bliźniaków...
Na miejscu czekała nas przewspaniała rodzinna atmosfera, pyszny tort z dziecięcymi motywami, śpiewy i tańce (do odkrytych ponownie "hitów" z własnego dzieciństwa), zabawki w ilościach hurtowych, lampiony puszczane "w świat" na szczęście, balony, serpentyny i wszystko to co powinno się znaleść na przyjęciu urodzinowym małych chłopców :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)