niedziela, 24 lipca 2011

Kasteel Heeswijk czyli weekend z niespodziankami...

W weekendy zazwyczaj "biegamy". Małż ma wolne, nie musi iść do pracy, nie jesteśmy sami, korzystamy więc z pogody (jeśli tylko się da) i "uciekamy" z domu do jakiegoś ciekawego miejsca. Zwiedzamy, poznajemy, odkrywamy a przede wszystkim spędzamy czas we czwórkę (a obecnie aż do piątku w piątkę, bo mamy ciocię O. na "przyczepkę", z czego wielką radość mamy zarówno my jak i Dzieciaki). Ja przeważnie "pracuję" przed takim rodzinnym wypadem jako szperacz, wykrywacz, czyli mam za zadanie opracowanie miejsca wycieczki Małż natomiast jest odpowiedzialny za nasze bezpieczne tam dostarczenie. Tak samo było i tym razem. Na jednym z portali społecznościowych, koleżanka, którą poznałam tutaj dzięki Małżowi, zamieściła swoje zdjęcie na tle uroczego zameczku. Takiego najbardziej realnego (z cegły i kamienia) a jednak jak z bajki ( małego, z wieżyczkami, z powiewającymi na wietrze chorągiewkami, na wodzie, w otoczeniu zieleni), jak dla mnie idealne miejsce na sobotnią wycieczkę. Usiadłam więc przy komputerku (wielkie dzięki dla "stwórcy" za wyszukiwarkę :p), poszperałam, poszukałam i... zwycięstwo. Znalazłam! Wrzuciłam miejsce na mapę i co? Okazało się, że z domu do "celu" mamy zaledwie 25 minut drogi samochodem. Mieliśmy szczęście. Na domiar dobrego w końcu niebo się rozpogodziło i nawet pogoda sprzyjała wojażom. Wskoczyliśmy zatem z samego rana do naszego niezwykle pojemnego wehikułu i w ten o to sposób dotarliśmy do XI wiecznego zamku w Heeswijk-Dinther. Już sam wjazd na teren dawnych ogrodów szlacheckich sprawił, że poczułam się jak w innych czasach. Zupełne przeniesienie w czasie. A jeszcze, przy ogromnej radości mojej i O. ( na Chłopcach nie wywarło to żadnego wrażenia), na miejscu okazało się, że zamek traktowany jest jako tutejszy "Pałac Ślubów" i na dodatek "napatoczyliśmy się" na szczęśliwą Młodą Parę, ich fotografa i bryczkę, którą zamierzali udać się na wesele. Panna Młoda była naprawdę bardzo sympatyczna, odpowiadała machaniem na ruchome pozdrowienia Chłopaków a nawet pozwoliła nam na fotkę (uznałam, że nie ma co robić zdjęcia "na wariata", jak jakiś nienormalny, nachalny paparazzi zza krzaka, tylko uprzejmie zapytałam się o zgodę, licząc się z odpowiedzią przeczącą, bo przecież to całkiem obca dla nas osoba) zanim na dobre udaliśmy się na zwiedzanie. pojazd Młodych, który wzbudził spory entuzjazm, tylko nie wiem u kogo większy u Chłopców, czy u mnie i cioci O.


Mamy co wspominać. Tym bardziej, że po spacerku na łonie przyrody nie pojechaliśmy do domku tylko na targ owocowo-warzywny, co stanowi nie jako sobotnią atrakcję tych malutkich miasteczek. Pełno kolorów, zapachów, różnych głosów (przekrzykujące się przekupki w męskim wydaniu - coś niepowtarzalnego), sklepów, straganów, kramików. "Mydło-powidło" obok światowych marek, spotkanie kultur, języków, różności. I kolejna niespodzianka tego dnia, przecudnej urody czarne botki, na niebotycznie wysokim obcasie kupione przez Małża, wyśnione przeze mnie. Teraz się tylko zastanawiam w jakich sytuacjach będę w nich chodzić. Nie wiem, liczę na to, że chociaż raz, podczas tegorocznego urlopu Małża w Polsce, kochający dziadkowie zajmą się na całą noc naszą przesłodką Szarańczą, a my będziemy mogli się udać na jakąś romantyczną kolację i wtedy buciki będą "jak znalazł". A tak przy okazji tego niespodziewanego (dla mnie, bo Małż planował to już wcześniej) zakupu uświadomiłam sobie, że od blisko 6 (!) lat nie kupowałam sobie takich wysokich butów (czyli dokładnie, od "zaistnienia" w moim życiu Potomków), nosiłam takowe, i owszem, ale tylko przy "dużych" rodzinnych okazjach, i wtedy korzystałam raczej ze swojej przepastnej szafy, niźli z nowości sklepów obuwniczych. I chociaż nie mam z targu zdjęć (za dużo ludzi, za mało rąk do pilnowania dobytku i potomności), to pozostanie on w mojej pamięci, mocno przez ten prezent od Małża :) A poniżej kilka fotek z okolic "przy zamkowych".

...przepiękne i groźne (rozkrzyczały się gwałtownie na nasz widok) czarne łabędzie......i powód ich nerwów, czyli trzy "brzydkie" kaczątka......i widok zamku z kolejnych jego stron z moim (skromnym) wizerunkiem na jego tle :)


Żeby nie było, że skupiamy się tylko na rozwoju duchowym (zamek i jego historia oraz zakupy, dla każdego coś dobrego), przy okazji niedzieli zajęliśmy się rozwojem fizycznym całej rodziny i udaliśmy się na pływalnię. Niestety i stamtąd nie posiadamy pamiątkowych zdjęć nie z niechęci do ich robienia, o co to to nie. Przeważa w tym wypadku po prostu myślenie praktyczne. Nasz aparat nie jest niestety wodoodporny :) a nasz pobyt w ogromnym ośrodku sportowym wiąże się z "mokrym" szaleństwem. I chociaż woda nie jest, póki co, żywiołem naszych Chłopców, to po pierwszych oporach (w wykonaniu Starszaka doszło nawet do "małej", dosyć szybko jednak opanowanej, histerii) było bardzo przyjemnie i w drodze powrotnej całe Potomstwo (do którego, przy takich okazjach zaliczamy i O., która, wiekowo nawet "mogłaby być" :p) "padło" i smacznie spało na tylnej kanapie w aucie, a potem przeniesione na silnych rękach Rodzica męskiego, we własnych łóżeczkach aż do obiadu (chociaż tutaj to już O. się obudziła i mój Małż nie musiał dźwigać własnej siostry do jej pokoju, choć jak sam powiedział nie dokonał by tego, tylko pozostawił ją śpiącą w samochodzie, zaparkowanym tuż koło domu) :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz