piątek, 29 lipca 2011

Leith...

Pogodę musimy "łapać", więc łapiemy pełnymi garściami i gdy tylko zza chmur wyłoni się słońce a jego promienie ogrzeją nas co nie co, pędzimy w jakieś ciekawe miejsce żeby poczuć wakacje. W takich sytuacjach prawdą okazuje się to, że nie ma co daleko szukać, bo najczęściej wspaniałe miejsca są przed przysłowiowym nosem. 11 km od domu, czyli tak naprawdę tuż obok, jest fantastyczne miejsce, mała przystań, ogromny plac zabaw, piaszczysta plaża nad "jeziorkiem"... Wiem, że tam wrócimy z kocem, piknikowym koszem, dziecięcymi "akcesoriami" piaskowymi, gotowi do wodnej i słonecznej kąpieli. Tym razem skupiliśmy się na widokach i szaleństwach "naziemnych", potrójna zjeżdżalnia mieściła wszystkie nasze dzieci więc zabawa była przednia, chłopaki "nie wypuszczali" O. z rąk, pewnie dla tego, że już w piątek nas opuszcza :( nie byliśmy wstanie ich stamtąd ściągnąć i w ten sposób ominęła nas godzina karmienia Dzidziucha, byliśmy w domu później niż zazwyczaj, więc Młodszak musiał być "zabawiany" w drodze do domu żeby "nie paść", bo potem są problemy z "właściwym" usypianiem.




...i moje ulubione, Małż tłumaczy Chłopakom "męskie" sprawy, takie do których ja nie mam dostępu (wcale nie chcę) i cieszę się, że coraz więcej ich łączy...

2 komentarze:

  1. Ostatnie zdjęcie jest super, myślę, że taka mała "Nicol" by się wpasowała ;-)).

    OdpowiedzUsuń
  2. Lubię to ich wspólne patrzenie w jednym kierunku...

    OdpowiedzUsuń